Quantcast
Channel: NOTATNIK FILMOWY – WIZJA LOKALNA
Viewing all 182 articles
Browse latest View live

OD LIZBONY PRZEZ TABORY PO SYBERIĘ (o filmach XXV Festiwalu Filmu Polskiego w Ameryce: “Papusza”, “Imagine”, “Baczyński”, “Chce się żyć”, “Nieulotne”, “Syberiada polska”, “Wałęsa. Człowiek z nadziei”, “Dziewczyna z szafy”, “Bejbi Blues”, “Miłość”, “W imię…” i inn.)

$
0
0

.

Niedawno zakończył się w Chicago XXV Festiwal Filmu Polskiego w Ameryce. Chciałbym się tu i teraz podzielić moimi wrażeniami wyniesionymi z kinowych sal, w których przez ostatnie dwa tygodnie prezentowano polskie filmy. Szkic ten nie pretenduje do żadnej szczegółowej analizy kondycji współczesnego kina w Polsce, ani też do pełniejszego omówienia festiwalowych tytułów, będąc jedynie dość luźnym zbiorem ogólnych uwag o obrazach, z którymi udało mi się zetknąć. Ot, sposób na pewne uporządkowanie myśli i zostawienie po tej filmowej przygodzie na Festiwalu jakiegoś śladu.

.

Poetka wyklęta ("Papusza")

Poetka wyklęta (“Papusza”)

Zacznę o tego, co było moim zdaniem na Festiwalu najlepsze: “PAPUSZA”  – naprawdę niezwykły film Joanny Kos-Krauze i Krzysztofa Krauze (“Dług”, “Mój Nikifor”, “Plac Zbawiciela”), rzecz o cygańskiej poetce Bronisławie Wajs (postać jak najbardziej rzeczywista), którą poznał i wylansował (wraz z Janem Tuwimem) Jerzy Ficowski (któż z nas nie zna piosenki “Jadą wozy kolorowe taborami”, której słów jest on autorem). Na przekór kolorowym wyobrażeniom i quasi-romantycznej legendzie o Cyganach (zwanych od jakiegoś czasu – ech, ta eufemistyczna poprawność polityczna! – Romami), Krauzowie zdecydowali się przedstawić swoich bohaterów i ich historię w obrazie czarno-białym. I muszę przyznać, że tonacja ta sprawdziła się w tym filmie znakomicie: bo zarówno współgrała z melancholią i tragizmem losów cygańskich tułaczy, z ich – wcale nie tak barwną – rzeczywistością klepania biedy, niedostatku i ogólnej mizerii; jak i stworzyła na ekranie obraz o wielkiej (z estetycznego punktu widzenia) urodzie, rekompensującej, moim zdaniem, ową rezygnację z chromatyzmu – z barw jakimi zwykle przykrywa się szarość romskiej codzienności i niezbyt kolorową prozę ich życia.
Dobrze się stało, że za temat ten wzięli się Krauzowie, bo dzięki temu obyło się bez zbędnej sentymentalizacji i etnicznej taniochy (“nie chcieliśmy robić cepelii” – mówili), jakiej mógł ulec ktoś mniej czujny wobec gorzkiej prawdy o cygańskim losie i usiłujący podbudować legendę Papuszy, która w rzeczywistości stała się przecież jeszcze jedną poetką wyklętą (co było tym bardziej tragiczne, że “wyklęcie” przez własny ród w romskiej tradycji było jedną z największych hańb i dozgonnym nieszczęściem).
Ten film to jednak paradoks, i to pod niejednym względem.
Bo oto mamy historię Papuszy, wyjątkowej Cyganki, której postać wcale nie umieszcza się w centrum obrazu, a raczej gdzieś na peryferiach portretu romskiej społeczności, a mimo to (czy też może właśnie dzięki temu) wydaje się ona niejako “zrośnięta” z tym cygańskim światem, przez co nabiera on swoistego ciężaru, staje się bardziej konkretny i wyrazisty, tak, że można go niemal dotknąć, a już na pewno poczuć.
Bo oto mamy niesamowite, malarskie wręcz zdjęcia (Krzysztof Ptak i Wojciech Staroń dokonali sztuki prawdziwej, malując na ekranie obrazy przywodzące na myśl wizje samego Brueghela), obdarzone niewątpliwym pięknem (mam na myśli głównie te ich elegijne pejzaże), a z drugiej strony – doskonale zwracające nam uwagę na zgrzebność, surowość, brud i liszajowatość (a to wszystko przecież kojarzy się z brzydotą) środowiska w jakim żyli Cyganie.
Bo oto mamy odchodzący w przeszłość świat romskiej mniejszości (a przecież strata każdej kultury jest godna pożałowania, i to nie tylko z etnicznego punktu widzenia), ale też: to co oglądamy na ekranie uświadamia nam również ciemniejsze strony romskiej specyfiki życia i obyczajowości (chociaż Krauzowie bardzo umiejętnie zdołali uniknąć choćby cienia moralizatorstwa, powstrzymując się przed jakimkolwiek osądem – nikogo i niczego nie oceniając).
Jak widzimy, w przypadku “Papuszy” ryzyko było wielkie – bo przecież te przeciwstawne elementy wcale nie musiały  zgrać się w spójną, ani tym bardziej harmonijną całość – jednakże twórcy filmu zdołali tej sztuki dokonać, powołując do istnienia dzieło integralne i – nie waham się tego stwierdzić – wybitne na tle osiągnięć naszego kina ostatnich lat.

Tragizm i liryka, młodość, miłość i śmierć ("Baczyński")

Tragizm czasu i liryka młodości, czyli o śmierci i miłości (“Baczyński”)

Bardzo mile zaskoczył mnie film poetycko-biograficzny (jak określili go sami jego twórcy) o Krzysztofie Kamilu Baczyńskim, zrealizowany przez Kordiana Piwowarskiego, dla którego obraz ten jest właściwie pierwszą większą formą, jaka trafia na kinowy ekran. Nie mogłem napisać “fabułą”, bo “BACZYŃSKI” posiada bardzo specyficzną, zaryzykował bym nawet określenie: “unikalną” budowę (czyli właśnie formę), będąc lirycznym (momentami nawet onirycznym), ale i żywym (także w sensie realistycznym) kolażem materiałów dokumentalnych (wliczając w to współczesny “slam” poświęcony poezji Baczyńskiego), wywiadów i wątków fabularyzowanych – a wszystko to owiane mgłą liryzmu i przeplatane poetyckimi obrazami, których klimat tworzony jest nie tylko przez świetnie dobrane dźwięki, ale i wzmacniany słowem samego poety, dzięki czemu mamy poczucie jego obecności duchowej, tudzież wrażliwości skonfrontowanej z  bezlitosnym dramatem ówczesnej rzeczywistości naznaczonej tragedią Powstania Warszawskiego.
Tworzenie takiego amalgamatu było ryzykowne, jednak Piwowarskiemu udało się w znakomity sposób połączyć płynnie wszystkie te – zwykle nie przystające tak łatwo do siebie – elementy i utworzyć spójną, zgraną i przypasowaną jednolicie całość.
Nie wiem jak na innych widzów, ale na mnie “Baczyński” podziałał bez mała wstrząsowo. Nie jestem jakimś wielkim fanem jego poezji, ale tym razem dałem się jej ponieść – w czym wielka zasługa właśnie filmowego obrazu i dźwięku: na wszystkie te udziwnione skądinąd metafory poety zareagowałem bardzo emocjonalnie (wiem, że to niemęskie wyznanie, ale łzy płynęły mi z oczu co najmniej przez kwadrans), bo wydały mi się one tutaj czymś bardzo naturalnym, podkreślającym tylko autentyzm i grozę tamtego okrutnego czasu, w którym spontaniczna, czysta i kwitnąca młodość zderzała się z przedwczesną śmiercią i potwornością masowej zagłady.
Cieszę się, że osobiście zdołałem za to wszystko podziękować młodemu reżyserowi, przypominając sobie przy okazji spotkania-wywiady, jakie przeprowadziłem przed laty z jego ojcem Radosławem Piwowarskim (twórcą chociażby pamiętnego “Yesterday” czy “Pociągu do Hollywood”).

Człowiek z nadziei czy ze styropianu ("Wałęsa")

Człowiek z nadziei czy ze styropianu (“Wałęsa”)

Niestety, stworzenie dzieła wybitnego, nie udało się według mnie Andrzejowi Wajdzie, uznawanemu skądinąd za jednego z największych mistrzów w historii polskiej kinematografii. “WAŁĘSA. CZŁOWIEK Z NADZIEI” nie jest nawet filmem bardzo dobrym, a zaledwie poprawnym, niebezpiecznie przypominając zwykłą narodową konfekcję, o której zapomina się zaraz po sezonie spędu dziatwy szkolnej do kina, w ramach krzewienia patriotyzmu i umacniania narodowej tożsamości w cokolwiek sztuczny, powierzchowny i okazjonalny sposób. Przykro mi to pisać, ale przyjemność oglądania najnowszego obrazu Wajdy spłynęła po mnie jak woda po kaczce, wysychając dość szybko i nie zostawiając większego śladu na moim kinofilskim ciele. Ale proszę zwrócić uwagę, że napisałem “przyjemność”. Bo film o Wałęsie oglądało się nieźle i w sumie bezboleśnie – ot, poprawnie sklecona opowiastka typu: z chłopa król, a raczej: z robotnika prezydent. Na dodatek ze świetną (jak zwykle) kreacją Roberta Więckiewicza, który – choć bliski parodii – w sposób wręcz organiczny wcielił się w postać przywódcy Solidarności (niektórzy stwierdzili nawet, że ekranowy Wałęsa jest tu lepszy od swojego życiowego oryginału). Ale wystąpienie, nawet tej miary, co Więckiewicza, to za mało, zwłaszcza że postać swojego bohatera, Głowacki i Wajda wepchnęli jednak w zbyt uproszczony schemat – nie tyle spiżowo-pomnikowy, co papierowo-kartonowy. Niestety, podobnie potraktowano też najnowszą historię Polski – płytko i powierzchownie. Bo historii tej nie może zastąpić nam anegdota – a czymś takim wydaje mi się być film Wajdy, zrealizowany przy tym z zaskakującym brakiem rozmachu i niestety bez jakiegoś głębszego oddechu.
Właściwie to niezbyt interesowały mnie burze medialno-polityczne, rozpętane już w momencie oświadczenia Wajdy, że będzie kręcił film o Wałęsie. Dlatego też absolutnie nie zamierzam podchodzić do tego filmu z jakimkolwiek politycznym kluczem, bo nie tędy moim zdaniem droga, jeśli się chce ocenić ten film z czysto artystycznego punktu widzenia – a tylko taka ocena mnie tu teraz interesuje. Analizę polityczno-historyczną pozostawiam więc tym, którzy są bardziej w politykę zaangażowani, z przeświadczeniem wszak, że nie będą oni w stanie pozbyć się swoich politycznych uprzedzeń i z góry przyjętych zapatrywań, rzutujących na odbiór ekranowego “Wałęsy”.
Mimo wszystko uważam, że obraz Wajdy jest pożyteczny, tak jak czymś pożytecznym (i to nie tylko z narodowego, ale i społeczno-psychologicznego punktu widzenia) jest pielęgnowanie legendy Wałęsy, jako bojownika o ludzką wolność i społeczną godność; legendy kogoś, kto nie tyle obalił komunizm (przypisywanie tej zasługi tylko i wyłącznie osobie Wałęsy jest bez wątpienia przesadą, a przekonanie o tym samego Lecha, trąci oczywiście megalomanią), co przyczynił się walnie do rozpadu sowieckiego bloku i do ustrojowej zmiany, ostatecznie kompromitującej marksistowską utopię.
Tak sobie myślę przy tej okazji, że jest to film, który idealnie nadaje się dla publiczności zagranicznej, bo w sposób prosty i nieskomplikowany – a tym samym bardziej przystępny i lepiej zrozumiały – ukazuje istotny przecież wkład polskiego społeczeństwa w historyczny przewrót, który ostatecznie zmiótł z areny świata totalitarnego molocha; a jeśli chodzi o postać samego Lecha Wałęsy – to podtrzymuje właśnie jego międzynarodową legendę, której burzenie wcale nie leży w naszym interesie, przynosząc wszystkim więcej szkody, niż pożytku.
Zdaję sobie sprawę, że również tą utylitarną drogą nie można dotrzeć do oszacowania rzeczywistej wartości filmu Wajdy, który, powiedzmy sobie szczerze – biorąc pod uwagę tylko li filmowe, artystyczne kryteria – jest produkcją średnią, niezbyt godną Mistrza.

Sowieckie czystki i polska gehenna ("Syberiada polska")

Zesłańcza gehenna (“Syberiada polska”)

Janusz Zaorski powiedział nam na spotkaniu jakie odbyło się z nim po projekcji filmu, że “SYBERIADĘ POLSKĄ” kręcił przez siedem lat. I to niestety na ekranie widać: grubą nicią sztukowany wątek, brak przekonującej fabularnej narracji, kulejąca ciągłość przyczynowo-skutkowa, dramaturgiczny niedostatek (a przez to nieobecność emocjonalnego wybrzmienia) – wszystko to powodowało, że losy polskich zesłańców na Syberię oglądało się okiem zbyt chłodnym, by wzbudzić w naszych sercach i umysłach rezonans, na jaki niewątpliwie zasłużył ten tragiczny dla naszego kraju czas i gehenna setek tysięcy Polaków, których wówczas sponiewierało tak okrutnie sowieckie Imperium.
Według mnie zmarnowano wielki potencjał tego filmu oraz szansę na godne i kompetentne wypełnienie luki w kinie polskim zajmującym się najnowszą historią Polski, którą przez dziesiątki lat zawłaszczano politycznie, zniekształcano, albo po prostu przemilczywano. Szkoda, że tak się stało, ale można się tego było spodziewać po twórcy, który po stworzeniu pamiętnej “Matki Królów”, wypadł jakby z reżyserskiej wprawy, milknąc na wiele lat po nakręceniu niezbyt udanych “Panien i wdów” (w “Syberiadzie” doszły niestety do głosu te same błędy, którymi obarczony był tamten film: ot, choćby bezkrwista sztuczność postaci, uwikłanych w schematyczną fabułę, który z założenia miała być epicka, a w rzeczywistości okazała się zbiorem niespójnych scen i pozbawionych płynnej ciągłości wydarzeń.. Wydaje się, że to właśnie dlatego na obraz ten patrzyłem dość beznamiętnie, nie przywiązując się zbytnio do ekranowych postaci, co z kolei powodowało względną obojętność wobec ich losów.
Nie chcę wytykać twórcom “Syberiady” wszystkich błędów, jakich się dopatrzyłem (słusznie, czy też nie) w ich dziele (a litania ta, niestety, mogłaby być długa), bo – jak znam życie i kilka przypadkowych recenzji filmu – dokonano już tego skrzętnie w naszym kraju. Poza tym byłaby to zapewne czynność niezbyt radosna, więc sobie tego (i ewentualnym Czytelnikom) oszczędzę, żałując przy tym, że nie mogę szczerze pogratulować Panu Zaorskiemu, którego skądinąd wspominam bardzo sympatycznie od czasu naszego spotkania przed laty i długiej rozmowy jaką wtedy przeprowadziliśmy, a która ostatecznie ukazała się w prasie w formie wywiadu (myślę, że warto będzie ją kiedyś przypomnieć, tym bardziej, że dotyczyła właśnie polskich spraw narodowych – także naszej skłonności do patosu i martyrologii -  jakże dzielących teraz społeczeństwo nad Wisłą, uwikłane w walkę o historyczną pamięć, w spór o pojmowanie tradycji i patriotyzmu, o to jaki kształt powinna mieć polska tożsamość).

Pożoga, hańba i (nie)pamięć ("Pokłosie")

Pożoga, hańba i (nie)pamięć (“Pokłosie”)

A skoro o wilku naszych narodowych urazów mowa, to oto jeszcze inna odsłona wilka: jest oto bowiem okazja by wspomnieć o “POKŁOSIU”, które ze znacznym poślizgiem, ale w końcu trafiło na chicagowskie festiwalowe ekrany. Muszę się przyznać, że to  pasikowskie “Pokłosie” wybrzmiało się już we mnie – a pewnie i w wielu innych widzach – już dawno, choćby z racji kolejnych narodowych awantur dotyczących naszych stosunków z Żydami, które, chcąc nie chcąc, śledziłem swego czasu w polskiej prasie. Jednak nie mogłem się oprzeć ciekawości i postanowiłem naocznie przekonać się co zacz i o co tyle hałasu. Ciekaw byłem nie tyle potraktowania w tym filmie wątku polskiego antysemityzmu, co samej filmowej roboty Władysława Pasikowskiego, którą, jak dobrze pamiętam, ze wszech stron chwalono, zwykle w oderwaniu od, że tak się wyrażę, “ideologicznej” wymowy filmu, utrzymując, że to po prostu dobrze zrealizowany thriller (niektórzy dodawali: psychologiczno-społeczny). A gdzie tam! Napięcia w tym filmie nie wyczułem większego, rozwiązaniem zagadki (bo trudno ją nawet nazwać tajemnicą) wiało na kilometr, społeczeństwo wioski przypominało jakieś dzikie panopticum, bohaterowie zachowywali się niedorzecznie i nad wyraz dziwnie, konflikt zakreślony był jak od siekiery, a wszelkie rekordy absurdu pobiło niedorzeczne i absolutnie wzięte z sufitu zakończenie, które zamiast mnie przerazić, to po prostu rozśmieszyło. I nie mogę wyjść ze zdziwienia, jak ktokolwiek z trzeźwo myślących widzów, mógł ten patetyczno-pasyjny finał potraktować poważnie i się nim naprawdę przejąć, wierząc, że coś takiego mogło się zdarzyć w środku Europy – we współczesnej Polsce.
Ale zostawmy już ten film, który przejdzie pewnie do historii… lecz nie tyle kina, co właśnie polskich awantur.

O wiele bardziej przeżywałem to, czego doświadczali bohaterowie “MIŁOŚCI”. Choć film Sławomira Fabickiego od dzieła Hanekego – mimo takiego samego tytułu – dzieli tematyczna przepaść, to oba te obrazy mogą dostarczyć solidnego pretekstu do tego, by zastanowić się (po raz kolejny, zresztą) czym tak naprawdę jest miłość. I dojść (też po raz nie wiadomo który) do wniosku, że nie może być prostych recept, zgodnych opinii, ani też wyczerpujących definicji miłości, i to esencjonalne dla naszej ludzkiej egzystencji uczucie w każdym przypadku jest czymś innym, wymykając się jednoznaczności, zrozumieniu i racjonalnemu pojęciu.
Film kameralny, ale znakomicie rozegrany – i to zarówno jeśli chodzi o grę aktorską (Julia Kijowska, Marcin Dorociński), jak i sam scenariusz: skromne środki dramaturgiczne, proste słowa i gesty oszczędne, ale bardzo skuteczne jeśli chodzi o budzenie emocji i utrzymanie psychologicznej wiarygodności postaci, z których żadna nie jest jednoznacznie przypisana dobrej ani też złej stronie.
Bez wątpienia “Miłość” Fabickiego to jeden z lepszych filmów festiwalu. Mimo lekko mrocznej tonacji i pewnego rysu szaleństwa, pokazuje kawał prawdziwego życia i ludzi, którzy nie sprawiają wrażenia, iż są tylko ekranowymi fantomami udającymi rzeczywiste postacie. Innymi słowy: kino dobrej próby.

Wyobrazić sobie znaczy więcej niż widzieć ("Imagine")

Wyobrazić sobie znaczy więcej niż widzieć (“Imagine”)

Kinem jeszcze lepszej próby mógł być obraz Andrzeja Jakimowskiego“IMAGINE”, ale chyba nie był. Trochę żal. Tym większa szkoda, że materie z jakich składa się film nie zostały zamienione w bardziej szlachetny stop, czy też w ujmujący swoją artystyczną formą amalgamat. Myślę, że winę za to ponosi scenariusz, pozbawiony większej dramaturgii i ukazujący historię raczej mdłą, niepełną i – wbrew temu kim są jej bohaterowie – mało ekscytującą. Nie może więc w moim odbiorze uratować filmu egzotyczna i piękna estetyka obrazu (rzecz się dzieje w słonecznej Lizbonie) połączona z miłą dla ucha muzyką, ani nawet bez mała wizyjne miejscami przedstawienie ściśle korespondujących ze sobą elementów filmowego świata, który nabiera dzięki temu na ekranie niemalże metafizycznych znamion.
No cóż, fabuła nie byłaby taka ważna, gdyby nie zawiodły tutaj emocje. Bo film wcale nie musi opowiadać jakiejś szczególnie wciągającej historii (choć “Imagine” taką historią potencjalnie dysponował), wystarczy, że złapie nas w emocjonalne sidła, chwytając w swoją orbitę, która siłą rzeczy wymusza na nas właściwą atencję. Bo dopiero wtedy film zaczynamy – zgodnie z intencją jego twórców – “przeżywać”.
Z “Imagine” tak się niestety – przynajmniej w moim przypadku – nie stało. Przeszkodziły mi chyba zbyt liczne repetycje tych samych motywów (np. powtarzające się próby niewidomych, by za pomocą dźwięków poznać – wyobrazić sobie? – świat, który ich otacza) i czynności (buntownicze ucieczki na gwarne ulice miasta, pełne ludzi, którzy patrzą, ale tak naprawdę niewiele widzą). Poza tym, między bohaterami tego filmu nie wywiązywały się żadne głębsze relacje – istniała więc wśród nich jakaś uczuciowa pustka (bo pustka, wbrew pozorom, ma wiele wspólnego z istnieniem) i mimo dramatycznej sytuacji, która im wszystkim była wspólna (a przez to mogła ich łączyć), każdy z nich żył w swoim hermetycznym świecie. A to nie są zbyt sprzyjające warunki do pojawienia się empatii, która jest niezbędna do tego, by przejąć się (nie tylko w kinie) czyimś losem.

Lirycznie, dramatycznie i z humorem ("Dziewczyna z szafy")

Lirycznie, dramatycznie, ciepło i z humorem (“Dziewczyna z szafy”)

Realizmem magicznym chciał też otoczyć swoich dziwnych bohaterów Bodo Kox, a przy okazji owiać nim (oczarować?) widzów, przedstawiając historię miłości dwojga ludzi żyjących na peryferiach tzw. “normalnego” społeczeństwa, których nieprzystosowanie ma swoje źródło albo w niepełnosprawności i autyzmie (On), albo w nadwrażliwości i zbyt bujnej wyobraźni, traktowanej na dodatek narkotykami (Ona). Wprawdzie trudno mi było w ową miłość uwierzyć (czy też raczej: ją poczuć), ale sam obraz Koxa skutecznie trafiał do mnie poprzez swój klimat i umiejętne połączenie ciepłego acz specyficznego humoru z gorzkim acz lekko wymuszonym liryzmem. Właśnie. Trochę podobnie jak to było w przypadku “Papuszy” (choć oba filmy są pod względem gatunkowym diametralnie różne) “DZIEWCZYNA Z SZAFY”, mimo swojej prostoty, także zbudowana jest z paradoksów, które na pierwszy rzut oka wydają się wyrastać z zawartych w tym filmie przeciwieństw. Bodo Kox mówił o swoim filmie, że jest to tragi-farsa, jednak chyba lepiej można go określić jako komedio-dramat. I sporym sukcesem reżysera jest to, że na ekranie sprawdzał się zarówno komizm, jak i dramatyzm. Udała się więc Koxowi ta dość trudna i ryzykowna sztuka godzenia ognia z wodą: ani się mu nic nie spaliło, ani nie zepsuł on niczego żadnym wodolejstwem. Ot, opowiedział nam swoją niezwykłą historię po swojemu, opanowując przy tym sztukę robienia pełnometrażowego, niegroszowego a przyzwoitego filmu (dotychczas Kox znany był z produkcji off-owej kina “niezależnego” i “Dziewczyna” jest właściwie jego fabularnym debiutem). Wszystko więc na ekranie wypadło dobrze, bardzo oryginalnie, tak że bardzo jestem ciekaw kolejnego filmu tego reżysera (a filmy na pewno będzie on robił nadal, gdyż – jak sam powiedział w jednym z wywiadów – dzięki temu mógłby “w przyszłości wciągać kokainę z płaskich brzuchów modelek na jachtach Morza Śródziemnego”).
Nie jestem pewien czy ja też mógłbym się znaleźć w tej samej co Kox sytuacji wciągania “koksu” ze śródziemnomorskich lasek (choć może nie tyle z moralnych, co fizycznych względów), ale na pewno podzielam jego obawy, (o których mówił on na spotkaniu z publicznością po projekcji filmu), że świat idzie coraz bardziej w kierunku ograniczania wolności człowieka. Bliska mi jest także jego wrażliwość na ludzką “inność”, sympatia dla “dziwaków”, wszelkiej maści “odmieńców”, w których jak w zwierciadle odbija się nasze własne człowieczeństwo (albo jego brak).

Czy naprawdę wszystko jest dobrze? ("Chce się żyć")

Czy naprawdę wszystko jest dobrze? (“Chce się żyć”)

Do człowieka też warto było dotrzeć w ważnym filmie Macieja Pieprzycy “CHCE SIĘ ŻYĆ”, którego bohaterem – podobnie jak w “Dziewczynie z szafy” – była osoba niepełnosprawna, chory na porażenie mózgowe Mateusz (genialna rola Dawida Ogrodnika). Temat trudny z bardzo wielu względów:  już choćby dlatego, że istniało wielkie niebezpieczeństwo przerysowania postaci, może nawet ich karykaturalizacji, jak również pozornie łatwego wykorzystania fizycznego kalectwa w celu epatowania widzów swoistym aparycyjnym kuriozum, jakim podświadomie uznajemy człowieka, którego ciało uległo deformacji wskutek ciężkiej choroby. A przy tym można było ulec pokusie fałszywego współczucia, ckliwości i łzawego sentymentu – obciążeniu całego tego bagażu jaki niesie ze sobą ludzka tragedia spowodowana ślepym zrządzeniem losu, czy też raczej defektem Natury, zupełnie obojętnej na  cierpienie człowieka. (Mateusz, po wysłuchaniu słów księdza, który mówi mu, że Bóg go kocha, stwierdza sarkastycznie w myślach, które słyszymy z offu: “Bogu niech będą dzięki, bo co to by było, gdyby mnie nienawidził”.)
W zasadzie wszystkich tych pułapek Pieprzyca zdołał uniknąć, choć nie do końca uwolnił się od pewnych uproszczeń i niekonsekwencji w logice przedstawianych na ekranie wydarzeń. Sam w którymś z wywiadów stwierdził, że jego film składa się zarówno z prawdy (w sensie fabuły opartej na faktach), jak i ze zmyśleń, ale przecież nie ma w tym nic dziwnego, bo taka jest natura samego kina, które za pomocą fikcji usiłuje wpłynąć na nasze rzeczywiste przeżywanie świata. Najważniejsze jest to, że film Pieprzycy jest niezwykle skuteczny jeśli chodzi o wywieranie emocjonalnego wpływu na widza, a to właśnie emocje – bardziej niż sam intelekt – decydują w nas o tym, że coś staje się dla nas prawdziwe i autentyczne, a tym samym zdolne do tego, by wpłynąć na nasze życie.

“Bejbi blues” i “NIEULOTNE” – dwa filmy o młodości, zrobione przez ludzi młodych, dość śmiało i bez bez większych kompleksów – co niestety okazało się dla tych filmów niefortunne, bo w efekcie otrzymaliśmy trochę takie artefakty, które nie za bardzo jednak trzymają się… sorry za ten kolokwializm: kupy.
Zawiodłem się zwłaszcza na najnowszym filmie Jacka Borcucha, którego poprzedni obraz “Wszystko co kocham” rozbudził we mnie spore nadzieje. Tym razem jednak Borcuch – zajmując się  młodymi ludźmi i podchodząc do tego z artystyczną ambicją – cokolwiek “przedobrzył”: to, co pewnie miało być w jego zamyśle metaforą inicjacji w dorosłość, przejściem ze słonecznej i zmysłowej sielanki (podkreślonej jasno-pastelowym hiszpańskim plenerem) w twardy dramat życia (rozgrywający się już w szaro-burości krakowskich scenerii), stało się – zwłaszcza w drugiej, “polskiej”, części – dość niezbornym i trudnym do pojęcia zlepkiem scen, w których dwójka młodych bohaterów próbuje (podobnie jak my) zrozumieć swoje zachowania, zazwyczaj pozostawiając siebie (i nas) w niemej konsternacji i sporym zadziwieniu. Podejrzewam nawet, że wszystkie te niedopowiedzenia i niejasności nie musiały nawet wyniknąć ze scenariuszowych zaniedbań i błędów. Może były zamierzone? (Dwuznacznie zabrzmiało w tym kontekście wyznanie Borcucha, który z wyraźną satysfakcją stwierdził, że jeśli chodzi o jego film, to “nikt nic nie wie”. A satysfakcja brała się najprawdopodobniej stąd, że według niego, niejednoznaczności w “Nieulotnych” wzmagały tylko różnorodność interpretacyjną tego obrazu, a tym samym sam film pogłębiały. No, doprawdy nie wiem.)

Dzieci mają dzieci ("Bejbi blues")

Dzieci mają dzieci (“Bejbi blues”)

Z tego, co do mnie docierało, zanim jeszcze sam obejrzałem najnowszy film Katarzyny Rosłaniec, wynikało, że mogę się spodziewać czegoś najgorszego, bo film przez niektórych został wręcz wyszydzony. Moim zdaniem – niezasłużenie. Wprawdzie można było – przy odrobinie uprzedzenia i nieprzychylności – wytknąć mu to i owo, lecz moim zdaniem “BEJBI BLUES” broni się na ekranie swoją kolorową energią, żywymi postaciami i ogólnym estetyczno-dramatycznym zamysłem, choć końcówka filmu psuje nieco to, co było w nim dobrego wcześniej (stąd można odnieść wrażenie, że scenariusz kończony był jakby trochę na kolanie).
Mimo to nietrafione są według mnie zarzuty o niewiarygodność psychologiczno-społeczną tego, co się w “Bejbi blues” dzieje. Bo kto to powiedział, że film – nawet jeśli rozgrywa się w jakimś specyficznym środowisku społecznym – musi przypominać trzymające się ścisłych realiów studium społeczne, na podstawie którego moglibyśmy przeprowadzać jakieś pogłębione jego analizy – poznawać to społeczeństwo i wyciągać wnioski o jego kondycji? “Bejbi blues” do pewnego stopnia takim filmem jest (otwiera bowiem pole do dyskusji nad kondycją współczesną “wielkomiejskich” Polaków), ale jest też przede wszystkim artystyczną fikcją, czymś autonomicznym, rządzącym się własną logiką, wypełnionym emocjami i postaciami, dzięki którym chce przykuć naszą uwagę. I muszę powiedzieć, że jeśli chodzi o mnie, to Katarzynie Rosłaniec to się w dużej mierze udało.

Mam jednak problem z najnowszym dokumentem specjalizującego się w tematyce “więziennej” Janusza Mrozowskiego “BAD BOY – CELA DLA NIEBEZPIECZNYCH”. W centrum standardowego podejścia “humanitarnego” leży zwykle imperatyw dostrzeżenia w skazanym przestępcy człowieka (o co przy każdej okazji prezentacji swoich, zajmujących się zwykle więźniami filmów, apeluje sam reżyser) – i trudno jest w zasadzie z takim podejściem dyskutować, bo można być wówczas posądzonym o brak empatii, bezwzględność, nieczułość – o uleganie atawizmowi zemsty i społecznego odwetu na kimś kto łamie reguły zachowania się w grupie. A przecież oczywiste jest to, że każdy – nawet najbardziej odrażający bandyta czy bestialski morderca – pozostaje do końca człowiekiem, wystawiając przy okazji świadectwo temu, do czego może się posunąć przedstawiciel “korony stworzenia”, gatunku Homo sapiens. Bohater dokumentu Mrozowskiego Damian, nie jest żadnym demonicznym potworem – ot drobny, przeciętny, szeregowy bandziaszek, skazany za rozboje i napady z bronią w ręku, z bliżej niewiadomych (nam) powodów osadzony w celi (izolatce) o specjalnym nadzorze (jako więzień “szczególnie niebezpieczny” dla otoczenia).

Między współczuciem a potępieniem ("Bad Boy - cela dla niebezpiecznych")

Jeszcze raz w poszukiwaniu CZŁOWIEKA  (“Bad Boy – cela dla niebezpiecznych”)

Mimo całej sympatii dla intencji reżysera, nie mogłem się pozbyć wrażenia, że jednak – jako widzowie – jesteśmy tym empatycznym i uważnym wejrzeniem w ludzką twarz przestępcy niejako “szantażowani” (nie tylko emocjonalnie, ale i moralnie), umieszczani w jakimś psychologicznym klinczu uniemożliwiającego nam jednak pełne spojrzenie i ocenę tej postaci, zwłaszcza w kontekście popełnionych przez niego kryminalnych czynów, które z pewnością były niegodziwością i krzywdzeniem innych ludzi. Mam wrażenie, że od tego się w tym filmie celowo ucieka (podobnie było z dokumentem “Bad Girls. Cela 77″, gdzie również nic nam się nie mówiło o tym, czego dopuściły się więźniarki i co było powodem tego, że trafiły za kraty), przez co staje się on zbyt jednowymiarowy, może nawet zbyt natarczywy w lansowaniu takiego, a nie innego przesłania, kosztem jednak poczucia zwykłej sprawiedliwości i odpowiedzialności za swoje czyny.
Nie wiem, być może się zapętlam w tej interpretacji, bo niby na podstawie tego, co słyszymy i widzimy na ekranie, mamy także wgląd w ową złą stronę osobowości, nomen omen “bad boy’a”, lecz nie mogę się też pozbyć wrażenia, że Damianek przed kamerą “gra” i że jednak nami manipuluje, nawet wtedy, kiedy uderza w bardziej samokrytyczny ton i mówi, że właściwie to on na swoją karę zasłużył i że w ogóle ni zaprzątał sobie głowy tym, że wyrządza innym ludziom krzywdę.
Czy współczucie temu człowiekowi nie wiąże się z koniecznością zapomnienia o jego nikczemnych czynach? Bo psychologia empatii wyklucza przecież odczuwanie w tym samym momencie zarówno współczucia, jak i odrazy wobec kogoś, kto popełnił ewidentne zło. Czy mamy więc zapomnieć o złu – nie tylko po to by wybaczyć, ale i współczuć? To są trudne pytania, których jednak reżyser w swoich filmach nie zadaje – być może nawet unika – i to jest chyba największy mój zarzut wobec podejścia twórcy dokumenów do tej bardzo specyficznej tematyki, której poświęcił on wszystkie swoje ostatnie filmy.
Żeby jednak nie było nieporozumień: podzielam jak najbardziej dobrą wolę Janusza Mrozowskiego, który chce zwrócić uwagę na człowieczeństwo swoich bohaterów (bo jednak są i tacy, którzy im tego człowieczeństwa odmawiają), jak również nie zgadza się z tym, by tych ludzi stygmatyzować i z góry skazywać na ostracyzm społeczeństwa, (zbyt często postrzegającego więźniów jako śmieci i odpady, z których żadnego już pożytku nie będzie). Ponadto jestem mu wdzięczny za to, że zajął się ludźmi “z marginesu”, zwracając naszą uwagę na ich problemy (widzimy np. jakim absurdem jest nazywać “resocjalizacją” coś, co w rzeczywistości jest tylko jeszcze większym izolowaniem człowieka od społeczeństwa), bo i mnie samemu ten temat jest bliski (mogę tu na świadka przywołać swój tekst “Więźniowie”), ale chyba jednak nasze drogi w niektórych momentach nieco się rozchodzą – zwłaszcza w interpretacji odpowiedzialności człowieka wobec własnych czynów oraz niemożności pogodzenia imperatywu ludzkiej wolności z sytuacją, kiedy ta wolność musi być ograniczona.
Cóż, może cały ten wątek krytyczny wynika stąd, że tym razem nie spodobał mi się po prostu sam bohater filmu? W przeciwieństwie do o wiele barwniejszych moim zdaniem “dziewczyn”, które widziałem w przedostatnim dokumencie Mrozowskiego “Bad Girls. Cela 77″? (pisałem o nim swego czasu TUTAJ) Skoro tak, to biję się w piersi: ten lekki zamęt rodzi się tylko w mojej głowie i nie do końca może się wydać właściwie umotywowany i usprawiedliwiony. A jeśli kogoś porwie i zafascynuje “bad boy” Damianek, to jego wygrana – nie chcę nikomu psuć tego odbioru, więc wypada mi tylko usunąć się w cień i przeprosić Janusza za to moje zrzędzenie.

Dramat geja-księdza ("W imię...")

Dramat księdza-geja  (“W imię…”)

Na fali tematów skandalizujących, Małgorzata Szumowska zrealizowała swój kolejny film “W IMIĘ…” – rzecz o rozterkach (a właściwie dramacie) księdza homoseksualisty. Zważywszy na stosunek polskiego społeczeństwa do kwestii homoseksualizmu, jak i jego drażliwości w sprawach dotyczących polskiego Kościoła, połączenie tych dwóch wątków w jednym filmie zakrawało po prostu na prowokację. A jednak reżyserce udało się uniknąć zarówno taniej i agresywnej denuncjacji polskiego katolicyzmu, jako prymitywnej kruchty i ksenofobicznego zaścianka, jak i zwulgaryzowanej wersji genderyzmu i nachalnej pro-gejowskiej propagandy, według której zachowania homoseksualistów nie można poddawać żadnej – odnoszącej się do erotyki i ludzkiego zachowania seksualnego – ocenie etycznej. Obraz Szumowskiej jest pod tym względem dość wyważony, co oczywiście nie powstrzymało politycznie zorientowanych środowisk w naszym kraju, by oskarżyć film zarówno o antyklerykalizm i zajadłą wrogość wobec Kościoła, jak i lansowanie “zboczenia”, którym według pewnej części naszego społeczeństwa jest homoseksualizm. Mnie w zasadzie ten spór w kontekście filmu Szumowskiej nie interesuje – nie tylko zresztą dlatego, że nie identyfikuję się tu z żadną stron tych ujadań, ale i dlatego, że w samym filmie nie widzę dostatecznych po temu przesłanek, by kruszyć kopię o rzekome szarganie dobrego imienia polskiego księdza, czy też o krzewienie homoerotycznej pornografii w mainstreamowym kinie.
Podobnie jak w przypadku filmu Wajdy, mnie interesowało przede wszystkim to, jaka jest wartość obrazu Szumowskiej, biorąc pod uwagę kryteria czystej sztuki kina. I muszę napisać, że nie było tak źle, a obawiałem się nieco, że po słabym “Sponsoringu” otrzymamy kolejny, wypichcony z pretensjami kawałek problematycznej obyczajówki.
Nie będę w tym oryginalny, jeśli stwierdzę, że chyba jednak największa w tym zasługa znakomitej kreacji Andrzeja Chyry, który tej swojej arcy-trudnej roli sprostał jednak z nawiązką. Sam aktor powiedział na spotkaniu z publicznością, jakie odbyło się po projekcji filmu, że rola ta była dla niego sporym wyzwaniem – i trudno mu nie wierzyć, bo postać Adama bardzo łatwo mogła zamienić się w karykaturę człowieka zachowującego się zupełnie “nie na miejscu” – nie dość, że nie przypominającego księdza, to i niepodobnego do geja. Największym sukcesem Chyry jest więc to, że mimo niezbyt prawdopodobnych sytuacji, w jakie wpychał go scenariusz, sama wykreowana przecz niego postać, jak i jej zachowanie, były po prostu wiarygodne.
Można kwestionować fortunność niektórych pomysłów Szumowskiej (ot, choćby to szelmowskie spojrzenie Kościukiewicza w ostatniej scenie, jako żywo przypominające zakończenie “Omenu” Richarda Donnera), ale ogólnie film się obronił, przykuwając uwagę widza i nie rażąc sztucznością.
(I jeszcze uwaga na marginesie: na szczęście, tuż przed realizacją “W imię…” poszedł ktoś po rozumu do głowy i zrezygnowano z pomysłu takiego, by z postaci Adama zrobić… pedofila. I choć rzeczywiście stworzenie takiego filmu byłoby niesłychanie ryzykownym i trudnym – a przez to bardzo wyzywającym – zadaniem, to zapewne pogrążyłoby obraz już na starcie, bo jednak przełknięcie homoseksualizmu bohatera jest (mimo wszystko) czymś dużo łatwiejszym, niż byłaby konfrontacja z jego pedofilią.)

* * *

I tak oto coś, co miało być tylko powierzchownym sprawozdaniem z festiwalowych wrażeń, rozrosło się w tekst dość sporych rozmiarów, ale to chyba dobrze świadczy o obejrzanych przeze mnie obrazach, skoro nie dały się one zbyć opisem w paru zdaniach, prowokując do szerszych uwag i refleksji. A przecież nie napisałem o wszystkich tytułach, które znalazły się w programie Festiwalu. Nie byłem nawet w stanie zobaczyć większości filmów. Żałuję zwłaszcza tego, że nie mogłem obejrzeć prezentowanych w ramach Festiwalu dokumentów (z wyjątkiem “Bad Boy’a” Janusza Mrozowskiego), jak również czeskiego tryptyku Agnieszki Holland “Gorejący krzew” – doprawdy pięciogodzinny maraton utkwienia w fotelu był w moim przypadku (niedawna operacja) wykluczony. Cieszę się, że jakoś wysiedziałem na innych projekcjach i że rekonwalescencja nie wyłączyła u mnie zupełnie funkcji w miarę sprawnego (I hope) myślenia i spisania tego w formie wzmianek o filmach, z którymi miałem okazję się zapoznać. A warto było.

.

Wyczarowywanie dawno zaginionego świata (jeden z pięknych. elegijnych kadrów "Papuszy")

Wyczarowywanie dawno zaginionego świata (jeden z pięknych. nostalgicznych kadrów “Papuszy”)

.

Uwaga: klikając w podświetlone tytuły, można obejrzeć zwiastuny omawianych filmów.

Wstęp do powyższego wpisu przeczytać można TUTAJ.


Filed under: NOTATNIK FILMOWY Tagged: Festiwal Filmu Polskiego w Ameryce, film, kino, kino polskie, krytyka filmowa, recenzje

RAGU SOPHII LOREN I TRUP BUGAJSKIEGO

$
0
0

(ze wspomnień wywiadowcy)

Gwoli urozmaicenia, tudzież pewnego uporządkowania moich tekstów i próby wskrzeszenia materiału, który uśpiony leżał do tej pory w szufladzie, postanowiłem powołać tutaj do życia nowy cykl zatytułowany “Ze wspomnień wywiadowcy”, który swego czasu (dokładnie: w latach 1995-96) ukazywał się na łamach prasy polonijnej. Przyznaję – tytuł trochę przewrotny, tym bardziej, że “wspomnienia” dotyczyły wywiadów jakie przeprowadziłem w latach 1990-94 (tak więc, daleko w przeszłość pamięcią nie musiałem sięgać). Myślę, że większość tych tekstów nie straciła do dziś na aktualności, a ze względu na swoją tematykę i przypomnienie znanych postaci polskiej kultury, jeszcze i dzisiaj spotkać się może z zainteresowaniem tych, którzy odwiedzają moją stronę.

Sophia Loren (zdjęcie własne)

Sophia Loren (zdjęcie własne)

Do Stanów Zjednoczonych jechałem “w ciemno”. Wyjazd z Polski wydał mi się jedyną szansą wyrwania się z zaklętego kręgu, w jakim znalazłem się w kraju. Góra komplikacji osobistych, bolesne przejścia, kiepskie perspektywy ekonomiczne… Wcześniejsze wypady do Niemiec dodawały mi odwagi.
Jak na każdym prowincjuszu, Ameryka zrobiła na mnie kolosalne wrażenie, choć oczywiście nie obyło się bez rozczarowań, rozwiewania mitów i konfrontacji rzeczywistości z wcześniejszymi wyobrażeniami. Lecz na to byłem niejako przygotowany, przewalając przed wyjazdem stosy makulatury, dzięki którym mogłem się zapoznać z odczuciami i wspomnieniami innych bywalców Ameryki. Jednak wiadomo – setka pornosów nie zastąpi prawdziwego obcowania z konkretną kobietą. Wpadłem wiec po uszy w objęcia Ameryki i zrazu nadziwić się nie mogłem różnym jej przejawom. Ale to już temat do innych rozważań.

Po pierwszym zachłyśnięciu się oryginałem, dała znać imigrancka, znana nam wszystkim, proza. Przede wszystkim – poszukiwanie pracy, uwieńczone, na szczęście sukcesem. Możliwość nie tylko zarobku, co głównie odrobienia długów i odbicia się od dna. Tylko że jakim kosztem? Dwanaście godzin na dobę, siedem dni w tygodniu, przez pół roku – świątek, piątek, bez jednego dnia wolnego. Ciągłe obcowanie z ludzkim cierpieniem, z przewlekłą agonią. Potrzeba odskoczni, by nie zwariować. Zastępujący mnie na nocnej zmianie Rysiek, lekarz anestezjolog z Białegostoku, wspomina o swoich kontaktach z prasą polonijną. Ja mówię, że pisałem w Polsce do “KINA”, “Filmu na świecie”, “Powiększenia”, że miałem swoje publikacje w “Tygodniku Solidarność”, w “Sanie”… na co on: “To napisz coś, cokolwiek”. No i za tydzień miałem swój debiut w “Dzienniku Chicagowskim” w postaci dwóch artykułów: jeden traktował o przyczynach upadku PZPR i charakterologicznym podziale jej członków (czyli o ludziach partii), natomiast o temacie drugiego chciałbym już dzisiaj litościwie zapomnieć. I tak oto zaczęła się moja przygoda literacko-wywiadowcza z Chemigraphem (czyli z wydawcą trzech polonijnych tytułów prasowych: “Dziennika Chicagowskiego”, “Gazety Polskiej” i tygodnika “Relax” – przyp. stb).

greydot

Już z okazji pierwszego reportażu udało mi się trafić na salony, gdzie spotkałem samą… Sophię Loren. To nic, że musiałem tam dojechać dysponując jedynie 10-letnim, rozsypującym się junkiem, który kupiłem za moją pierwszą “tygodniówkę”. Jadąc do downtown po zatłoczonej don granic niemożliwości autostradzie, mój relikt motoryzacji jakoś przetrzymał, mimo że pędziłem nim z zawrotną dla niego prędkością 50 mil na godzinę. Zaczął mi dopiero rzęzić przy zjeździe na Jackson Blvd., gdzie rozkraczył się już na dobre, na samym środku ulicy. W chłodnicy nie było kropelki wody. Interesująco musiałem wyglądać przy tej zżartej przez rdzę kupie złomu, w moim wytwornym (a tak!) fraku pingwina i muszce (stroju wypożyczonym, of course), pochylony nad silnikiem, który pokrywały całkowicie kłęby dymu. To, że ruszyłem (na wszelki wypadek miałem przy sobie kilka galonów wody) i znalazłem wreszcie jakiś parking, zakrawało na cud. Z pierwszego zrezygnowałem, gdy jacyś kręcący się tam kolesie pokazali mi charakterystyczny znak obrazujący proces skracania człowieka o głowę. Był za daleko.

greydot

Premiera inaugurującego XXVI Międzynarodowy Festiwal Filmowy – bo o tej imprezie tu mowa – filmu w reżyserii Liny Wertmüller i z Sophią Loren w roli głównej, miała się odbyć w przypominającej ubiegłowieczną operę sali widowiskowej Fine Arts Theatre. Po przybyciu na miejsce, zastałem tam tłum przedziwny i … błyskotliwy – głównie dzięki damom w imponujących kreacjach, obwieszonych kilogramami biżuterii. Uroda pań oscylowała między uderzającą pięknością, a pięknością, której uderzenie było już nieco słabsze. Te ostatnie, to seniorki trudne do zidentyfikowania pod kilkoma warstwami pudru i smarowideł. Wreszcie weszła ONA – Sophia Loren, w pięknej czerwonej sukni ozdobionej olśniewającymi brylantami. Towarzyszył jej małżonek, znany włoski producent filmowy, Carlo Ponti.
Po projekcji filmu, (którego recenzję zamieszczę przy innej okazji) odbyła się odświętna Night Opening Gala wraz z wystawnym benefitowym obiadem w nowopowstałym wieżowcu przy 515 North State Street: “… zdumiewającej geometrycznej fantazji światła i szkła, zaprojektowanej przez wybitnego japońskiego architekta Konzo Tange” – jak obwieszczono w programie imprezy. Wszystkich nas przewieziono tam specjalnymi autobusami.
W konsumpcji obiadu (o 11 w nocy!) uczestniczyła, oprócz wymienionych wcześniej celebrities, cała śmietanka tubylczego (i nie tylko) światka artystycznego i administracyjnego, jak również zwykli zjadacze hamburgerów, których stać było na zafundowanie sobie za $150 wspólnego posiłku z Sophią Loren. Inna sprawa, ze oddalonej o kilkadziesiąt stolików w ogromnej, przypominającej halę, sali bankietowej. W menu znalazła się też potrawka Wielkiej Gwiazdy pod nazwą Pasta Ragu. Dzięki niespotykanie fotogenicznej i nieprzemijającej urodzie Sophii, mam pamiątkę po tamtym wieczorze – serię slajdów, na których udało mi się jej podobiznę utrwalić. Jeden z nich trafił nawet na okładkę tygodnika “Relax”, dzięki któremu zdobyłem akredytację na Festiwal. Wyglądałem w tłumie zapowiadanych gości z Polski: reżysera Ryszarda Bugajskiego (“Przesłuchanie”) i Macieja Dejczera (“300 mil do nieba”), autorów filmów w tamtym czasie głośnych. “Przesłuchanie”, traktujące o stalinizmie w Polsce lat 50-tych, wyróżnione nagrodą Grand Prix na festiwalu w Cannes, to 8-letni “generał” wśród polskich “półkowników”, czyli filmów, które latami straszyły – nie tylko decydentów od rozpowszechniania, ale i wysokich luminarzy partii – leżąc na półkach przepastnych magazynów, zionących niemalże kafkowskim absurdem. Mimo to – a może właśnie dzięki temu – o “Przesłuchaniu” słyszał każdy. Film znalazł się w konkursie chicagowskiego festiwalu.
Natomiast Maciej Dejczer już 6 lat wcześniej przeniósł się na Zachód: “Wyjeżdżając nie zabrałem ze sobą z kraju postawy roszczeniowej, jak robi wielu Polaków. Wybór rysował się jasno: albo będę żył w ZOO, albo w dżungli. W ZOO gwarantują ochłap mięsa i miskę wody; machając ogonem można zyskać poklask gapiów, ale wybieg zamyka krata. W dżungli o wszystko trzeba walczyć, mogą zagryźć, ale samemu można też upolować więcej, niż w ZOO przyniesie dozorca. Prawa dżungli są okrutne, ale dżungla jest nieskończona, wolna… W Polsce ludzie wolą uciekać od odpowiedzialności – to się nie zmieniło. System amerykański nie gwarantuje niczego, stwarza tylko możliwości. Jeżeli komuś się nie powiedzie – ląduje na chodniku Piątej Avenue z zawiniątkiem pod głową, jako jedynym dobytkiem; jeśli mu się uda – mija tego nędzarza, jadąc limuzyną za pół miliona dolarów. ja jestem zwierzęciem, które w dżungli czuje się dobrze. Dżungla mnie fascynuje, mimo że jestem bliżej tego na chodniku, niż w limuzynie.” (Z wywiadu udzielonego tygodnikowi “Film”.)

Márta Mészáros i Jan Nowicki (zdjęcie własne)

Márta Mészáros i Jan Nowicki (zdjęcie własne)

Zależało mi na spotkaniu z Bugajskim. Zamiast tego trafiłem na Jana Nowickiego, popularnego krakowskiego aktora, oraz na jego żonę, Węgierkę Mártę Mészáros, bez wątpienia jedną z najwybitniejszych reżyserek filmowych na świecie. Nowicki i Mészáros znaleźli się w gronie siedmiu jurorów Festiwalu (a więc i oni mieli oceniać film Bugajskiego). Ja w zasadzie na takich przyjęciach nie bywam – powiedział Jan Nowicki – ale ponieważ jesteśmy tutaj z żoną w jury, to uważałem trochę za swój obowiązek przyjść, mimo że jesteśmy zmęczeni, bośmy dwie godziny temu przylecieli. I bardzo się cieszę, że tu przyszedłem. Bo to jest coś tak osobliwego – takie… amerykańskie miejsce. Ogromnie to zabawne! Strasznie dużo śmiesznych starszych pań, bardzo dziwnie ubranych. Ogromnie śmieszne. Nieliche panoptikum.
Na moje pytanie, czy obecni są tutaj także zaproszeni reżyserzy: Wajda, Dejczer i Bugajski, usłyszałem: O rany boskie! Jakie wielkie auto przejechało za oknem! Taki jamnik długi. Coś obrzydliwego – taki karawan dla koszykarza. No, przegapił pan!… Strasznie mi ten kraj przypomina Związek Radziecki. Okropnie. Jak Boga kocham! Tyle, że bogaci. No, zobacz na te rzeźby (tu Nowicki wskazał na gipsową Wenus z Milo) – no przecież zesrać się można. Jak w jakimś pałacu kultury i nauki… Ale podoba mi się to, że oni tacy uśmiechnięci, cholera… No bo człowiek, jak się tak długo uśmiecha – i nawet sztucznie – to w końcu zacznie się uśmiechać szczerze.
Jednak, gdy znowu zagadnąłem o innych gości z Polski, Nowicki się poddał: No, Dejczer ma być… A Bugajski? To co – on dalej ciągnie tego starego trupa?… To swoje… jak to się nazywa? Kiedyś ktoś mnie zapytał, co ja sądzę o tym filmie, więc ja powiedziałem, zgodnie z prawdą, że go nie widziałem. Natomiast – ponieważ to była pani – ja jej mówię: słuchaj, to jest tak, jakbym ci zaproponował czy wolałabyś się przespać ze starym Płatonowem, którego gram teraz, czy z młodym Stawroginem, którego grałem 15 lat temu… Przecież to absurd! Nie można bez końca pokazywać filmu, który się zrobiło 10 lat temu!

Widząc, że zaniedbujemy trochę panią Mészáros, zacząłem ją przepraszać za zabranie jej męża.
- Ależ nic nie szkodzi – odparła z lekkim akcentem (za to określenie powinna mi być wdzięczna) – gadajcie sobie, gadajcie.
- No ale jak pani się czuje tutaj w Chicago? Pierwszy raz w tym mieście? – zapytałem
- 21 filmów trzeba zobaczyć (i tu z ust Nowickiego wyrwało się niecenzuralne słowo, zaczynające się na taką samą literę, jak słowo “kreacja”). Ja byłam już tutaj wcześniej. Dwa moje filmy zdobyły nagrodę na tym Festiwalu. A co ja sądzę o tej otoczce? Ja to lubię. Mnie zawsze zachwycały takie duże miasta, tłumy ludzi… Tak, jak to lubię.

greydot

To był mój pierwszy festiwal w Chicago i choć odtąd co roku miałem nań akredytację, to dopiero po trzech latach mogłem pełniej uczestniczyć w filmowych seansach i bliżej śledzić jego repertuar, pisząc przy tym sprawozdania do polonijnej prasy. Wtedy, na XXVI chicagowskim przeglądzie kina światowego, zainteresowanie mass-mediów było duże. Fama Sophii Loren zrobiła swoje. Nie bez znaczenia było również to, że w przeszłości związane z nim były także takie sławy kina, jak np. Bette Davis, Harold Lloyd, Pier Paolo Pasolini, Mel Brooks, Orson Welles, Gloria Swanson, Arthur Penn, Sydney Pollack, Alan Parker, Martin Scorsese, Rainer Werner Fassbinder… Oprócz Sophii Loren do Chicago przybyli jeszcze wtedy: Robert Altman, Claude Lelouche, Jiří Menzel, István Szabó a nawet sam… Dennis Hopper, notoryczny “Bad Boy” Hollywoodu, którego możemy pamiętać choćby z filmu “Easy Rider”.
Niestety, chicagowski Festiwal z roku na rok jakby spuszczał nieco z tonu (chodziło głównie o względy finansowe), zmieniało się jego oblicze… cokolwiek blednąc.

greydot

(Artykuł ukazał się na łamach “Dziennika Chicagowskiego”, 17 lutego, 1995 r.)

Inne odcinki cyklu: TUTAJ.


Filed under: NOTATNIK FILMOWY, WYWIADY Tagged: Chicago, film, kino, kultura, Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Chicago, polonia, Sophia Loren, wspomnienia, wspomnienia - wywiady, wywiady

USTA LIV ULLMANN I SZAMPAN POD DINOZAUREM

$
0
0

(ze wspomnień wywiadowcy)

Kolejna część cyklu ukazującego się na łamach “Dziennika Chicagowskiego” w latach 1995-96 i odnoszącego się do wywiadów ze znanymi postaciami polskiej kultury i polityki, przeprowadzonych w latach 1990-94 w Stanach Zjednoczonych., jak również do amerykańskich i polonijnych wydarzeń kulturalnych oraz politycznych tamtego okresu.

.

Nicole Kidman

Nicole Kidman (zdjęcie własne)

Kibicuję chicagowskiemu Międzynarodowemu Festiwalowi Filmowemu od 5 lat, jednak dopiero w ostatnich dwóch latach mogłem się przyjrzeć bliżej jego repertuarowi, zajrzeć za kulisy, do kuchni.
Bez wątpienia jest jedną z największych tego typu imprez na świecie. Było tak, że w ciągu kilkunastu dni prezentowano 150 filmów, później zestaw tytułów zmalał do bardziej rozsądnej liczby i obecnie utrzymuje się na poziomie około 100 filmów. Jednakże, obejrzenie wszystkich w ciągu niespełna 3 tygodni trwania przeglądu jest rzeczą wręcz niewykonalną. Jest dobrze, jeśli kinomaniak zdoła “zaliczyć” ich trzecią część. Ale cóż mają powiedzieć w takim np. Toronto, gdzie w ciągu 10 dni pokazuje się… 250 filmów!? Festiwal kanadyjski przerasta chicagowski, który i tak wydaje się imprezą mamucią. Ale tam pieniądze w organizację pompuje rząd (3.5 mln. dolarów rocznie) a festiwal jest oczkiem w głowie miasta i pupilkiem prowincji. Zupełnie przeciwnie jak w Chicago, gdzie założyciel i dyrektor programowy Festiwalu, Michael Kutza jest – dzięki swej rogatej duszy – na bakier z miejscowymi władzami (choć zawsze w dobrych stosunkach z burmistrzem Daley, a wcześniej – z jego ojcem, gospodarzem miasta jeszcze większego formatu, który świadczył narodzinom Festiwalu przed 30 laty!)
W jednym z wywiadów Kutza się skarży: “(Tutaj) ani miasto ani stan nie mają pieniędzy dla nas ani dla jakiejkolwiek innej liczącej się działalności artystycznej. Oni trzymają się swojej własnej linii: wydają ogromne pieniądze na orgie pseudo-kulturalne typu Taste of Chicago i na wydarzenia sportowe, takie jak World Cup. Wszystko to polega na pieniądzach. Tysiące ludzi przyjeżdża z przedmieść na Taste of Chicago i wydaje miliony dolarów. Puchar Świata także przyniósł milionowe dochody. A kiedy politycy sprowadzają milionowy biznes do Chicago, otrzymują w zamian o wiele większe poparcie polityczne. Natomiast większość festiwalowej publiczności filmowej to mieszkańcy Chicago i okolic, choć przybywają tu ludzie z całego świata, ale to są głównie twórcy kina. I ta publiczność nie przynosi miastu zbyt wielkich dochodów. Wszystko, co dzieje się w sztuce w Chicago, opiera się na prywatnych funduszach: opera, filharmonia, teatry, kina, festiwale filmowe – absolutnie wszystko. I wie o tym Richard Daley. Kiedy go odwiedzam, powtarza mi: nie ma na to pieniędzy.”

greydot

Cudem było to, że festiwal w ogóle wystartował; cudem jest to, że przetrwał 30 lat, wrastając w pejzaż kulturalny Wietrznego Miasta. Miałem to szczęście, że po raz pierwszy zetknąłem się z nim w roku, w którym świecił pełnym blaskiem, prowadzony był z rozmachem i uświetniony obecnością gwiazdy rzeczywiście wielkiego formatu, prawdziwej legendy kina – Sophii Loren. W poprzednim odcinku opisałem wrażenia wyniesione z uroczystego otwarcia Festiwalu, w którym brała ona udział.
W następnych latach mniej było blichtru i wystawności, co oczywiście nie musi mieć pejoratywnej wymowy. Lecz Ameryka jest tego rodzaju krajem, że bez Wielkich Nazwisk, popularność i prestiż wydarzeń upada, co pociąga też za sobą mniejsze poparcie finansowe. Tak więc, następnego roku Julii Roberts, Kim Basinger, Dustina Hoffmana ani Roberta Redforda nie spotkałem. Nie spotkałem też Barbry Streisand, która miała się wtedy w Chicago pojawić, lecz w ostatniej chwili swój przyjazd odwołała. I tak oto, jedynym jaśniejszym obiektem na “Black-Tie Dinner” w olbrzymiej sali Field Museum of Natural History, okazał się wtedy burmistrz miasta Richard Daley, a największe zainteresowanie wzbudzały… olbrzymie butle szampana spoczywające u stóp szkieletu dinozaura.

greydot
W roku następnym, pod względem obecności nań celebrytów, Festiwal wyraźnie się poprawił. Otwarcie odbyło się z pełną pompa w hotelu Hilton & Towers. Zjawił się na nim Jack Lemmon (pamiętany choćby z brawurowej roli w “Pół żartem, pół serio”, jak również z wielu innych filmów, a ostatnio z rewelacyjnego “Glengary Glenn Rose”). Nie tylko świetny aktor, ale i – jak się okazało – człowiek niezwykle sympatyczny. Kiedy przedzierał się w hallu przez tłum hotelowych gości, ci, zaskoczeni jego obecnością, pozdrawiali go słowami: Good bless you, Jack!. W powszechnej uwadze był główną postacią wieczoru, odbierając nagrodę “za wybitne osiągnięcia w sztuce aktorskiej”.

Jednakże dla mnie największym przeżyciem było wówczas zetknięcie się z legendą kina, ale już europejskiego – Liv Ullmann. Wyznam tu nieopatrznie, że w młodości uwiodły mnie filmy Ingmara Bergmana, a np. takie pierwsze zetknięcie się z “Personą” było dla mnie czymś bez mała szokującym. Oczywiście, jako dziecko, z samego filmu niewiele zrozumiałem pod względem logicznym czy racjonalnym, lecz jeśli chodzi o podświadomość i intuicję, obraz podziałał na mnie bardzo mocno. To właśnie od tamtego czasu mogę chyba liczyć początek mojej fascynacji i pewnego rodzaju uzależnienia od dzieł szwedzkiego reżysera, a co za tym idzie – głębsze zainteresowanie kinem. Później, już podczas studiów w Krakowie, zająłem się bliżej twórczością Bergmana, pisząc o jej związkach z różnymi prądami w sztuce, m.in. z XIX-wiecznym symbolizmem, egzystencjalizmem i dramaturgią skandynawską (Ibsen, Strindberg). Rezultaty tych poszukiwań opublikował m.in. miesięcznik “KINO” (vide: “Bergman i symbole”).
Dlaczego o tym piszę? Otóż Liv Ullmann była główną aktorką Bergmana, zagrała w jego najbardziej liczących się filmach. Stała mi więc przed oczami jak żywa – z tamtych kadrów. I miałem też na względzie to, co o jej twarzy powiedział kiedyś sam reżyser: “Gdy widzi się twarz Liv można zauważyć jak stopniowo nabrzmiewa. To fascynujące – jej wargi stają się większe, oczy ciemnieją coraz bardziej, cała przemienia się w coś w rodzaju żądzy. Albo widzimy jej twarz przeobrażającą się w pewien rodzaj chłodnej a zmysłowej maski. (…) Powiedziałem Liv, aby skoncentrowała całe swoje uczucie w wargach.” (W tej wrażliwości w widzeniu ludzkiej twarzy rzadko kto mógł Bergmanowi dorównać.)

Najpopularniejszy amerykański krytyk filmowy Roger Ebert (1942-2013) z żoną

Najpopularniejszy amerykański krytyk filmowy Roger Ebert (1942-2013) z żoną

Oczekiwałem więc szczególnie na spotkanie z Liv Ullmann. Zobaczyłem kobietę o prezencji bardzo skromnej – bez cienia pretensji, jakie czasami przejawiają hollywoodzkie bożyszcza – bez wielkogwiazdorskich manier; naturalną, o twarzy jasnej, pozbawionej niemal zupełnie makijażu, ale ciągle młodej, rzec można… dziewczęcej. Śmiało mogłem przypuszczać, że niewielu uczestników bankietu było świadomych jej obecności. Cała uwaga skupiała się na Lemmonie, a także na innych, obecnych wówczas osobistościach kina, bardziej w Ameryce popularnych: Tonym Curtisie, Walterze Matthau, Robercie Altmanie, Gene Siskelu i Rogerze Ebercie, (który jest zresztą starym przyjacielem Festiwalu). Miałem więc okazję podejść do Liv i złożyć jej pełen podziwu hołd, także za jej ostatnie osiągnięcia teatralne.

Najwięcej jednak zamieszania było rok później, kiedy to zjawił się w Chicago Tom Cruise (“Rain Man”, “Urodzony 4 Lipca”, “Top Gun”) z nieodłączna swą małżonka Nicole Kidman. Na cocktail party w sali bankietowej hotelu Hyatt Regency zwaliły się setki ludzi. Armia goryli nie mogła się opędzić od nachalnych ciekawskich i wielbicielek (popowa idolatria mas w najjaskrawszym swym wydaniu).
Byłem świadkiem sceny, kiedy jedna z reporterek (nota bene z kraju środkowoeuropejskiego) usiłowała przedrzeć się przez kordon ochroniarzy i robiła to na tyle agresywnie, że wywiązała się z tego powodu mała awantura, która ściągnęła nawet samego dyrektora biura prasowego Festiwalu.
Oto przebieg rozmowy:
Reporterka: – Przyjeżdżam tu z Europy co roku i nigdy nie miałam takich problemów!
Dyrektor: – Bo też nigdy nie mieliśmy jeszcze tutaj Toma Cruise’a.
R: – A kto to jest Tom Cruise? Papież?
D: – Jak to kto?! Dzisiaj próbowało się do niego dodzwonić prawie 5 tysięcy ludzi!
R: – To nie moja wina, że macie takie społeczeństwo!

greydot

Program Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Chicago zawsze budził we mnie mieszane uczucia. Nie mogło być inaczej, skoro zawierał zwykle około setki filmów z 30-40 krajów świata. Wiadomo, że filmowe maratony wyczynowe nie sprzyjają raczej głębszej percepcji sztuki kina, ani tym bardziej refleksji nad nią. To jest chyba dość poważny zarzut jaki można postawić Kutzy i jego współpracownikom programowym: niezbyt uważna i radykalna selekcja filmów, dopuszczająca do przeglądu zupełne niewypały. Trochę mija się to z deklaracjami organizatorów, którzy twierdzą, że starają się prezentować najciekawsze zjawiska jakie pojawiają się w światowych kinematografiach; że programowo rezygnują z komercji, kładąc nacisk na poziom artystyczny, niezależność, oryginalność, śmiałość, jak również na młodych, nieznanych jeszcze twórców. (To prawda, że zadebiutowali tu reżyserzy, którzy zostali później  tuzami współczesnego kina wyższego rzędu, jak np. Martin Scorsese czy Rainer Werner Fassbinder.) W praktyce jednak dopuszcza się wiele obrazów, których poziom jest nie tylko amatorski, ale i wręcz tragiczny – buble, które nigdy nie powinny były opuścić montażowni w tym stanie; na dodatek – wszystkie w barwach ciemnych i o tematyce zdecydowanie dołującej, wręcz potworkowatej.
Ale czy właśnie to nie świadczy o tym, że kino światowe zbłądziło? Bowiem coraz częściej mówi się o kryzysie tego kina  tak samo, jak o kryzysie moralności, racjonalizmu, literatury, sztuki, demokracji… etc. Mówi się o wszelkiej maści kryzysach, jakbyśmy czuli się zobligowani tym, że zbliża się nie tylko koniec wieku, ale i tysiąclecia – jakby schyłkowość była konsekwencją nie tyle cywilizacyjno-kulturowej ewolucji, co wyznaczoną kalendarzem – niejako kronikarską – koniecznością. Jednym słowem: świat przeżywa kryzys. Koło się zamyka – a skoro film jest odbiciem tego świata…

Ze zrozumiałych względów zawsze zwracałem na Festiwalu uwagę na filmy wyprodukowane przez kraje byłych “demoludów”, czyli “wyburzonego” bloku wschodniego. Jak pamiętamy, przez dłuższy czas zalegał tam komunistyczny gruz. Co było robić z “czerwonym” gruzem? Pokusa ponownego wykorzystania go jako budulca była duża, wydawało się jednak, że nikt nie ma zielonego pojęcia, jak skreślić plany nowej konstrukcji. Społeczeństwa były zdezorientowane, chybotały się z prawa na lewo – i na odwrót.
Równie bezsilne czuły się tamtejsze kinematografie. Nie mogąc atakować (z braku wroga, siły lub finansowego uwiądu) rzuciły się do ucieczki lub – porażone własną niemocą – wpadały w ekstrema, skłaniając się ku grotesce, karykaturze, pastiszowi… Nawet na to, by małpować amerykański wzór, nie było pieniędzy. Dlatego też często próbowały go parodiować, tworząc jakieś dziwolągi, posiłkujące się amerykańską mitologią i oddane hollywoodzkiej estetyce i mentalności.
Częściową winę (jeśli chodzi o ówczesny kryzys kina światowego) ponosił także post-modernizm, który rozluźnił wszelkie normy, nadpsuł smaki, wypaczył gusta, wprowadził na ekrany estetyczny chaos, usankcjonował różne ekscesy i dziwactwa. Namieszał zresztą nie tylko w kinie – ktoś określił go nawet wtedy jako “artystyczny szamanizm naszych czasów”.
Skoro mówimy o kinie, to warto zwrócić uwagę, że jako alternatywę dla tego rozbuchanego szaleństwa, obrano sobie na Zachodzie Krzysztofa Kieślowskiego i jego filmy – z ich małomównością, powściągliwością, szlachetnością, unikalnością klimatu, eleganckim stylem i pięknem formy. Na Festiwalu chicagowskim hołubi się polskiego reżysera od samego początku. Trzy lata temu, Nagrodę Specjalną Jury przyznano “Podwójnemu życiu Weroniki”, rok temu “Niebieskiemu”) obwieszczonemu wówczas jako “Best of the Fest”). Na ostatnim zaś, jubileuszowym (XXX!) w ramach specjalnej prezentacji, pokazano słynną w całym świecie filmowym trylogię “Trzy kolory: Niebieski, Biały, Czerwony”, co uznano za największe wydarzenie artystyczne Festiwalu.

c.d.n.
greydot

(Artykuł ukazał się na łamach “Dziennika Chicagowskiego”, 24 lutego, 1995 r.)

Inne odcinki cyklu: TUTAJ.

Walter Matthau, Liv Ullmann, Jack Lemmon (zdjęcie własne)

Walter Matthau, Liv Ullmann, Jack Lemmon

© ZDJĘCIA WŁASNE

.


Filed under: NOTATNIK FILMOWY, WYWIADY Tagged: festiwal filmowy, film, kino, kultura, Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Chicago, wspomnienia - wywiady, wywiady

ZABAWKA DLA MĘŻCZYZNY (rozmowa z Juliuszem Machulskim)

$
0
0

.

Juliusz Machulski często gościł w Chicago, a to z racji odbywającego się tutaj Festiwalu Filmu Polskiego. Przywoził nań swoje kolejne filmy: “Deja Vu”, “V.I.P.”. “Szwadron”… Miałem więc okazję spotkać się z tym reżyserem kilkakrotnie.

.

Juliusz Machulski: "Jestem chyba bardziej kinomanem, niż reżyserem. Zostałem reżyserem, gdyż lubiłem oglądać filmy, a nie dlatego, że chciałem zbawiać świat."

Juliusz Machulski: “Jestem chyba bardziej kinomanem, niż reżyserem. Zostałem reżyserem, gdyż lubiłem oglądać filmy, a nie dlatego, że chciałem zbawiać świat.” (zdjęcie własne)

Muszę przyznać, że kiedy jeszcze byłem w kraju, Machulski imponował mi jako reżyser tak lekkich, zabawnych i znakomitych filmów, jak np. “Vabank”, który można śmiało zaliczyć do grona najlepszych komedii w historii powojennego kina polskiego. Trochę mniej udane – ale nadal niezłe – były: “Seksmisja”, “Vabank II”, “Kindgsajz”, bijąc w Polsce wszelkie rekordy popularności i ratując kiesę krajowej kinematografii w najgorszych dlań momentach. W pojęciu wielu widzów nazwisko reżysera gwarantowało rozrywkę na najwyższym poziomie: profesjonalizm i warsztatowa rzetelność, atrakcyjna forma i zajmująca anegdota; lekkość i swoboda połączona z błyskotliwością narracji – to były komplementy jakimi darzono obrazy Machulskiego, nie takie znów na wyrost.
Tym większy był mój zawód, kiedy oglądałem te filmy, które Machulski prezentował w Chicago osobiście.
Podczas pierwszego wywiadu w 1992 r. miałem jeszcze na względzie te przeboje ekranowe Machulskiego, na które publiczność waliła drzwiami i oknami. Aby nadać naszej rozmowie pewnej dialektycznej ostrości, a może i sprowokować samego reżysera, ustawiłem się niejako w opozycji do kina rozrywkowego, komercyjnego, zawierając w pytaniach argumenty popierające tzw. kino artystyczne, również to zajmujące się “poważną” problematyką. Zwróciłem więc uwagę, że jest on wśród polskich reżyserów w pozycji uprzywilejowanej, a to właśnie na rodzaj filmów, jakie robi. Przy czym, nie chodziło mi o to, że są one wytworem wysokiej sprawności warsztatowej reżysera, a o ich charakter. Mogą więc liczyć na większą widownię, gdyż nie są utworami “problemowymi”, nie burzą ludziom spokoju, nie stawiają niewygodnych pytań. Na co Machulski odparł:
- Nie do końca zgodziłbym sę z tym, że moje filmy nie są filmami problemowymi. To, że lekko się coś ogląda i śmiejemy się na tym w kinie, nie musi oznaczać, iż mamy do czynienia  z filmem problemowym, natomiast kiedy jest ciężko, smutno i ponuro – to z problemowymi. Otóż nie na tym to polega. “Seksmisja” w swoim czasie poruszyła nie mniej problemów, niż filmy, które o tej rzeczywistości mówiły wprost, jak np. “Wodzirej”, czy “Bez znieczulenia”. Tak samo inne filmy – zawarłem w nich to, co mnie boli, męczy i na co się nie zgadzam. Choć przyznaję, że “Vabankiem” – pierwszym i drugim -  bardziej się bawiłem, niż starałem się dawać coś do myślenia.

Nie dałem jednak Machulskiemu spokoju i przypomniałem, że przy okazji komplementowania jego twórczości, powiedziano, że dotyka ona “nowej wrażliwości” lat 80-tych i 90-tych. Co jednak można rozumieć przez tę “nową wrażliwość”? Może ta nowość polega na tym, iż jest to wrażliwość bardziej plebejska?
Oto odpowiedź Machulskiego:
- Kino, generalnie rzecz biorąc, jest sztuka plebejską. Za drogo to kosztuje, by można sobie pozwolić na robienie filmów do szuflady. Zawsze starałem sią robić filmy dla szerokiej publiczności – to prawda. Moim zdaniem, film powinien być opowiadany na kilku płaszczyznach, a nie tylko skierowany do widza elitarnego, co w praktyce oznacza, że przychodzi do kina 15 osób.
Trudno było nie przyznać Machulskiemu racji, oświadczyłem jednak, że chodzi mi o coś innego. Odkąd bowiem zaczęto w kraju głosić potrzebę kina masowego, na polskich ekranach zaczęło się dziać coś niedobrego. Nie tylko coraz bujniej rozwijał się i plenił zachodni – niestety, ten bardziej szmirowaty – gatunek rozrywkowy, ale co gorsza, niejako prawem mimikry, zaczęli to naśladować polscy filmowcy. Powstało coś tak groteskowego, jak “polskie kino amerykańskie”, czyli “poetyka” kina amerykańskiego przeniesiona na nasz rodzimy grunt. Rezultat jest znany: sztuczność, naiwność, śmieszność…
Machulski odparował:
- Nie wiem jakie filmy ma pan tu na myśli. Nie uważam, abym w swoich obrazach naśladował kino amerykańskie – są na tyle oryginalne i na tyle polskie. Być może profesjonalizmem przypominają tamte wzorce. Jeżeli “polski” ma oznaczać nieudany, upośledzony, to ja się na to nie zgadzam.
- Jednak musi pan przyznać – odpowiedziałem – że widz w Polsce staje się podobny do widza amerykańskiego, czyli szuka w kinie tylko rozrywki. Nie miałby tutaj szansy powodzenia w kinach film poruszający głębsze zagadnienia społeczne, polityczne, światopoglądowe, chyba że przemyciłby to w komercyjnej formie. Czy jest to nasza droga do tej tak długo wyglądanej “normalności”, czy też upadek etosu artyzmu w filmowej sztuce?
Machulski:
- Muszę panu powiedzieć, że gdyby ktoś z Hollywood słuchał tej naszej rozmowy, to nic by z niej nie zrozumiał. To jest jakaś polska choroba, że co innego “sztuka”, a co innego “sztuka dla widza”. Moim zdaniem to się nie kłóci i cały czas jest to ta sama sztuka. Nie można bowiem oddzielać: to jest film artystyczny, a to jest film dla widza. Trzeba to umieć łączyć, nie tylko w kinie, ale i w każdej dziedzinie sztuki, która powinna być przecież przeznaczona dla jak największej liczby ludzi. Poza tym, skończył się już czas, gdy dystrybutor w Polsce brał wszystko, jak leci. Dziś trzeba się liczyć z widzem, co niekoniecznie musi oznaczać, że rozprowadza się tylko szmirę.

greydot

Podczas tej pierwszej rozmowy zgodziliśmy się z tym, że prawdziwie wartościowym kinem polskim może być tylko takie, które zajmuje się w szerokim rozumieniu sprawami człowieka, społeczeństwa, narodu. Tylko takie obrazy mogą wzbudzić zainteresowanie za granicą. Filmy rozrywkowe wszyscy kupują tam, gdzie robione są one najlepiej, czyli w Ameryce. Poza tym, niedobrze byłoby zaprzepaścić to, co w naszej kinematografii było wyjątkowe, oryginalne i wybitne, a co raczej nie związane było z tym nurtem “rozrywkowym” kina.
- Zgadzam się – powiedział Machulski - jeżeli kino polskie ma istnieć, to powinno mówić o sprawach polskich. Jestem, przeciwnikiem naśladowania kina amerykańskiego. Jeżeli już – to naśladujmy profesjonalizm, rzetelność, gdyż to są te jego niepodważalne zalety.

Jak się okazało, Machulski postarał się własne słowa zamienić w czyn i dwa lata później przywiózł na Festiwal do Chicago swój “Szwadron”. Była to zaiste w filmografii reżysera pozycja nietypowa, zrywająca z tak charakterystyczną dla Machulskiego konwencją komediową – dość zamaszyty dramat kostiumowy, dotykający jednej z boleśniejszych polskich ran narodowych, a mianowicie powstania styczniowego.
Rezultat?

Juliusz Machulski: "Prawdziwą tragedią powstania było to, że część społeczeństwa w ogóle ono nie interesowało, część uważała, że to nie jest ich sprawa, a część po prostu stchórzyła." (kadr z filmu "Szwadron")

Juliusz Machulski: “Prawdziwą tragedią powstania styczniowego było to, że część społeczeństwa w ogóle ono nie interesowało, część uważała, że to nie jest ich sprawa, a część po prostu stchórzyła.” (kadr z filmu “Szwadron”)

Sam Machulski nazwał wtedy “Szwadron” mastodontem. Lecz do końca nie byłem pewny, czy miał on na myśli potencję i rozmiary, czy też kopalny anachronizm. Ale na bok z żartami. Można było docenić wysiłek reżysera podejmującego już temat cięższy gatunkowo. Choć “Szwadron”, oparty na opowiadaniach Rembeka, nie miał ambicji skrupulatnego studium historycznego. Był raczej impresją, wrażeniem, fragmentarycznym postrzeganiem powstańczej rzeczywistości z perspektywy widzianej oczami wroga. Kadry odwoływały się do kossakowskiej malowniczości, ze wskazaniem na konia, mundur i oręże. Powiewało kawaleryjskim romantyzmem i matejkowską, upozowaną batalistyką. Krew znaczyła martyrologię. Polskie lasy, polne drogi, kapliczki i wiejskie chudoby – to wszystko również znalazło należne im ojczyźniane miejsce. Wszystko warte milion dolarów, a może i więcej (na tyle ocenił koszty realizacji “Szwadronu” sam twórca filmu).
O co chodziło Machulskiemu? On sam twierdził, że o rozszerzenie naszego wglądu w powstanie styczniowe, złamanie pewnych stereotypów; także o spopularyzowanie tematu u młodzieży – wreszcie spowodowanie, by film stał się “kulturowym faktem”… Intencje zgoła szlachetne.

Mój drugi wywiad z reżyserem poświęcony był właśnie głównie “Szwadronowi”. Na moją uwagę, że zmitologizowaliśmy powstanie styczniowe, tak jak wiele innych momentów naszej historii, gdyż etos romantyczny musiał się czymś żywić, a dowartościowywanie się jest potrzebą każdego narodu, Machulski odpowiedział:
- Nie mówiło się nam o podziale Polaków w okresie powstania styczniowego. Jesteśmy przygotowani do wersji “hurra-patriotycznej” utrzymującej, że całe społeczeństwo, jak jeden mąż, stanęło w obronie wolności i niezawisłości kraju, co jest nieprawdą. Prawdziwą tragedią powstania było to, że część społeczeństwa w ogóle ono nie interesowało, część uważała, że to nie jest ich sprawa, a część po prostu stchórzyła. Wielu oficerów, którzy wcześniej byli w związkach tajnych, w momencie wybuchu powstania się przestraszyło, że duża była stawka, że duże ryzyko… Jest więc sporo rzeczy wstydliwych, o których się często nie mówi, a o których mówić jednak wypada, jeżeli mamy wyciągnąć jakieś sensowne wnioski z naszej historii.
W “Szwadronie”, kóry sam Machulski porównywał do “Plutonu” Olicera Stone’a, można było także wyczuć pewną pacyfistyczną nutę, ostrzeżenie przez pułapką zabijania. Zapytałem się więc reżysera, czy aby nie brzmi ona zbyt cieniutko wobec tego, co się dzieje na świecie? Wszak sam Bergman stwierdził kiedyś, że jego obrazy są niczym ćwierkania ptaszka nad bitewnym zgiełkiem.
Jestem w duszy pacyfistą – wyznał Machulski – lecz nie jestem aż tak naiwny, by wierzyć, że kiedy zrobię film o wymowie pacyfistycznej, to że to coś zmieni. Nie ma on takiej siły. Lecz wydaje mi się, że podłącza się on jakby do ogólnej światowej tendencji, którą nazwałbym ekumeniczno-pacyfistyczną, znoszącą podziały religijne i narodowościowe.

greydot

Wiedziałem, że Juliusz Machulski przymierza się do następnego “poważnego” tematu, chcąc jakby udowodnić, że stać go na “problemowość”, a więc film, który nie byłby czystą rozrywką, komedią, produktem komercyjnym. I przyznam, że z przykrością przeczytałem niedawno w polskiej prasie recenzję z najnowszego filmu reżysera, opartego na własnym scenariuszu pt. “Jury”. Oto ona: Początek był interesujący, ale później rzecz stawała się coraz bardziej podobna do do dzieł Mosfilmu, który wyprodukował wiele podobnych filmów o łajdakach. Dobra obsada aktorska miała uczynić natrętną dydaktykę i propagandę bardziej znośną. Domyślam się, że film “Jury” miał być bardzo zabawnym, złośliwym i dowcipnym widowiskiem satyrycznym. Istotnym powodem klapy jest prymitywny i schematyczny scenariusz.
Nie jest to moja opinia i prawdę mówiąc chciałbym, aby okazała się ona mylna. A jeśli jednak Machulski potwierdził swoją niemoc w mierzeniu się z tzw. poważnym tworzywem? Czy przypadkiem nie wyszło szydło z worka wtedy, gdy zapytałem go o pobudki, które skłoniły go do wyboru zawodu reżysera? Machulski wtedy wyjaśnił:
- Jestem chyba bardziej kinomanem, niż reżyserem. Zostałem reżyserem, gdyż lubiłem oglądać filmy, a nie dlatego, że chciałem zbawiać świat.
Moja uwaga: Z tego też pewnie względu jest coś infantylnego w pańskich obrazach.
Machulski: Samo robienie filmów jest infantylnym zajęciem, zabawą. Musimy się z tym pogodzić, że filmami niczego ważnego nie jesteśmy w stanie zdziałać ani zmienić. Moim zdaniem to najlepsza zabawka dla mężczyzny.

greydot

(Artykuł ukazał się na łamach “Dziennika Chicagowskiego”, 9 czerwca, 1995 r.)

Inne odcinki cyklu: TUTAJ.

.


Filed under: NOTATNIK FILMOWY, WYWIADY Tagged: film, Juliusz Machulski, kino, kino polskie, komedia, kultura masowa, pop-kultura, reżyseria, rozrywka, sztuka filmowa, wspomnienia - wywiady, wywiady

POCIĄG DO HOLLYWOOD

$
0
0

(ze wspomnień wywiadowcy)

.

California dreaming in PRL?  ("Pociąg do Hollywood")

California dreaming in PRL? (“Pociąg do Hollywood”)

W filmie “Pociąg do Hollywood” Radosława Piwowarskiego Kasia Figura grała dziewczynę, która marzyła o wyjeździe do tego kalifornijskiego raju filmowców. Z perspektywy polskiej bowiem, nadal to miejsce jawi się jako szczyt sukcesu – Parnas kina – obiekt westchnień i snów o potędze bożyszcza.* Mitu skąpanego w luksusie Hollywood nie są nawet w stanie rozwiać krytycy tego tinsel town – miasta błyskotek, fabryki złudzeń, zdroju eskapizmów i targowiska próżności. Lecz mity – jak wiemy – bywają żywotne i nie poddają się byle sceptykom, nie mówiąc już o cynikach.
Dlaczego ów mit Hollywood jest tak mocny i kuszący? Dlatego, że kusząca jest sława i pieniądze, które niewątpliwie – i to w wielkiej obfitości – są jego udziałem. To nic, że ta grupka pławiąca się w hedonistycznych rozkoszach (tak to sobie wyobrażają postronni) jest przeraźliwie hermetyczna i na swój sposób elitarna. Pokusa jednak jest nieprzemożna i w zasadzie ślepa, a rozczarowanie przychodzi dopiero podczas zderzenia się z realiami.
Czy jednak aż tak wielu polskich filmowców i aktorów zdobyło się na podejście do tej konfrontacji? A ilu z tych, którzy już odważyli się zmierzyć z Ameryką, odniosło liczący się sukces?
Roman Polański? Zgadza się, zrobił w Stanach co najmniej dwa znaczące i dobre filmy (“Dziecko Rosemary” i “Chinatown”), ale skompromitował się małolatą, podpadł prawu i musiał stąd uciekać. Jerzy Skolimowski? Również wystartował ostro, ale także i jemu utarli nosa i do tej pory siedzi bezczynnie w Santa Barbara obrażony na cały świat (chodzą słuchy, że bawi się w malarza). Andrzej Żuławski? Ten, gdyby się nie pokazywał w Polsce, już dawno poszedłby w zapomnienie. Walerian Borowczyk? On właśnie poszedł w zapomnienie. Agnieszka Holland? Trzeba przyznać, że trafiła do “elity” right away i już czuje się tam podobno jak u siebie. Tak trzymać! Rybczyński? Zdobył Oscara za krótki metraż, ale… no właśnie… co dalej? Tylko nazwisko bez przerwy mu przekręcają. Bogayevitch? Jeśli chodzi o nazwisko, to już się przystosował, nie wychodząc jednak, jak na razie, poza klasę C-video.

W tym zestawie reżyserów mierzących się z pociągiem do Hollywood, wymienia się także Lecha Majewskiego, z którym miałem okazję spotkać się podczas ostatniego Festiwalu Filmu Polskiego w Ameryce. Przywiózł on do Chicago swój film “Ewangelia według Harry’ego”, będący rodzajem alegorii usiłującej poddać krytyce pewne zjawiska społeczno-obyczajowe współczesnej Ameryki. Innymi słowy: obraz z pretensjami zdecydowanie artystycznymi. Zapytałem się więc Majewskiego, jak on widzi ten notoryczny konflikt między kinem komercyjnym, a właśnie artystycznym. W odpowiedzi zabrzmiał wątek Hollywood nie tyle hermetycznego, co totalitarnego:
- Żadnego konfliktu nie ma, ponieważ jedynym królem jest tutaj kino komercyjne. Kino artystyczne na dobrą sprawę nie ma szans. Pracuję w umierającej branży i trochę mnie to przeraża. Znam wiele osób, zarówno w Polsce, jak i w Hollywood, które nie mogą się przebić ze swoimi pomysłami. Bo to, w czym żyjemy, to nie żadna demokracja, ale totalitaryzm ukryty. W Ameryce nie da się nic zrobić. To kraj totalitarny, maoistyczny… Rządzi tu jeden typ kultury, a kto się wyłamuje, skazany jest na śmierć. Ja, przyjechawszy tu, stanąłem przed wyborem: wsiąść na ten band-wagon i jechać z tym dzikim tłumem Schwarzeneggerów albo nie wsiadać. Wybrałem samotną podróż w innym kierunku.
I rzeczywiście. Ze swoją “Ewangelią” idzie sobie Majewski w innym kierunku… samotnie.**

greydot
Widzimy więc, że nie ma co przesadzać z tymi wielkimi sukcesami Polaków na artystycznym Zachodzie. Ale tacy już jesteśmy, my z narodów lekko (?) zakompleksionych. Aby się dowartościować, wygrzebujemy z naszej historii bardziej lub mniej mitycznych bohaterów, rozdmuchujemy legendy, wyolbrzymiamy zasługi… No i taki np. nieszczęśnik i pechowiec Kazimierz Pułaski staje się “najbardziej zasłużonym Polakiem w historii Stanów Zjednoczonych”. (Pulaski, you are a rocker! – usłyszałem niedawno okrzyk aprobaty wydany przez jednego z prezenterów młodzieżowej stacji radiowej, który dowiedział się, że właśnie dzięki Pułaskiemu, dziatwa w Illinois nie musi iść – z okazji “Dnia Pułaskiego” – do szkoły.)
To dlatego cyniczny, złośliwy i odzierający ze złudzeń Gombrowicz, pisał w swoim “Dzienniku”: “Chopin z Mickiewiczem służą wam tylko do uwypuklania waszej małostkowości. Jesteście jak biedak, którego chwali się, że jego babka miała folwark i bywała w Paryżu. Jesteście ubogimi krewnymi świata, który usiłuje imponować sobie i innym.”
No i tak to już z Gombrowiczem jest: albo człowiek ma ochotę dać mu w gębę za bezczelność, albo podziwiać za przenikliwość, szczerość, odwagę i trafność sądów.

greydot

Katarzyna Figura w "Pociągu do Hollywood"

Katarzyna Figura w “Pociągu do Hollywood”

A jeśli chodzi o polskie aktorki? Czy czują one wielki pociąg do Hollywood? Jako wywiadowca usiłowałem dociec tego osobiście, kontaktując się z dwiema popularnymi aktorkami młodego pokolenia: Kasią Figurą i Joanną Trzepiecińską.
Katarzyna Figura przyjechała parę lat temu do Chicago w doborowym towarzystwie. Wraz z Anną Dymną, Janem Englertem, Krzysztofem Kolbergerem i Mariuszem Benoit zagrali w spektaklu “Kochajmy się” opartym na motywach “Pana Tadeusza”.
Przyznaję, że przymierzałem się zrazu tylko do Kasi, lecz kiedy zaszedłem za kulisy, by umówić się z nią na wywiad, zostałem wręcz zakrzyczany przez pozostałych aktorów: “To my zaraz schodzimy!” No i tym sposobem zostałem “zmuszony” do przeprowadzenia wywiadu z nimi wszystkimi (czego absolutnie nie żałuję, zwłaszcza rozmowy z Anną Dymną). Zajęło to sporo czasu. Kiedy więc przystąpiłem ze swoim sprzętem wywiadowcy do Kasi, wszystko musiało się odbyć szybko, ponieważ koledzy i koleżanki nie chcieli poczekać na Katarzynę nawet te kilka minut… tak się nagle zaczęli śpieszyć. Spotkanie z popularną i urodziwą aktorką więc się odbyło, ale niejako “na pół gwizdka”. A byłem przygotowany na więcej.
Niemniej jednak zdążyłem się zapytać właśnie o Hollywood – o to, kiedy pani Katarzyna się tam wybiera. Na co ta odparła:
- Jedziemy do Los Angeles pod koniec naszego tournee. Bardzo się z tego cieszę, bo tam również mam przyjaciół, których będę mogła dzięki temu odwiedzić. Zamierzam zatrzymać się tam parę dni dłużej. Może zdążę coś zobaczyć, poznać… Zawsze marzyłam, aby tam pojechać.
- Tamten pociąg nie dojechał – przypomniałem.
- Tamten pociąg nie dojechał, niestety. Ale może dlatego, że właściwie nie ma pociągów do Hollywood.

greydot

Śledziłem później poczynania Katarzyny Figury w Hollywood. I zobaczyłem, że mierzyła ona wysoko. Mignęła mi bowiem kiedyś przez parę sekund w kadrze filmu Roberta Altmana “The Player”. Siedziała przy stole wśród innych ludzi i biła brawo. Ale już jej agenci mogli napisać w resume, że zagrała u Mistrza Altmana (nie biorąc jednak pod uwagę tego, że sam Altman – rzeczywiście jeden z bardziej znaczących reżyserów w historii kina – jest de facto hollywoodzkim outsiderem, tyle że z wyboru). Zresztą, tak naprawdę wcale mnie tego typu wystąpienie nie dziwi – takie niekiedy muszą być początki.
W następnym filmie Altmana “Prêt-à-Porter”, nazwisko Figury znalazło się już za czołówką głównej obsady, którą stanowił nie byle kto, bo takie gwiazdy, jak m.in. Sophia Loren, Marcello Mastroianni, Julia Roberts, Kim Basinger… Kasia wypowiedziała kilka słów, krygując się następnie przez parę minut na drugim planie, wdzięcząc się i uwidaczniając swe niewątpliwe wdzięki. Zresztą, scena z jej udziałem była udana, żywa, a nawet ujmująca, tudzież objawiająca największe atuty aktorki. Podobnie jak następna: mniej już mówiona, za to bardziej “pokazywana”… od tyłu (czyli w pozycji, w jakiej Rush Limbaugh lubi najbardziej ruch kobiet feministek). A tak à propos: podczas naszego spotkania w Chicago, zadałem Figurze również pytanie o to, jaki jest jej stosunek do pojawiania się w filmach aktorek w stroju – nazwijmy to delikatnie – niekompletnym: Jak reaguje pani na takie propozycje? Figura odparła:
- Jeżeli scenariusz jest dobry, jeżeli sceny są dobre, tak samo postać, to wtedy w ogóle nie ma to dla mnie najmniejszego znaczenia. Jeżeli mam zaufanie do reżysera, do operatora i wiem, że to wszystko ma jakiś sens i uzasadnienie w filmie – nie mam żądnych oporów. Natomiast, jeśli mam się pokazywać tylko po to, żeby ktoś zobaczył jakie mam ciało – żeby się to komuś podobało albo nie – to wówczas zupełnie mnie to nie interesuje. Co do innych aktorek – uważam, że jest to ich sprawa. Jeżeli są piękne – i chcą się pokazywać – niech się pokazują.

Aktorka potwierdziła, że będąc na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Miami – właśnie ze swoim “Pociągiem do Hollywood” – miała propozycje sesji zdjęciowej od “Playboya”, ale odmówiła. Tak się złożyło, że tego samego wieczoru, w klubie Made in Poland (gdzie wystawiano “Kochajmy się”) spotkać można było również Bognę Sworowską, która jako pierwsza Polka trafiła na okładkę “Playboya”. Nota bene w charakterze… Rosjanki, ubranej w (rozchylone oczywiście) białe futro i puszystą szubę z carskim orłem (!) Cover story miała tytuł “Women of Russia” i podtytuł: “From Inside the USSR, A Naked Look at Glasnost”, no a w środku… cała (roz)wiązanka młodych Rosjaneczek. Niestety, na okładkę tygodnika, dla którego przeprowadzałem wywiad, Bogna nie trafiła, gdyż nie można było później się z nią skontaktować (mimo wysiłków m.in. ex-Skalda Andrzeja Zielińskiego). Wcześniej bowiem zaznaczyła, że musi być na to zgoda agenta, z którym podpisała kontrakt na wyłączność swojego image. A slajdy wyszły pięknie.***

greydot

Joanna Trzepiecińska w "Papierowym małżeństwie"

Joanna Trzepiecińska w “Papierowym małżeństwie”

Prawdę pisząc, żadna z polskich aktorek nie zrobiła na Zachodzie większej kariery (może z wyjątkiem Teresy Orlowski, ale to jakby inna sfera). Elżbieta Czyżewska pojawiła się w paru filmach; na życie aktorstwem jest w stanie zarobić Joanna Pacula (w produkcjach, niestety trzeciorzędnych). Beata Poźniak, Liliana Głąbczyńska, Małgorzata Zajączkowska… kołatają się tam gdzieś na ekranach w rolach nader epizodycznych oraz w telewizyjnych operach mydlanych. Gosia Dobrowolska usiłuje coś zdziałać w Australii. I to już chyba koniec.

Jest jeszcze Joanna Trzepiecińska, kręcąca w Europie Zachodniej (“Papierowe małżeństwo”). Ją także spytałem czy czuje jakiś pociąg do Hollywood, na co odparła zdecydowanie:
- Otóż tu pana zaskoczę… zupełnie nie!
Musiałem mieć chyba lekko wątpiący wyraz twarzy, bo usłyszałem natychmiast uzupełnienie:
- Absolutnie mnie to nie interesuje. Twierdzę, że jestem częścią polskiej kultury – i taką kulturę mam zamiar tworzyć. Nie tylko wychodząc na scenę ale kulturę szerzej pojętą – w sensie np. należenia do pewnej elity intelektualnej… To mnie ze wszech miar interesuje.
Wtedy zwróciłem uwagę na to, że jednak bariera językowa wydaje się być dla aktorów spoza kręgu anglosaskiego nie do przebicia. Metoda “na małpkę”, czyli wkuwanie na pamięć obcego tekstu bez znajomości języka i głębszego jego zrozumienia – ma krótkie nogi. Karierę w Hollywood próbowali zrobić nawet aktorzy formatu światowego, jak np. Gérard Depardieu. Ale jednak, właśnie ze względu na akcent, skazani byli oni na rolę cudzoziemców, emigrantów… Tak naprawdę, jedynym człowiekiem, któremu się to ostatnio udało, jest Austriak i kulturysta, Arnold Schwarzenegger.
- Ja niestety nie mam jego gabarytów – wyznała z rezygnacją pani Joanna i dodała – A przyjeżdżać tutaj i być ograniczoną do jednego tylko rodzaju ról, to nie ma większego sensu. Byłoby to skazanie się na bardzo wąski przedział propozycji. Po co mi to?

c.d.n.
greydot

(Artykuł ukazał się na łamach “Dziennika Chicagowskiego”, 23 czerwca, 1995 r.)

* Należy wziąć tutaj pod uwagę to, że tekst powstał 20 lat temu – w czasie, kiedy jednak inaczej postrzegało się w Polsce Amerykę i samo Hollywood.

** Wtedy, kiedy to pisałem, to nie wiedziałem, co piszę. Lech Majewski, przez ostatnie ćwierćwiecze wcale samotnie nie zmierzał. To prawda, że szedł we własnym kierunku i nigdy nie mieszał się z mainstreamem, realizując konsekwentnie swoje oryginalne pomysły artystyczne, które zazwyczaj spotykały się z wielkim uznaniem, choćby tylko niewielkiej grupy koneserów. W rzeczywistości stał się jednym z najbardziej aktywnych i wszechstronnych polskich twórców, i to zarówno w Polsce, jak i wielu innych krajach świata (Wielka Brytania, Niemcy, Stany Zjednoczone, Argentyna, Litwa). Para się reżyserią nie tylko filmową, ale i operową, jest autorem wystaw i instalacji w renomowanych muzeach sztuki współczesnej. Przy okazji polecam przeczytać sobie o jego osiągnięciach TUTAJ. Niedawno pisałem o jego niezwykłym filmie – wspaniale łączącym ze sobą kino i malarstwo – “Młyn i krzyż”.

*** Niestety, slajdy te zaginęły, podobnie jak wiele innych moich materiałów (zdjęcia, artykuły) z tamtego okresu. (Tak to jest, kiedy często zmienia się miejsca zamieszkania – tak, jak to było wówczas w moim przypadku.)

Inne odcinki cyklu: TUTAJ.

.


Filed under: NOTATNIK FILMOWY, WSPÓŁCZESNE MITOLOGIE Tagged: aktor, aktorki, erotyzm, film, Hollywood, kino, kino amerykańskie, kultura masowa, pop-kultura, seksapil, sztuka filmowa, uroda, wspomnienia - wywiady

AMERYKA, albo o konflikcie Norwida z Kaczorem Donaldem

$
0
0

.

Antropomorficzny zwierzyniec Disney’a to cała konstelacja marzeń, mitów, snów i pragnień. Co nam mówi o Ameryce - i nas samych? ("Fantazja")

Kulturowy mezalians? (Leopold Stokowski i Myszka Miki w “Fantazji” Walta Disneya)

“Ameryka jest pomyłką, gigantyczną pomyłką!”

Zygmunt Freud

.

Agnieszka Osiecka użyła kiedyś zgrabnego porównania. Napisała mianowicie, że miejsce jakie w naszej kulturze ma Norwid, w Ameryce zajmuje analogicznie Kaczor Donald. Można z tego wnioskować, że kultura amerykańska ma się do europejskiej tak, jak bohater infantylnych kreskówek do narodowego wieszcza.

.

Efektowne powiedzonko Osieckiej jest oczywistym przejaskrawieniem i dość niefrasobliwą parabolą, jednakże z drugiej strony wydaje się zawierać pewną prawdę. Nie zapominając o Hemingwayu, Steinbecku czy Faulknerze, trzeba przyznać, że Disney ze swoją Myszką Miki ma tutaj zdecydowanie wyższe notowania, a to ze względu na wpływ jaki ma pop-kultura na świadomość narodową Amerykanów. W dobie globalizacji mass-mediów dodatkowym szkopułem jest to, że chodzi tu nie tylko o Amerykanów. Kaczor Donald, a zwłaszcza jego bardziej agresywna odmiana, jaką jest obecnie Schwarzenegger, rzuca się na mózgi wielu innych nacji. Zaatakowany jest też żołądek: gliniastym hamburgerem i żrącą Coca-Colą; również uszy: mechaniczny rap z desperackim (trash)rockiem; także oczy: video-clipową estetyką wizualnej szatkownicy okraszonej rozwydrzonymi kolorkami. No i jeszcze język: angielski opanowujący świat (może nawet też i Jackowo?).
A jaki to wszystko ma wpływ na nasze dusze? Czy nadszedł już czas, by podnieść jedno wielkie globalne larum?

ROZBIERAMY KACZORA

Niekiedy potrzebne jest takie śmiałe zestawienie, jakiego dokonała Agnieszka Osiecka przeciwstawiając Kaczora Donalda Norwidowi, by nas sprowokować i pobudzić do myślenia. Przy czym, warto sobie zdawać sprawę z tego, że nie zawsze to, co inspirujące, musi być jednocześnie słuszne i prawdziwe. Sądzę jednak, że uważniejsze przyjrzenie się fenomenowi, zaobserwowanemu i zinterpretowanemu aforystycznie przez naszą sympatyczną literatkę, może prowadzić do zajmującej i pouczającej analizy współczesnych zjawisk w kulturze, i to nie tylko masowej. Tak więc, hasło pani Agnieszki jako impuls do pochylenia się nad istotą nie tylko plebejskiego amerykanizmu, ale i nad charakterem masowym dziatwy Wuja Sama.
Rozbierzmy więc tego Donalda, zanim przejdziemy do Norwida. Kim był Kaczor Donald?
Byli tacy, którzy uważali, że Walt Disney miał najlepszą obsadę aktorską bo jeżeli jakiś aktor mu się nie podobał, to mógł on go po prostu podrzeć. Żarty żartami, jednak należy zdecydowanie podkreślić, że postaci z kreskówek Disneya wcale nie posiadały tak miałko-papierowej i płaskiej charakterystyki, jak to się dość powszechnie sądzi – i to zarówno w artystycznych kręgach sztuki tzw. “wyższej”, jak i wśród bardziej trzeźwych realistów. A w zestawieniu Kaczora Donalda z Norwidem tkwi dość czytelna insynuacja: Donald to prymityw, Norwid, zaś – wyrafinowaniec.
Otóż bynajmniej nie jest to takie oczywiste.
Menażeria Disneya z powodzeniem może służyć za przedmiot analizy dla kulturoznawców, socjologów, nie wspominając już o historykach kina.

Do tej pory wspominaliśmy jedynie o Donaldzie, jednak umówmy się, że nie tylko jego będziemy mieli na względzie. Wydaje się bowiem, że choćby taka Myszka Miki bije go na głowę (łebek?) pod względem popularności. Postaci te potraktujemy więc umownie jako głównych reprezentantów fenomenu kulturowego, jakim niewątpliwie stał się w XX wieku film animowany i komiks. Nie zawężajmy więc tych dywagacji tylko do obserwacji gwiazdy Kaczora Donalda i analizy jej świetlanego spectrum. Bowiem antropomorficzny zwierzyniec Disneya to cała konstelacja marzeń, mitów, snów i pragnień. Cienie w “latarni magicznej”, jaką jest kino, stają się bardziej rzeczywiste, niż materialny konkret?

MYSZKA ANALITYCZNA

Oddajmy jednak głos fachowcom, którzy na rozgryzaniu Myszki Mickey i Kaczora Donalda strawili znaczną część swojego żywota. Robert Sklar w książce “Movie Made America. A Social History of American Movies” pisze:
“Cóż wspólnego mogą mieć fantazje [Disneya] z mitami i marzeniami kultury? Łatwo jest przypisać tym kreskówkom przesadne znaczenie, jednak ich natychmiastowa i olbrzymia popularność, każe się nad nimi zastanowić. W tradycyjnym nurcie amerykańskiego humoru – ich ekstrawagancja, przesada i groteskowa wyobraźnia służą za mityczne konstrukcje opisujące pewną społeczność. (…) Wczesne filmy Disneya tkwią głęboko w amerykańskiej tradycji inicjatywy i przedsiębiorczości jednostki. Niemniej, dzięki swej fantastyczności, pozwalają widzowi patrzeć z dystansu na tradycyjne dla indywidualizmu wątki – ciężką pracę, wyrzeczenia, dążenie do awansu – i ukazując w jaskrawym świetle ich ukryte znaczenie. W świecie realnym, ludzie dążąc do określonych celów, bardzo często przedzierzgają się w narzędzia i maszyny; z kolei prawdziwe maszyny żyją swoim własnym życiem, podporządkowując sobie swoich rzekomych władców i nierzadko prowadząc ich na manowce. Fantazje Disneya nie tyle kreują mity, ile wydobywają je na światło dzienne.”

Człowiek jest stworzeniem, które nie może znieść zbyt wielkiej dozy rzeczywistości. Dlatego też roi sobie czasem baśniowo i mitycznie. Jednakże i w bajce skazany jest niejako na rekwizyty rzeczywistego świata jawy. Dzięki temu, tak skwapliwie za analizę snów, bajek i mitów wzięli się Freud i jego pogrobowcy. I choć – paradoksalnie! – większość z owych psychoanalitycznych interpretacji miedzy bajki można włożyć, to ich wkład w nasze zrozumienie pewnych ukrytych prawidłowości jest nieoceniony. Fasada, przebranie i mistyfikacje wyobraźni więcej mogą powiedzieć o istocie, esencji, treści i zawartości wnętrza, niż (wiwi)sekcja dokonana wprost – jednym grubym cięciem skalpela “realisty” i grubymi nićmi logiki szyta.

Kaczor Donald - amerykański bohater narodowy?

Kaczor Donald – amerykański bohater narodowy?

Niech nas więc nie zwiedzie ów rzekomy prymitywizm Donalda i Mikiego. Przyglądając się bliżej kreskówkom Disneya, możemy zauważyć pewną ewolucje wątków i stylu, związaną ściśle ze swoimi czasami. A więc Disney kreślący swoiste signum temporis? Animowany obraz jako zwierciadło przechadzające się po gościńcu życia? Czy wiele jest w tym przesady? Nie więcej chyba, niż w pamiętnym stwierdzeniu Stendhala, który odniósł je do roli literatury i powieści swojej epoki.

Według Sklara, wczesne animacje Disneya miały charakter wręcz magiczny. To co się w nich wydarzało, pozbawione było często logicznego sensu. Nie było ustalonej kolei rzeczy: świat poddawał się dowolnej obróbce wyobraźni. Ten rysunkowy świat fantazji niemalże proroczo odmalowywał nastroje kulturowe – ów początkowo upajający i dający złudzenie wolności, a następnie przerażający bałagan wczesnych lat Wielkiego Kryzysu. Później nastały baśnie z morałem, które wskazywały, że świat rządzi się pewnymi zasadami – lepiej więc je poznać i mieć się na baczności; trzymać jednak swoją wyobraźnię na wodzy, nie być zbyt dociekliwym i powściągać własną zachłanność. W przeciwnym razie można napytać sobie biedy. No i wreszcie pojawiły się filmy pełnometrażowe z ich dydaktyzmem i próbami umocnienia dawnych, “tradycyjnych” wartości.

KROWY BEZ WYMION

Pisze Robert Sklar: “Mickey Mouse, jak żaden inny bohater filmowy, poza Chaplinem, (który, zdaniem niektórych, posłużył za pierwowzór Myszki) zawładnął wyobraźnią ludzkości. On także był postacią o wielu maskach wyrażających to, co jest w naszym człowieczeństwie przez wielu uważane za pozytywne: słodki sentymentalizm, autentyczne zadowolenie, a nawet rubaszną bezczelność. Miki to samo serce, choć początkowo nie nosił go jeszcze na dłoni (…) Jednakże w pierwszych dniach swego istnienia, Miki bywał pozbawionym refleksji egocentrykiem, uśmiechającym się z zarozumiałością i pewnością siebie; [później dopiero] stał się szacowny, mdły, łagodny, odpowiedzialny, moralny. Do galerii disneyowskich postaci dodano więc Kaczora Donalda, wnoszącego nieco octu i żółci, rzucającego wyzwanie innym.”
Tu należy podkreślić – dla wiadomości polskiego odbiorcy – że Myszka Miki była, czy też raczej był – mimo swojego piszczącego głosiku – stuprocentowym mężczyzną, a właściwie samcem (myszorem?). Stąd te określenia w cytacie: “on”, “jego”, “jemu”… Jest to istotne, gdyż jak podkreśla w swej książce Sklar, głównym motorem działania Mikiego nie była żądza sławy czy bohaterskich czynów, a zwykła… lubieżność. Tak jest! Miki robił wiele różnych rzeczy, dwoił się i troił (choć przecież skazany był na płaską dwuwymiarowość), by tylko olśnić swoją mysią sweeetheart Minnie, aby ta już nie mogła się oprzeć jego zalotom.
Tak a propos erotyzmu Myszki Miki. Otóż na samym początku, jego osoba i w ogóle obrazki Disneya, wcale nie były takie grzeczne. Wprost przeciwnie: obfitowały w przaśne scenki i szaletowy wręcz dowcip. Było to przyczyną tego, że wkrótce namierzył je wielce kuriozalny w tamtych czasach urząd, jakim było cenzurowe Biuro Haysa, które spłodziło dzieło wręcz groteskowe i humorystyczne, a mianowicie kodeks cenzuralny, jakiemu musieli być posłuszni hollywoodzcy producenci. Interwencje anty-seksualnego pasjonata i strażnika cudzej cnoty Haysa były wręcz pokazowe. Kazał on np. usunąć występującym w kreskówkach krowom… wymiona. Podobnie było z kropeczkami, które na swych piersiątkach miały nimfy i centauretki w “Fantazji”. Tak więc były to interwencje czysto anatomiczne (a ściślej: sprzeciwiające się anatomii), w jakiś ciekawy sposób wiążące się z moralnością w inkwizytorskiej główce Haysa.

ŚWINKI KONSERWATYWNE

Wbrew pozorom, sukcesywnie zmieniały się style i akcenty Disneya. W pierwszej połowie lat 30-tych jego postaci zaczęły cechować się coraz większym skomplikowaniem emocjonalnym i uczuciowym, przy jednoczesnym, coraz głębszym wchodzeniu w sentymentalizm. Coraz bardziej też przypominały ludzi. To cecha zdecydowanie disneyowska: postępujący antropomorfizm w kreskówkach doprowadził do tego, że głównym bohaterem jednego z pełnometrażowych filmów stał się… młynek do kawy! Oprócz tego obrazy te adaptowały coraz więcej elementów konwencjonalnej dramaturgii i zaczęły przypominać moralno-dydaktyczne przypowiastki.
Cytowany już Sklar analizuje na ten przykład dydaktyzm filmu, który w tamtym czasie cieszył się ogromną popularnością, świadcząc jednocześnie o wspomnianym przełomie stylistycznym i – rzec można – ideowym w stajni Disneya. Chodzi konkretnie o “Trzy świnki”, które miały swoją premierę w 1933 roku, podczas rooseveltowskich “stu dni”, czyli kampanii legislacyjnej mającej na celu walkę z kryzysem i podniesienie morale narodu. Wpadająca w ucho piosenka “Kto się boi dużego złego wilka” (“Who’s Afraid of Big Bad Wolf?”) stała się narodowym, a wkrótce i światowym szlagierem. Wytwórnia Disneya zaś nie była w stanie dostarczyć takiej liczby kopii, by zaspokoić popyt na film.
Richard Schickel w “The Disney Version” twierdzi, że opracowana wówczas przez Disneya bajka o świnkach – budowniczych – i o głodnym wilku, miała w istocie konserwatywny wydźwięk, co nie dziwi, bo pozostawało to w zgodzie z przynależnością polityczną producenta. Świnka, która uosabiała staroświeckie cnoty – ciężką pracę, samowystarczalność, wyrzeczenie – odnosi sukces. Ale równie prawdziwe i znaczące jest to, że świnka, której lepiej się powodzi, nie bagatelizuje kryzysu i buduje swój dom przy użyciu nowoczesnych materiałów i narzędzi. Niewątpliwie część współczesnych Diesneyowi widzów – jak Schickel – odebrała film jako pean ku czci Herberta Hoovera, niemniej jednak niezwykła popularność tego obrazu wydaje się pochodną – niezależnie od intencji samego Disneya – afirmacji pewnego siebie, praktycznego ducha wczesnych lat Nowego Ładu, którego wydaje się on wyrażać.
“Trzy świnki” dopuszczały więc dowolność interpretacji, ale już w następnych filmach nie było miejsca na wątpliwości, co do ich moralnego przesłania. Były one zazwyczaj lekcjami przetrwania, możliwego nie tyle dzięki starodawnym cnotom zaradności i inicjatywie, lecz dzięki przestrzeganiu zasad społecznego współżycia. A zatem konserwatyzm, ale już zupełnie innego formatu, ze wskazaniem na plebejskość z elementami konformizmu.

Antropomorficzny zwierzyniec Disneya to cała konstelacja marzeń, mitów, snów i pragnień "masowej" widowni

Antropomorficzny zwierzyniec Disneya to odbicie całej konstelacji marzeń, mitów, snów i pragnień “masowej” widowni

.
HIPOPOTAM W BALECIE, CZYLI ROZBUJANA “FANTAZJA”

Zupełnie innym zjawiskiem – rzec można, fenomenem – okazała się natomiast późniejsza o kilka lat “Fantazja”.
W czasach, kiedy rozpętało się na Ziemi piekło II wojny światowej, Walt Disney zaproponował widzom amerykańskim przedziwną ucieczkę w krainę dźwięku i obrazu, tworząc – jak sam deklarował – “nowy rodzaj sztuki”. Ów nowy rodzaj sztuki miał polegać na ilustracji muzyki klasycznej animowanymi obrazkami. Przy tej okazji nastąpić miało pojednanie sztuki “wysokiej” z… “masową” (choć korci, by użyć słowa “niską”, to lepiej jest ugryźć się w pióro). Rezultat był dość szczególny, by nie napisać dziwaczny. Reakcje były gwałtowne. Zaprotestował sam kompozytor Igor Strawiński, który nie mógł zdzierżyć widoku dinozaurów walczących ze sobą przy dźwiękach jego “Święta wiosny”. Wytknięto Disneyowi zarozumialstwo i pretensjonalność, a nawet profanację: “człowiek, który nie ma pojęcia o prawdziwej sztuce, usiłuje nauczać innych o muzyce klasycznej” – pisano. Ale sam Walt Disney był swoją “Fantazją” zachwycony. Kiedy zobaczył na ekranie gotowy segment, w którym “VI Symfonię Beethovena” zilustrowano sielskimi scenkami pseudo-mitologicznymi, z oczyma pełnymi łez westchnął: “This will make Beethoven” (“To stworzy Beethovena”). Żeby było ciekawiej, to właśnie ten fragment spotkał się z najbardziej zaciekłymi atakami ze strony krytyków muzycznych, którym nigdy wcześniej nie zaświtała w głowie taka myśl, aby “Szóstkę” Beethovena kojarzyć z pląsającymi nimfami, faunami, amorkami, centaurami, pegazami… a w dodatku, by malować to wszystko w cukierkowych kolorkach i ubierać w szatki przypominające jako żywo ckliwy kicz. W efekcie powstał obrazek – delikatnie mówiąc – groteskowy.
Animacja w “Fantazji” jest bardzo nierówna. Obok pełnych inwencji fragmentów spotykanych np. w “Toccacie i fudze d-moll” Bacha, suicie “Dziadek do orzechów” Czajkowskiego, “Uczniu czarnoksiężnika” Dukasa, czy też “Nocy na Łysej Górze” Moussorgskiego, mamy płaski i ckliwy karton “Ave Maria” Szuberta, czy wspomniane już pegazy na niebiańskiej łączce w “VI Symfonii”, wreszcie naiwną wizję ewolucji życia na Ziemi, rozwijaną przy dźwiękach “Święta wiosny” Strawińskiego. W “Tańcu” Ponchielliego Disney każe pląsać w balecie hipopotamom, słoniom i aligatorom, co pewnie mamy uznać za niesamowicie dowcipny pomysł. Nie przeczę, efekt jest nieodparcie komiczny, lecz bynajmniej nie z powodów zamierzonych przez Disneya.

SUTKI CZAROWNICY I LEOPOLD STOKOWSKI

Jak już wspomniałem, do “Fantazji” przyczepił się cenzuralny obsesjonat Hays, któremu nie spodobały się cycuszki centauretek. Polecił więc Disneyowi usunąć je lub zakryć kwiatuszkami. Nie wiem, jak to się stało, że ten wojujący cerber anty-erotyzmu przeoczył pojawiające się później (wprawdzie na ułamek sekundy, ale jednak!) jaskrawo-czerwone sutki obfitych piersi czarownicy, jednej z uczestniczek sabatu w “Nocy na Łysej Górze”. Były to jednak tylko drobne elementy rozdmuchane w chorobliwej wyobraźni Haysa. Bo całość “Fantazji” jest sielsko-anielska, natchniona typowo disneyowskim sentymentalizmem, przepełniona duchem totalnie oderwanym od naszego świata – od jego szarości, przemocy, mizerii i chamstwa. (Nie przeczę, że jest to mocny argument na rzecz zwolenników Disneya.)
Nie jestem pewien czym kierowali się twórcy filmu w doborze utworów muzyki klasycznej, który na mnie sprawia wrażenie przypadkowości. Nie wiem też w jaki sposób do dyrygowania Filadelfijskiej Orkiestry Symfonicznej Walt Disney potrafił namówić samego Leopolda Stokowskiego, który nota bene, podaje w filmie rękę Myszce Miki. Być może wszyscy rzeczywiście byli przekonani, że wraz z “Fantazją” współtworzą jakiś odrębny genre – nowy gatunek w historii kina? Patrząc jednak z perspektywy czasu, był to epizod – epizod wszak znaczący, o którym wytwórnia Walta Disneya nie pozwoliła nikomu zapomnieć.
“Fantazja” po raz pierwszy rozpowszechniana była w 1940 roku. Wtedy jednak zawiodła nieco komercyjne nadzieje producentów i dystrybutorów, mimo że zarobiwszy przecież $30 mln. znalazła się na drugim miejscu najbardziej kasowych tytułów roku (nawiasem mówiąc, zdystansowana przez również disneyowskiego “Pinokia”). Odrestaurowana, cieszyła się sporym wzięciem w późniejszych latach, wprowadzana regularnie na ekrany kin, przyciągając uwagę coraz to nowych pokoleń widzów. Szczególny renesans przeżył film pod koniec lat 60-tych, stając się “kultowym” niemal obrazkiem dla “dzieci-kwiatów”, które zasmakowały szczególnie w abstrakcyjnych motywach ilustrujących Bacha, jak również w estetyce wielu innych elementów, uznanych przez kontr-kulturowych kontestatorów za “mocno psychodeliczne”, co było w ich mniemaniu wielkim komplementem. Drugi okres szczególnie żywej rezurekcji przeżywał film w początkach lat 90-tych, pokazywany wpierw na dużych ekranach, zaś później – wspomagany gigantyczną kampanią reklamową – sprzedając się rewelacyjnie na kasetach video.

Sztuka animacji i piękno na granicy kiczu, czyli Disney dla dzieci małych i dużych

Sztuka animacji i piękno na granicy kiczu, czyli Disney dla dzieci małych i dużych

ESTETYKA BARBARZYŃCÓW?

Pamiętam pewne spotkanie z polskimi twórcami filmów animowanych, którzy przed paru laty przyjechali do Chicago z różnych stron świata – z Polski, Szwecji, Francji – by zaprezentować swoje “kreskówki” na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym. Utkwił mi w pamięci fragment rozmowy, która w pewnym momencie zeszła na Disneya. Dowiedziałem się wówczas, że kiedy byli jeszcze malcami, ich rodzice zabraniali im oglądać disneyowskie bajki. Powód? Otóż znali oni już talenty plastyczne swoich dzieci, przymierzali się do ich edukacji na Akademii Sztuk Pięknych i nie życzyli sobie, by taki “kiczowaty Disney” wypaczał im gust i estetyczny smak. Elitarna europejskość artystyczna z pretensjami zawsze patrzyła na amerykańską estetykę jak na barbarzyński eksces estetyczny i kosmiczne wręcz bezguście. I Kaczorowi Donaldowi przeciwstawiała Norwida. Jednakże, czy takie zestawienie jakiego dokonała Agnieszka Osiecka, ma sens?

Podejrzewam, że gdyby Karol Marks dożył epoki Hollywoodu i Disneylandu, przestałby określać tradycyjną religię jako opium dla mas. W XX wieku miałby do czynienia z religią innego rodzaju: “praca, zabawa, oddychanie, prysznic, studiowanie, życie, śmiech i miłość”. Tak określił fenomen – istotę i treść nowej amerykańskiej religii – Elbert Hubbard w “The Roycrtoft Dictionary and Book of Epigrams”. Rzeczywiście, w obrębie tych kilku pojęć zamyka się masowa aktywność tutejszego społeczeństwa. Można by jeszcze naturalnie dorzucić kilka innych, jak np. zakupy, konsumpcja i dolaryzm. Czy jednak moglibyśmy się zdobyć na tak daleko idące uogólnienie i nazwać to wszystko narkotykiem dla mas? A dlaczego nie?

DYKTATURA PLEBSU

Jest oczywiste, że 250-milionowy naród nie może się składać wyłącznie z arystokracji. Dlatego zawsze w Ameryce hołubiło się i nadskakiwało tzw. prostemu, zwykłemu, przeciętnemu człowiekowi (Common Man), a system demokratyczny – przynajmniej w swoich założeniach i deklaracjach – uznawano za święty i niepodważalny. Ta adoracja Everymana miała swój głęboki sens: to właśnie masowy wysiłek całego społeczeństwa wyniósł Amerykę na sam szczyt rozwoju cywilizacyjnego, technicznego i socjalnego… i to nie tylko w mniemaniu Człowieka Zachodu. Nie można zaprzeczyć, że – biorąc pod uwagę czynniki ekonomiczne – jakieś dwie, trzy dekady temu Stany Zjednoczone wspięły się na wyżyny, skąd siebie i innych mogły utwierdzać we własnej supremacji nad światem. Ile było w tym jednak megalomanii i arogancji nuworysza?

Bardzo charakterystyczne oświadczenie wygłosił przed blisko 150 laty Daniel Webster. Ten wątek i ton uświęcający plebejusza przewija się zresztą przez cały okres historii Stanów Zjednoczonych, aż po dzisiejsze orędzia prezydenckie do narodu. I – co ciekawe – nie zawsze jest on li tylko instrumentalno-propagandową demagogią. Często bywa szczery. Posłuchajmy Webstera:
“Ameryka udowodniła, że jest możliwe to, by wynieść ludzkie masy – tę część, którą w Europie nazywa się klasą robotniczą lub nisko urodzoną – by wzbudzić jej szacunek dla samej siebie, by uczynić kompetentną do uczestnictwa w tym wielkim przywileju i obowiązku, jakim jest samorządność. Ameryka udowodniła, że można to osiągnąć przez edukację i rozpowszechnianie wiedzy. Kraj ten stanowi przykład po tysiąckroć bardziej zachwycający, niż wszystkie inne, dotychczasowe – dobry przykład dla tych dziewięciu dziesiątych ludzkiej rasy, które rodzą się bez dziedzictwa fortuny czy rangi.”
Może właśnie w tym cytacie znajdziemy wskazówkę i odpowiedź na to, gdzie znajdują się źródła amerykańskich ciągot do socjalizmu?

Lecz co to wszystko ma wspólnego z Kaczorem Donaldem, Myszką Miki, Disneylandem… może ktoś zapytać. Otóż choćby to, że trudno byłoby uznać całą tę disneyowską menażerię za bohaterów elity czy arystokracji. Na fakt, że filmy Disneya były zarówno barometrem, jak i dyktatorem gustów szerokich amerykańskich rzesz, wskazaliśmy już wcześniej. Nie bez kozery uznaje się Walta Disneya i jego dzieło za reprezentanta amerykańskiej kultury masowej, a Myszkę Miki za jej symbol. Oczywiście, że znalazłoby się jeszcze kilka innych popularnych ikon. Jednak wystarczy skupić się na reprezentacji, by dotknąć sedna całej reszty.

KACZOR NARODOWY I KASA

Socjologia socjologią, mity kultury – mitami, jednak wszyscy zdajemy sobie sprawę, że tam, gdzie nie za bardzo wiadomo o co chodzi – tam chodzi o pieniądze. Stara to prawda (i zbanalizowana), jednak nigdzie tak akuratnie się nie sprawdza, jak właśnie w Ameryce.
Za każdym razem, kiedy Studio Disney wypuszczało nowy film, ruszała kampania reklamowa, która lansowała jego bohaterów. Do dzisiaj jest to regułą, także dla innych wytwórni filmowych. W czasie pojawienia się obrazu na ekranach kin, wszystkie McDonaldy, Burger Kingi i inne podobne miejsca masowego i szybkiego pochłaniania hamburgerów, frytek i Coca-Coli, zarzucone zostają przeróżnymi gadżetami, maskotkami, emblematami i wizerunkami najbardziej niestworzonych i dziwacznych istot z filmów.
Oczywiście, przez dziesięciolecia prymat wiodła zdecydowanie Myszka Miki, która pojawiała się wszędzie – od podkoszulków przez czapki po naklejki i lalki przeróżnej wielkości. Miliardy myszek zarabiały na imperium Disneya na całym świecie. Nic dziwnego, że i inne konkurencyjne wytwórnie usiłowały w tym samym celu wylansować swoich własnych protagonistów. Tak było np. z koncernem Warner Bross, który stawał na głowie, by 50-te urodziny Królika Bugsa stały się ogólnonarodowym wydarzeniem.

Walt Disney ze swoją Myszką, która pozwoliła zbudować mu imperium (Disneyland)

Walt Disney ze swoją Myszką, która pomogła mu zbudować imperium (Disneyland)

CREDO W IMPERIUM NAIWNOŚCI

Jak każda recepta genialna, również i ta koncepcja rozrywki, na której zbudował swoje imperium Walt Disney, była prosta: “Nigdy nie straciliśmy wiary w rozrywkę dla całej rodziny… historie, które wywołują śmiech, powieści o ciepłych i ludzkich sprawach, dzieje bohaterów, historyczne wydarzenia, opowiadania o zwierzętach” – mówił szef Studia.

Wszystko, co zdobywa masowy poklask, musi być w pewnym sensie naiwne. Walt Disney albo to na wylot przejrzał, albo też miał szaloną intuicję. Wszystkie jego filmy poddane były mniej lub bardziej świadomej infantylizacji. Nawet jeśli ich bohaterowie byli dorośli, przypominali swoim postępowaniem dzieci. Dziecięce były problemy, dziecięcy sposób widzenia i przedstawiania świata. Postacie oznaczały się prostotą, nieskomplikowaniem, przez co zyskiwały na wyrazistości. Kryteria doboru fabuły także były proste, a tym samym narracyjnie celne: odwieczne baśnie i legendy lub opowieści do złudzenia je przypominające i opierające się na stereotypach – bohater niezłomny i szlachetny pokonuje wszelkie przeciwności, wrogie siły, potwory, złe moce – na drodze do osiągnięcia upragnionego, szlachetnego celu, którym zazwyczaj jest piękna kobieta, bogactwo i szczęśliwość krainy.
Można tu jeszcze dorzucić kilka innych cech wyróżniających “disneyowszczyznę”: proste, elementarne emocje, optymizm, upiększanie świata, aktywizacja magii, urok i czar, wyższość sprytu nad przemocą… wreszcie happy end i zwycięstwo dobra nad złem.

Podobnie jak wszystko co ma związek z zabawą, również i Disney wygrywał w ludziach przede wszystkim EMOCJE. Bowiem, jak wiadomo, to właśnie afekt i emocje, a nie intelekt, charakteryzuje pop-kulturę i masowe wzięcie. Szczególnie w Ameryce. Sinclair Lewis powiedział kiedyś w jednym z wywiadów: “Wiem, że pod względem intelektualnym Ameryka nie jest lepsza od jakiegokolwiek innego kraju. Natomiast pewien jestem, że pod względem emocjonalnym jest lepsza od każdego innego kraju na świecie.”
Zwróćmy uwagę, jak zgrabnie to wszystko razem się wiąże: pop-kultura, naiwność, łatwowierność, dziecięcość, spontaniczność, masówka, infantylizm… Swoją drogą nie wiem dlaczego taki np. – zakochany w młodości i pacholęctwie – Gombrowicz wolał Argentynę od Ameryki. Wszak już dawno Oscar Wild zauważył: “Młodość Ameryki jest jej najstarszą tradycją.” Można przy tym dodać, że owa tradycja często zamieniała się tu w obsesję.

 JUBEL URODZINOWY W BIAŁYM DOMU

Bardziej kompleksowe ujęcie naszej tytułowej kwestii “wieszcz narodowy contra kaczor, myszka et consortes” wymagałoby głębszego wejrzenia w fenomen zarówno plebejsko-disneyowski, jak i post-romantyczno-norwidowski. Tutaj przyglądamy się głównie amerykańskiej trzódce papierowej oraz procesowi, dzięki któremu na kartonie, kiczu, marzeniach i sentymencie zbudowano prawdziwe imperium. Ludyzm w epoce kina, telewizji i parków rozrywki objawił się przedziwnie. Czy w jakiś sposób łączy się on – choćby prawem kontrastu i gry przeciwieństw – z naszym polskim przywiązaniem do tradycji narodowych wieszczów i europejskich skłonności wyższego rzędu?
Swoją drogą, zjawisko oszałamiającej kariery Disneya i budowy jego wartego miliardy dolarów kolosa (mam tu oczywiście na myśli także jego tematyczne parki masowej rozrywki typu Walt Disney World na Florydzie i Disneyland w Kalifornii) jest zaiste zdumiewające i bez precedensu w historii naszej cywilizacji – i to nawet w rzeczywistości, gdzie dopuszcza się realność “amerykańskiego marzenia” i możliwość ziszczenia się mitu “od pucybuta do milionera”. Ktoś, kto maże się i chlipie w kinie; facet ociekający sentymentalizmem, niepoprawny marzyciel, ignorujący całą brzydotę, błoto i mizerię tego świata; człowiek uciekający w bajeczkę – właśnie ktoś taki staje się twórcą jednego z najpotężniejszych imperiów finansowych w dziejach światowego kapitalizmu. Wystarczy jedna wizyta w Disney World, by oszołomić każdego niemal śmiertelnika – i to bez względu na to, czy patrzy on na ten kompleks jak na gigantyczny kicz, w którym zwariował smak i architektura, czy też jak na fantastyczny, zdumiewający, zaczarowany świat, gdzie przeżyć można fantastyczne chwile i przygodę życia.
A może ten sielski portrecik Walta Disneya to tylko fasada? Oto zupełnie niedawno wyszło na jaw, że Disney był donosicielem współpracującym z wiadomymi służbami. To ciekawostka (a może i całkiem poważna informacja?) dla tych, którzy uważają, że dzień bez ujawnionego agenta, to dzień zmarnowany. Donoszę więc uprzejmie: oto agent na dzień dzisiejszy – Walt Disney.

Bez względu na źródła, pobudki, przyczyny i istotę dzieła stworzonego przez Disneya, choćby jego kapitałowy potencjał i rozmiary finansowego potentata, każą się z estymą i uwagą odnosić doń nie tylko szefom innych korporacji, ale i politykom, czy nawet głowom państw. To dlatego Biały Dom z wielkim hukiem obchodził 50-te urodziny Myszki Miki, a cesarz Japonii Hirohito nosił na ręce zegarek w kształcie głowy gryzonia w wielkimi okrągłymi czarnymi uszami.

greydot

Nie chciałbym pisać paszkwili na Amerykę, ani nawet zbytnio jej krytykować. Jak do tej pory, więcej wyzwala ona we mnie fascynacji, niż niechęci czy urazy; nadal bardziej mi ona imponuje, niż nią pogardzam. Staram się, by tytułowy Kaczor Donald nie przysłaniał mi pełnego obrazu tego niesamowitego i różnorodnego kraju.
Paradoksalnie, fakt iż przyjechaliśmy tu z Polski – a więc, bądź co bądź z Europy! – może nam pomóc w tym, by z dystansem a jednocześnie głębiej wniknąć w jego istotę. Zawsze też możemy zrobić to, czego nie zrobi żaden Amerykanin: sięgnąć po Norwida i… zadumać się nad naszym człowieczym losem emigranta i tułacza.

greydot

(Artykuł ukazał się na łamach “Dziennika Chicagowskiego”, 9 i 16 lutego, 1995 r.)

 

Plebejska estetyka sięga po muzyczne wyrafinowanie ("Fantazja")

Plebejska estetyka sięga po muzyczne wyrafinowanie? (“Fantazja”)

.


Filed under: NOTATNIK FILMOWY, społeczeństwo, WSPÓŁCZESNE MITOLOGIE Tagged: Ameryka, fantazja, film, film animowany, Kaczor Donald, kino, kino amerykańskie, kreskówki, kultura, kultura masowa, Myszka Miki, pop-kultura, Walt Disney

ZAWSZE JEST SIĘ Z CZEGO ŚMIAĆ… (rozmowa z Anną Dymną, Krzysztofem Kolbergerem i Janem Englertem)

$
0
0

.

Chicagowski klub „Made in Poland” stał się miejscem, przez które przewija się ostatnio cała plejada gwiazd polskiego aktorstwa. Niedawno mogliśmy zobaczyć w nim Annę Dymną, Katarzynę Figurę, Jana Englerta, Mariusza Benoit i Krzysztofa Kolbergera w przedstawieniu „Kochajmy się”, opartym na fragmentach mickiewiczowskiego „Pana Tadeusza”.

Anna Dymna: .... (zdjęcie własne)

Anna Dymna: „Są takie miasta na świecie, za którymi się tęskni, do których chciałoby się wrócić. Dla mnie takim miastem jest Kraków.” (zdjęcie własne)

 Z artystami rozmawiałem po jednym z wieczornych spektakli. Z Krzysztofem Kolbergerem zdołałem zamienić zaledwie kilka zdań, bowiem nasza rozmowa odbywała się niezbyt dogodnym do tego celu miejscu. Przez ogłuszające dźwięki muzyki z trudnością docierały do mnie wypowiedzi popularnego i lubianego aktora:

- Byłem tu w Chicago już kilkakrotnie, ale po raz pierwszy czuję się tak, jakbym nie wyjeżdżał z kraju. I zastanawiam się, dlaczego tak jest. Może już teraz czuję się tu jak u siebie? Może to na tym polega?

- Objechali państwo z „Panem Tadeuszem” całe Stany?

- Tak. Nowy Jork, Filadelfia, Los Angeles… W Kanadzie byliśmy z tym przedstawieniem w zeszłym roku. Tam zresztą była premiera. Potem był Londyn, gdzie niejako bisowaliśmy, bo byliśmy tam dwa razy.

- Ale zajmuje się pan teraz jeszcze czymś innym? Czy kręci pan aktualnie jakiś film?

- Tak. Gram w nim razem z Krystyną Jandą. Jest to historia o Angielce, która przyjeżdża z mężem Polakiem do kraju w okresie stalinizmu. Niestety, trafia na postać, którą ja gram, bardzo niesympatyczną – sekretarza partii.

- Czyli nadal są w modzie pewne tematy? A co z przyszłością polskiego teatru?

- Oczywiście stan, w jakim znajduje się teraz kraj odzwierciedla się również w położeniu naszego teatru. Ale są szanse, że tak jak wszędzie zacznie brać górę inicjatywa, i ludzie, którzy ją przejawiają. Będzie może ciężej, ale za to ciekawiej.

- Czy jednak nie będzie to negatywnie wpływać na repertuar. Czy nie stanie się on przez to np. bardziej komercyjny?

- Może przez jakiś okres – tak. Ale my\ślę, że w którymś momencie musi się znaleźć rada na to, żeby mogły mieć miejsce także artystyczne przedsięwzięcia, do których musi się dopłacać, by w ogóle zaistniały.

- Tutaj, w Stanach, też wszyscy chcą zarobić i musi się to wszystko opłacać, a i tak, mimo wszystko, mają wspaniałe artystyczne wydarzenia w teatrze.

- Uważam, że i u nas będzie podobnie.

- Jest więc pan optymistą.

- No a jak inaczej żyć?

***

Również i Annę Dymną zapytałem o to, jak bardzo jej obecne wrażenia z pobytu w Chicago, różnią się od tych sprzed kilkunastu lat, kiedy gościła tu w czasie kręcenia filmu „Kochaj albo rzuć”, jednej z części komediowej sagi o Pawlakach i Kargulach.

- Kiedy widzę siebie teraz w tym filmie, to myślę że to moja córeczka tam biegnie. Oczywiście, że czuję się tu już zupełnie inaczej. Nic mi nie jest tutaj tak obce, jak kiedyś, nic mnie tu już tak nie zaskakuje. Ale zawsze jest to dla nas wielkie przeżycie, głównie w sensie zbierania doświadczeń życiowych, co jest bardzo ważne dla aktorów, bo jeżeli chodzi o przeżycia artystyczne, to różnie z tym bywa.
Na przykład, dzisiaj przed południem graliśmy dla szkolnej publiczności. To było dla nas zupełnym szokiem. Było bardzo dużo młodzieży, lecz ich typ zachowania i reakcji, który jest nam w Europie zupełnie obcy… zaskoczył nas. Kiedy zgasło światło, to rozległy się takie gwizdy i krzyki, że myśleliśmy, że coś się stało. Bardzo spontaniczne reakcje, gumy do żucia… itp. Poza tym, jestem pewna, że oni nie rozumieją wszystkiego po polsku, więc staraliśmy się grać zupełnie inaczej.

- Wydaje mi się, że jeśliby nawet zrozumieli wszystko pod względem językowym, to z pewnością mieliby problem ze zrozumieniem tych wszystkich narodowych odniesień zawartych w dziele Mickiewicza.

- Oni tego nie rozumieją. A jednak myślę, że warto grać dla nich. Oni po prostu nie są przyzwyczajeni do chodzenia do teatru. Reagowali tak, jak na jakimś meczu rugby, albo na koncercie rockowym. Nie ukrywam, że było to dla nas niemal szokiem. Zmusiło nas też do tego, aby inaczej zagrać.

- Mimo ogromnego doświadczenia zawodowego, są sytuacje, które wam, aktorom, ciągle dają coś nowego.

- Ma pan rację, to są cenne doświadczenia dla aktorów. Mamy tu do czynienia z sytuacją, w której publiczność reżyseruje sobie aktora. Męczyliśmy się tak strasznie – to była orka, potworny wysiłek fizyczny i psychiczny. Nie mogliśmy dać się złamać, bo wtedy zaczyna się grać okropnie. Ale jesteśmy tak zwartą grupą, że się nie złamaliśmy i zagraliśmy to przedstawienie do końca. Nie wiem, czy był to sukces, czy nie, ale młodzież wytrzymała i my również. Myślę, że oni coś jednak z tego spektaklu wynieśli.

- Ale na wieczornym przedstawieniu było już zupełnie inaczej?

- Oczywiście, bez porównania.

- Bywała pani w różnych miejscach na świecie, więc zapewne ma pani jakieś porównanie, jeżeli chodzi o publiczność.

- Ja, z innym spektaklem, przejechałam pół świata, więc dokładnie wiem, jakie gdzie są publiczności. Muszę panu szczerze powiedzieć, że tu w Chicago, nie jest to publiczność najlepsza. W Kanadzie na przykład jest już zupełnie inaczej, w Australii wręcz wspaniale. Czuje się to po reakcjach widowni. Pamiętam jak w Kanadzie, po zakończeniu spektaklu, wszyscy wstali i zaśpiewali „Jeszcze Polska nie zginęła”. To są dla nas przeżycia w pełni niezapomniane. W Polsce na pewno nie zdarzyłoby się nam coś takiego. To cudowne, kiedy cała sala jest wzruszona na wspomnienie kraju lat dziecinnych, ojczyzny, a my wiemy, że to nasza mała zasługa… i poezji Mickiewicza.

- A co czeka panią w kraju po powrocie? Cały czas mieszka pani w Krakowie?

- W Krakowie mieszkam od urodzenia. Jestem też nadal – od moich aktorskich początków – w Teatrze Starym.

- Nigdy nie miała pani ochoty przenieść się – np. do Warszawy?

- Kiedy byłam młodą aktorką, dość już znaną (bo wystąpiłam w bardzo wielu filmach w tamtym czasie), to Warszawa ciągnęła mnie bardzo. Ale powiedziałam sobie: nie. Poza tym, Teatr Stary w Krakowie, był podówczas bez wątpienia najlepszym pod każdym względem teatrem w Polsce. Teraz panuje regres ogólny, również w teatrach, ale ten krakowski zachował jednak swoją specyfikę. Chodzi mi zwłaszcza o atmosferę pracy, jakiej nie spotkałam gdzie indziej. Wspaniały zespół.

- A pani zdaniem, co będzie z teatrem w Polsce w związku z tymi wszystkimi zmianami społecznymi i politycznymi, które – tak na dobrą sprawę – nie wiemy w jakim kierunku zmierzają?

- Dobre teatry na pewno przeżyją wszystkie kryzysy. Prawdziwy teatr i prawdziwa sztuka zawsze się obroni, bo jest potrzebna jak tlen do życia. Choć są czasem takie momenty, w których wydaje się, że kultura nic nie produkuje, że jest może niepotrzebna. Nic bardziej błędnego!
Prawdę powiedziawszy, kryzys dotyka aktorów w bardzo bolesny sposób. Trzeba ich zwalniać, robi się bardzo duża konkurencja. Uważam jednak, że to akurat może wyjść teatrowi na dobre. Do tej pory, co roku, szkoły teatralne kończyło ze sto osób i każdemu wydawało się, że jak ma dyplom w kieszeni, to musi dostać pracę, zostać zaangażowanym i otrzymać jakąś rolę. Czegoś takiego nie ma nigdzie! Jeżeli mam dyplom, to muszę jeszcze udowodnić, że jestem dobrym aktorem, a o pracę trzeba walczyć. U nas tego nie było.
Tutaj w Stanach na przykład, to, że aktor jest kelnerem, bo nie ma z czego żyć, nie jest żadną ujmą. Ale w Polsce już kończy się to liczenie na pieszczenie. Mnie to jednak nie dotknie, bo już jestem… za stara.

- Chyba nie chce mnie pani zmuszać do tego, aby temu zaprzeczyć. Ma już pani wielkie osiągnięcia na swoim koncie, to prawda…

- Ja w tym zawodzie pracuję już ponad 20 lat! I teraz czuję się usatysfakcjonowana, bo nie czekam z założonymi rękami, ciągle coś robię. Widzi pan, koledzy z Warszawy biorą mnie sobie z Galicji, z prowincji i razem pracujemy.

- Tak a propos. Z jakim reżyserem się pani najlepiej pracowało?

- To jest trudne pytanie, dlatego że w tym zawodzie najważniejsza jest dla mnie możliwość pracowania z różnymi ludźmi. Jeżeli zaczęłabym pracować tylko z jednym reżyserem, to pewnie przy piątej pracy znienawidziłabym go, no i najprawdopodobniej zatrzymała się w miejscu. A tak, pracuję z różnymi reżyserami, każdy jest inny – za każdym razem są to więc inne doświadczenia.
Kto jest moim ulubionym reżyserem? Może to śmieszne co powiem, ponieważ grałam u tego reżysera tylko dwa razy – i to w epizodach. Jest to Tadeusz Konwicki. Pałam do niego jakąś sympatią, której nie da się niczym wytłumaczyć. Ja po prostu bardzo go lubię. Grałam u Tadeusza Konwickiego w „Dolinie Issy” wg powieści Czesława Miłosza i w „Jak daleko stąd, jak blisko”. Moi rodzice pochodzą ze Wschodu, on też, więc może stąd ta sympatia.

- Chciałbym jeszcze kiedyś zobaczyć panią w jakimś bardzo dobrym filmie.

- Z filmami jest wielki problem, bo robi się ich teraz coraz mniej. Poza tym z czasem nabiera się coraz większego dystansu do zawodu. Gdy byłam młodsza, to grałam w filmach, w których może nie powinnam była grać. Obecnie w wielu z nich już bym nie zagrała, bo szkoda byłoby mi czasu.

- Pani jest w tej komfortowej sytuacji, że może wybierać.

- Dlatego dość dużo scenariuszy ostatnio odrzucałam. W Polsce robi się ostatnio dużo filmów w koprodukcji z Zachodem, lecz oni przyjeżdżają najczęściej z pełnymi swoimi obsadami; dla nas zostają epizody, a ja przed tym uciekam. Można oczywiście zarobić pieniądze, zagrać epizod u boku amerykańskich, angielskich, francuskich aktorów, ale to nie dałoby mi żadnej satysfakcji.

- A co z produkcjami polskimi?

- Dostałam ostatnio wspaniałą rolę. Dużo się już nad nią napracowałam, ale do zdjęć nie doszło, ponieważ pieniądze przeznaczone na ten cel, ze względu na dewaluację, okazały się za małe i realizację odłożono na czas bliżej nieokreślony. Miał powstać film o Stanisławie Wyspiańskim w reżyserii Janusza Morgensterna, a ja miałam w nim grać rolę, po której pewnie wszyscy by mnie znienawidzili, mianowicie żonę Wyspiańskiego. Jest to fascynująca rola i gdybym ją zagrała, to zrobiłabym wszystko, żeby tę postać obronić. Ona naprawdę miała nieprawdopodobne zalety, poza tym była też potworem. To taka prosta, z ziemi wyjęta baba… taka… rzepa. Potem się rozpiła. Gdy jej mąż umierał, mówiła: „gnije, gnije i nie może zdechnąć”. Bo ona uważała, że jak cielak chory, to mu się daje w łeb, a jak człowiek umiera, to lepiej by było, żeby „zdechł”, no bo po co się ma tak męczyć. Była właśnie taka wprost i Wyspiański ją za to kochał. Wspaniała postać do grania. Ale tego nie robimy, bo nie ma pieniędzy.
A kiedy dostaję takie propozycje, żeby na przykład tyłek pokazać, to ja już czegoś takiego nie mogę przyjąć. Te tyłki to niech już inne pokazują. Ja już się dosyć napokazywałam, mnie to już nie interesuje.

- Dziękuję pani za rozmowę i naprawdę bardzo się cieszę, że spotkałem panią tu w Chicago.

- Muszę się panu przyznać, że Chicago nie jest miastem – marzeniem mojego życia. Nie tęsknię za tym miastem. Są takie miasta na świecie, za którymi się tęskni, do których chciałoby się wrócić. Dla mnie takim miastem jest Kraków. Prawdopodobnie bez tego miasta bym umarła. Dlatego ja nigdy nigdzie nie wyjadę na stałe.

***

Podziękowałem pani Ani za niezwykle miłą rozmowę i poprosiłem z kolei Jana Englerta – znakomitego i popularnego aktora, ostatnio także reżysera i rektora PWST w Warszawie – o parę zdań dla „Relax”-u.

- Czy również według pana, nadchodzą ciężkie czasy dla aktorów teatru i filmu w Polsce?

- Uważam, że narzekanie na ciężkie czasy w tej chwili nie ma większego sensu. Robi się konkurencja, a ja się konkurencji nie boję. Wprost przeciwnie. Dlatego jestem zadowolony z tego, co się dzieje.

- Słyszałem takie opinie z gdańskiego festiwalu filmów, że prezentowane tam obrazy, które mogły stać się świadectwem „pokolenia stanu wojennego”, spóźniły się o parę miesięcy, że ich „ciosy trafiają w próżnię”.

- Nic sie nie spóźniło. Prawdziwe dzieło sztuki nie musi mieć aktualiów – broni się samo. Poza tym, każde dzieło sztuki weryfikuje czas. Jeżeli film jest dobrze skonstruowany, to nieważne, czy trafia bezpośrednio, czy pośrednio, czy spóźnił się, czy nie… Wytrzymuje próbę czasu. Nie można już teraz robić karier za pomocą np. żartu, że Urban ma odstające uszy. To się już skończyło.

- Podobno nasze społeczeństwo bardzo ostatnio spoważniało. Kabarety nie mają się z czego śmiać…

- Zawsze jest się z czego śmiać. Uważam – i tu się pewnie narażę niektórym – że polski kabaret, z małymi wyjątkami, jest na bardzo niskim poziomie. Trafia w gusty najbardziej poślednie. Utrzymywał się przez wiele lat właśnie dzięki aluzjom politycznym. Natomiast w momencie, w którym skończyła się możliwość zarabiania pieniędzy za pomocą „mrugania do widza”, zaczęło się weryfikowanie umiejętności warsztatowych, aktorskich, literackich. Uważam, że poza Wojtkiem Młynarskim, który jest wysokiej klasy tekściarzem, nie ma już nikogo.

- Swego czasu bardzo popularny był kabaret Jana Pietrzaka.

- Ja nie jestem zwolennikiem tego kabaretu. Pietrzak schlebia pewnym gustom, zupełnie mi obcym.

- Nie wypada im się teraz śmiać z ludzi, których dawniej popierali.

- Ale już śmieją się z innych. To nie jest sprawa tego, co się mówi, tylko jak się mówi i do kogo się mówi. A Pietrzak mówi do grupy najliczniejszej w naszym narodzie, tzn do „średnicy”. Mówi do tej „prostej”, „niewyrobionej” publiczności. Do niej zawsze będzie trafiał ze swoim sposobem bycia i stylem. I nie ma tym nic złego, choć sam tego nie lubię.

- Dla mnie jest to oczywiste. Nie podejrzewam bowiem pana o taki egalitaryzm.

- Teraz już można o tym mówić i nie jest to wstydliwe: jestem za elitami, nie odpowiada mi egalitaryzm jako hasło. Jestem przeciwny równości i jestem za tym, żeby było zróżnicowanie, elity, podziały… itd.

- Dlatego, że jest to bardziej naturalne?

- Oczywiście! Niby naturalne, a przez 40 lat w Polsce wszyscy nauczyli się, że wszystkim się wszystko należy. Niby obalili „komunę”, ale myślą nadal w ten sposób.

- Na pewno jest pan człowiekiem bardzo zajętym.

- To prawda. Dość dużo reżyseruję, ale w teatrze i w telewizji; no i rektoruję w warszawskiej szkole teatralnej. Uważam, że dla jednego człowieka jest to wystarczająca porcja.

- Właśnie: na którym miejscu widzi pan siebie jako pedagoga – w porównani z aktorem, reżyserem?

- Na pierwszym. To moja pasja.

- A jednak! Dziękuję za rozmowę i życzę udanego pobytu w Ameryce.

***

(Wywiad opublikowany został w chicagowskim tygodniku „Relax”, 12 stycznia, 1991 r.)

Inne odcinki cyklu: TUTAJ.

Filed under: NOTATNIK FILMOWY, teatr, WYWIADY Tagged: aktor, kino, polonia, polonia amerykańska, sztuka, teatr, wspomnienia - wywiady, wywiad

„SPIS CUDZOŁOŻNIC”, czyli z Jerzym Stuhrem rozmowa o męskiej menopauzie

$
0
0

(ze wspomnień wywiadowcy)

Jerzy Stuhr: "Zrozummy się - ja jestem w tym wszystkim mężczyzną".  (zdjęcie własne)

Jerzy Stuhr: „Zrozummy się – ja jestem w tym wszystkim mężczyzną” (zdjęcie własne)

.

Gościł niedawno w Chicago Jerzy Stuhr.* Przez kilka tygodni mieliśmy prawdziwy festiwal Jego Magnificencji Rektora Stuhra: najpierw „Szwejk” ze Stuhrem w roli głównej, później słynny „Kontrabasista” – monodram Stuhra, no i wreszcie „Spis cudzołożnic” – debiut reżyserski Stuhra. Obecność artysty wśród Polonii prosiła się więc o wywiad. I doszedł takowy do skutku. „Dziennik Chicagowski” opublikował obszerną rozmowę, której za tytuł posłużyły słowa Jerzego Stuhra: „CHCĘ SIĘ WYZWOLIĆ Z POLSKICH KOMPLEKSÓW”**. A jednak był to tylko jej fragment. Druga część była bardziej pikantna, mniej „poprawna” politycznie, prowadzona bez ogródek… Może dlatego, że dotyczyła głównie „Spisu cudzołożnic” – filmu, który w kraju spotkał się ponoć z pochwalnymi recenzjami i dość szerokim wzięciem u publiczności, a sam Stuhr napomknął nawet coś o filmie „kultowym”.

Nie wiem, może to zaoceaniczna perspektywa sprawiła, że „Spis cudzołożnic” w Chicago mógł wzbudzić bardziej mieszane uczucia. A już zupełnie można było zwątpić w „kultowość” tego produktu.
Zależało mi na tym, by porozmawiać z Jerzym Stuhrem na ten temat, tym bardziej że wystąpił on w „Spisie” w potrójnej roli: reżysera, współscenarzysty oraz wykonawcy roli głównej. Najpierw spytałem się pana Stuhra czy gotów jest na „męską” rozmowę, a później przeczytałem mu własne refleksje jakie wyniosłem ze spotkania z tym filmem. Recenzja (opublikowana wcześniej w prasie polonijnej) miała tytuł:

„ZWIĘDŁY NARCYZ, NIEDOPIESZCZONY DON JUAN, ZBANKRUTOWANY POLSKI INTELIGENT”

i zawierała, co następuje:
„Między czterdziestką a pięćdziesiątką mężczyzna jest albo stoikiem, albo satyrem” – pisał Arthur Pinero. Jerzy Stuhr zrobił film, w którym bohater zdecydowanie objawił się nam jako satyr zblazowany. A więc osobnik raczej żałosny, który pretensjami don Juana chce zagłuszyć własne niedostatki – i to nie tylko uczuciowe, ale i seksualne. Nimfy już jakby mniej ochocze do figlów z sapiącym Panem – brzuchatym i łysawym. A nie ma chyba nic bardziej żałosnego, niż oklapły satyr. Wyblakł mu już nawet atrament na kartach notesu, w którym zachował listą swoich dawnych kochanek – bardziej lub mniej wyimaginowanych.
Razem z filmem dotarła do nas fama jego sukcesu na ostatnim Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni, gdzie „Spis cudzołożnic” zdobył nagrodę specjalną jury.

Za co? – można by się jednak zapytać.
Miała to być bowiem „spowiedź dziecięcia” w wieku lat czterdziestu paru – credo współczesnego polskiego inteligenta. W rezultacie otrzymaliśmy coś w rodzaju testamentu bankruta, obraz moralnej ruiny… Na dodatek mdły, pretensjonalny i nudny – a to już są grzechy ciężkie w kinie.

Jakie były intencje Stuhra, któremu wpadła w oko książka Jerzego Pilcha „Spis cudzołożnic. Proza podróżna.”? Oto one: „Chciałem opowiedzieć o człowieku z mojego pokolenia. Jak się starzeje, jak przemija historia. Pragnąłem opowiedzieć o bolesnym upływie czasu, przekazać coś bardzo intymnego (…) o człowieku, który w wieku czterdziestu kilku lat podsumowuje swoje przeżyte już lata. Powraca nie tylko do dawnych wartości, miejsc, dat, ale także do pięknych kobiet, które gdzieś po drodze zmarnował, przegapił, nie rozumiejąc ich (…) Motyw przemijania: to mnie trapi najbardziej. Coś się kończy – epoka, wartości, które ceniliśmy.”
Wszystko pięknie! Szkoda tylko, że owe „pokoleniowe wartości” sprowadziły się w filmie do przysłowiowej – Excuse My French – „dupy Maryny”.

Jaka jest treść „Spisu cudzołożnic”?
Otóż, na zaproszenie Uniwersytetu Jagiellońskiego przyjeżdża ze Szwecji „humanista”, który wieczorem chce się zabawić z kobietami. Oczywiście nie ma w tym jeszcze nic złego, a tym bardziej niezrozumiałego. Białogłowy zorganizować ma Stuhr. Krążą więc ci dwaj amatorzy Erosa po Krakowie. Niestety, wszystko to przemienia się w odyseję podtatusiałych playboyów. Nie jest to wszak „kino drogi” – raczej „bezdroża”. Stuhr wydzwania do kolejnych „kobiet swojego życia”. Najczęściej bezskutecznie.

Wcale się nie dziwię Stuhrowi, że miał tremę przed premierą i obawy o to, jak film zostanie przyjęty. Ten aktor – reżyser, będąc człowiekiem inteligentnym, nie pozbawionym rozsądku i krytycyzmu, musiał jednak podejrzewać głęboko w duchu, że być może przyłożył rękę do niewypału. No i okazało się, że koledzy nie chcieli zrobić mu przykrości. Stąd nagroda w Gdyni, stąd Juliusz Machulski powiedział mu, że stworzył „piękny film”, a Feliks Falk uznał „Spis cudzołożnic” za „jeden z najpiękniejszych filmów ostatnich lat”. Dyplomatycznie, ale i dwuznacznie z problemu wybrnął Krzysztof Kieślowski stwierdzając, że Stuhr zrobił film „z czegoś”, z czego nic nie można było zrobić”. Otóż to! Kieślowski – chcąc nie chcąc – wskazał na jałowość i pustkę „Spisu cudzołożnic”.

Jerzy Stuhr: "..." (kadr z filmu "Spis cudzołożnic")

Jerzy Stuhr: „Tylko że ta ‚dupa Maryny’ jest dla mnie piękna. Jest czymś… jakby… sensem życia!” (Kadr z filmu „Spis cudzołożnic”)

Gustaw, bohater filmu, reprezentuje polskie środowisko akademickie Krakowa. Jest więc – bądź co bądź – „inteligentem”, a nawet „humanistą”. Jerzy Stuhr w jednym z ostatnich wywiadów wyznał, że oprowadzając Szweda po Krakowie, szedł po śladach, które sam kiedyś wydeptał – opowiadając gościowi, musiał jednocześnie opowiadać sobie „co oznaczając pewne znaki, symbole” – czy to jest jeszcze „świat wartości żywych”. Z tego, co mówi Gustaw – jak reaguje, jak rozkłada akcenty, co ma w głowie – wynika dość jednoznacznie, że owe symbole już niewiele znaczą, a wartości dogorywają (znudzenie historią, tradycją, ironiczne aluzje wobec dawnych solidarnościowych zrywów… etc.) „Żeby ktoś wreszcie tak zapytał mnie o Szapołowską, o Figurę” – wzdycha Gustaw poirytowany i znudzony akademickimi pytaniami Szweda. (Takie westchnienie niespełnionego Casanovy.)

Uważam „Spis cudzołożnic” za film ważny. Daje on bowiem świadectwo temu, co dzieje się we współczesnej świadomości Polaków – a szczególnie wśród ludzi kultury, nauki – wobec zachodzących obecnie zmian i przewartościowań. Pauperyzacja inteligencji, środowisk akademickich, bezsilność wartości „duchowych” konfrontowanych z agresywną, pragmatyczną i bezwzględną presją komercji, merkantylizmu i sfery biznesowej. Nie wspominając już o mafii, machlojkach, koteriach, „układach zamkniętych” i „rzeczpospolitej kolesiów”.
Zresztą, jak mi się wydaje, nie tylko tzw. inteligencja, ale i całe społeczeństwo polskie przeżywa kryzys tożsamości. Jakże może być inaczej w zbiorowości, która niemalże en bloc uważa się za katolicką, a zachłystuje się „kultem pieniądza” i tęskni do całkiem materialistycznych uciech? Z jednej strony chce wolnego rynku, biznesowych swobód, a z drugiej – rości sobie wiele od państwa, chcąc się zdać na jego opiekuńczość. Stąd prawicowe deklaracje, a lewicowe wybory. Stąd dziwaczne, pokrętne efemerydy: były ministrant – najpierw kościelny, później partyjny – chce teraz prowadzić Polskę do kapitalizmu. Pomieszanie z poplątaniem – kameleonizm pierwszego sortu!

A film Stuhra miejscami po prostu nudził. Temat mógł rodzić nadzieję na obraz jędrny, treściwy i dowcipny – a tu nawet pięknych kobiet zabrakło (przepraszam aktorki występujące w tym filmie, które zapewne wiedzą, że uroda to nie wszystko). Bulwersował w zasadzie tylko tytuł – irytowała miałkość i błądzenie bohaterów.
Nie jestem świętoszkiem, daleko mi do pruderii i lubię filmy śmiałe erotycznie, ale pod warunkiem, że nie pozbawione są artystycznej klasy, smaku, wyczucia, ale także i myśli, czyli mózgu – tego ponoć najważniejszego organu seksualnego człowieka. „Spis cudzołożnic” natomiast, nie tylko że nie był śmiały, ale i splajtował myślowo. W stosunku do bohaterów można się więc było zdobyć jedynie na politowanie. Na przykład wtedy, kiedy Gustaw – Stuhr, obarczony tzw. „kulturowym dziedzictwem” – bardziej przypominającym tu jałową i bezużyteczna erudycję – wykrzykuje swoje rozczarowanie i dekadencję na środku krakowskiego Rynku: „in the heart of Roman-Catholic Poland”.

O SENSIE ŻYCIA

Wiedziałem, że – odczytując taką recenzję filmu jego reżyserowi – ryzykuję znacznie szybszym zakończeniem wywiadu, jednak Jerzy Stuhr wcale nie wyglądał na obrażonego (może tylko trochę zaskoczonego) i nie zmierzył mnie piorunującym wzrokiem, pod brzemieniem którego zapadłbym się pod ziemię. Zamiast tego powiedział: „Ale tych dobrych recenzji to pan nie cytuje. A większość recenzji była bardzo dobra. Ja jeszcze nigdy nie dostałem tak dobrych recenzji.”

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Cieszy mnie to. Lecz pisząc o pana filmie chciałem być szczery i wyrazić to, co rzeczywiście odczułem oglądając „Spis cudzołożnic” i co o tym filmie naprawdę pomyślałem. Czy jednak mógłby się pan odnieść do tego, co przed chwilą przeczytałem?

JERZY STUHR: Po pierwsze, musi pan wyjaśnić, co rozumie przez „dupę Maryny”.

- To, że wałęsacie się po tym Krakowie i najbardziej zależy wam na tym, żeby znaleźć tylko tę „Marynę” i dobrać się do pewnej jej części. A mówiąc już poważniej: czy nie wstyd wam – ludziom wykształconym, „humanistom” – tym, którzy chcą reprezentować sobą pewne wartości „wyższe” – że ta „dupa Maryny”, wyłaniając się na pierwszy plan, przysłania wam to wszystko?

- Tak jest w książce Jerzego Pilcha, a więc to jemu się tu dostaje.

- Jednak sam pan podkreślił, że utożsamia się z bohaterem filmu.

- Ale czy nie jest prawdą, że mężczyzna całe życie poszukuje tej wymarzonej kobiety?

- Oczywiście, ale poza nią szuka jeszcze wielu innych rzeczy.

- Toteż on tam tej kobiety nie znajduje. Cóż, ja się pod tym podpisuję: no tak! Dupa Maryny! Tylko że ta „dupa Maryny” jest dla mnie piękna. Jest czymś… jakby… sensem życia! Którego nie mogę dostać. Chodzę, piję wódkę, rozważam, patrzę co przegapiłem…

- Proszę mi wierzyć, że mnie również ta część Maryny wydaje się piękna i bardzo mnie pociąga, tyle że mi nie wystarcza. Poza tym, bohater reprezentuje środowisko akademickie, wartości humanistyczne, jest obeznany z historią, kulturą, tradycją… Obcował z tym całe życie. A pan tu mówi, że „dupa Maryny” jest dla niego sensem życia.

- Zrozummy się: ja jestem w tym wszystkim mężczyzną!

Jerzy Stuhr: „Motyw przemijania: to mnie trapi najbardziej. Coś się kończy – epoka, wartości, które ceniliśmy.”  (Zdjęcie własne)

Jerzy Stuhr: „Motyw przemijania: to mnie trapi najbardziej” (zdjęcie własne)

- Mężczyzną, ale i człowiekiem kultury, naukowcem, intelektualistą!

- To nie ma nic ze sobą wspólnego. Dlaczego więc najwięksi malarze malowali akty kobiece?

- Właśnie dlatego, że nie wystarczała im ta fizyczność, to czysto seksualne spełnienie, ta przysłowiowa „dupa”… Poszukiwali w kobiecie ideału, inspiracji… W ten sposób sublimowali swój popęd, swoją chuć…

- Toteż ja jej nie znalazłem, tylko uleciałem – na lotni. To jest scena dodana przeze mnie – tym chciałbym się tutaj tłumaczyć. Bohater dalej czegoś szuka.

- A co on miał jeszcze do szukania z tą lotnią? Przecież posiadał rozległą wiedzę, erudytą był wielkim…

- No nie tak wielkim. Na adiunkcie się zatrzymał. Drugi stopień habilitacji robić w 48-ym roku życia, to już nie jest kariera wielka. Prawdę mówiąc on jest człowiekiem strasznie przegranym. Tak, jak moje pokolenie – jest kimś takim odstawionym na bok. Oprowadza Szweda po swoim Krakowie, po jakichś „bramach Pyjasa”, po „Włosikach”… To są te nasze zadry historyczne, to jest nasz kompleks wielki.

- Jak by pan skomentował stwierdzenie Kieślowskiego, który pośrednio wskazał jednak na jałowość „Spisu cudzołożnic”?

- Kieślowski to mówił o książce Pilcha, natomiast jemu sam film się podobał…
Wie pan! Trudno mi na ten temat mówić. Ja też tam widzę wiele wad. W końcu to jest mój pierwszy film. No proszę spojrzeć na mnie, jak na debiutanta. Jest jeszcze jedno: mój film od czterech miesięcy jest w kinach i ludzie na niego chodzą. Jeżeli więc jest on taki jałowy, bez oblicza i o „dupie Maryny”, to dlaczego ci Polacy ciągle na niego chodzą? Przecież oni mówią, że to jest ich bohater. Wstała kobieta na spotkaniu ze mną i powiedziała: „Panie, to jest film o mnie”. Wstała dziewczyna 14-letnia i mówi: „Pan zrobił czadowy film! O nas, o Polakach!”.

- No właśnie! Co oni takiego tam zobaczyli?

- Swoje kompleksy! No i jeszcze przemijanie. Czu pan uważa, że nie warto pisać książek, czy też robić filmów o przemijaniu? Dlaczego scenę z Celińska uznano za jedną z najpiękniejszych scen miłosnych w kinie polskim ostatnich lat? Dlaczego jury pod przewodnictwem Żuławskiego: Piesiewicz, Komar, Sobolewski, Piwowarski – ludzie, których ja bardzo cenię – dali temu filmowi tyle nagród? No dlaczego?! Też zdezorientowani?! Ci faceci zdezorientowani?!

- Niewykluczone. Może większość z nich to też erotomani?

- No, nie rozumiem!

- Czy film rzeczywiście opowiada o tym świecie „wartości żywych”? Czy symbole coś jeszcze znaczą?

- Proszą pana! W tym filmie ja nie opowiadam o tych symbolach, a o tym, że my te symbole podtykamy całemu światu pod nos. Ja Szwedowi opowiadam: „To jest brama Pyjasa, tu zginął student” – i to jest dla mnie bardzo ważne. A Szwed czyści buty w tym czasie. Co go to obchodzi? Wałęsa przyjeżdża i mówi: „Bo ja, proszę panów, przez płot skakałem!” No i co z tego!? Świat się zapyta: „No i co z tego!?”

- Gdyż to jest potrzebne nam, a nie światu.

- No i właśnie o tym jest film. Ileż razy ja łapałem się na tym, że opowiadałem komuś o „solidarnościowym etosie”, a on się na mnie patrzy i myśli: „Jaki solidarnościowy etos? Co pan reprezentuje sobą dzisiaj?” To się teraz liczy. I ja właśnie o tym kompleksie odpowiadam. O niczym więcej. Czyli nie o Pyjasie, nie o Włosiku… tylko o moim frymarczeniu tym! O polskim frymarczeniu własną historią! No o tym opowiadam!

- Tu dotknął pan sedna. Jest to w pewnym sensie przyznanie się do winy, a może nawet do pewnego bankructwa.

- Czy nie warto więc o tym mówić? A pan mówi, że społeczeństwo polskie jest zbałamucone, bo chodzi na ten film. A Pasikowskiemu też by pan tak powiedział? Na „Psy” poszło 800 tys. widzów!

- Powiedziałbym. Czy jednak diagnoza o utracie tożsamości przez polskie społeczeństwo nie jest trafna?

- Trafna.

- I pański film to pokazuje.

- No, nie aż tak!

- Ale prowokuje takie pytania, budzi refleksje…

- Z tego powodu akurat bym się nie obraził. Niech prowokuje! Jednak film nie obejmuje tego tak szeroko. Szkoda, że mało kto ze mną rozmawia na temat tego filmu od innej strony. Ktoś powiedział, że jest to film o męskiej menopauzie. O! To by mnie bardziej interesowało! A tu, zamiast tego, ciągle ten temat społeczny się pojawia, inteligencji, symboli… A przecież, tak naprawdę, jest to film o facecie, któremu już życie ucieka. I te kobiety… Gdzieś tak spartaczone, pominięte, niedostrzeżone… Ja właśnie o tym chciałem bardziej porozmawiać. Ale trudno. Już to, że tak dużo o tym filmie mówimy, jest jego sukcesem. On prowokuje, drażni… I właściwie takie było moje zamierzenie, kiedy ten film robiłem.

- Wiem, że pisze pan następny scenariusz. Czy mógłby pan zdradzić o czym będzie?

- Nie, jeszcze nie. Mogę powiedzieć tylko, że będzie to film współczesny, dziejący się w Polsce.

- Kiedy więc będzie można spodziewać się go na ekranach?

- Nie wiem, to jest długa droga. Ja sobie mogę scenariusz napisać, ale kto da pieniądze? To już osobna sprawa – chodzenie, żebranina…

- Życzę więc, aby jak najszybciej trafił on na ekrany. I abyśmy mogli o nim porozmawiać.

- Ja również chciałbym sobie tego życzyć.

* * *

PS. Kilka słów gwoli uniknięcia nieporozumień. Przede wszystkim chciałbym przeprosić wszystkie panie za określenie, które padło kilkakrotnie w tekście, a które do zbyt eleganckich nie należy i może być uznane za obraźliwe. Nie było to moją intencją, by kogokolwiek obrażać. Chodziło mi jedyne o zobrazowanie pewnego problemu… z całym szacunkiem dla pań (i ich anatomii). Muszę też podkreślić, że Jerzego Stuhra nie tylko cenię, jako aktora, ale i lubię – zawsze chętnie oglądałem filmy z jego udziałem. A jednak, przy całym uznaniu dla jego sztuki, nie mogłem się nie zdradzić ze swoja opinią na temat „Spisu cudzołożnic”, z którego wyniosłem mieszane uczucia (recenzje filmu napisałem wcześniej, nie wiedząc, że będzie mi dane rozmawiać z jego twórcą). Myślę więc, że podejście to bardziej uczciwe, niż złośliwe. Poza tym, w wywiadzie właściwym, opublikowanym przez „Dziennik Chicagowski” (TUTAJ), pan Jerzy Stuhr wyraził kilka opinii znaczących, jeśli chodzi o polską kulturę i zachodzące w Polsce zmiany – reprezentując przy tym polskie środowisko artystyczne i intelektualne – jako ktoś, kto ma w tym środowisku pozycję ustaloną i niekwestionowaną. (Ten wątek wydał mi się wówczas ważniejszy i dlatego niemal w całości wypełnił treść poprzedniego wywiadu.) Co nie znaczy, że do pewnych posunięć artystycznych nie można podejść krytycznie i z ową krytyką otwarcie się nie zdradzić… i to w obecności samego sprawcy.

greydot

* Rozmowa z Jerzym Stuhrem miała miejsce w 1995 r.

** Wywiad z Jerzym Stuhrem pt. „CHCĘ SIĘ WYZWOLIĆ Z POLSKICH KOMPLEKSÓW”  przeczytać można TUTAJ.

Inne odcinki cyklu: TUTAJ.


Filed under: NOTATNIK FILMOWY, PSYCHOLOGIA, społeczeństwo, WYWIADY Tagged: Eros, film, Jerzy Stuhr, kino, kino polskie, kobieta, mężczyzna, obyczaje, seks, wspomnienia - wywiady, wywiad

NIE JESTEM ANI ODRAŻAJĄCY, ANI OKRUTNY, ANI ZŁY… mówi Radosław Piwowarski

$
0
0

.

„Są reżyserzy mający wyraźne zacięcie polityczne, którzy traktują film jako oręż w rozgrywkach politycznych. Ja traktuje film zupełnie inaczej. I tym różnię się od nich diametralnie” – takie słowa usłyszałem od Radosława Piwowarskiego podczas pierwszego naszego spotkania przed kilkoma laty na lotnisku O’ Hare. Mimo tego, że walizki reżysera były już w samolocie, a do odlotu dzieliła go niespełna godzina, to ten mój pierwszy wywiad na amerykańskiej ziemi uznać mogłem za spełniony. Oczywiście, największa w tym zasługa Piwowarskiego, którego wypowiedzi zawsze są bardzo wyraziste, emocjonalne i – mimo pewnej afektacji – precyzyjne.

Radosław Piwowarski: "Niemodne teraz jest bycie człowiekiem wrażliwym, inteligentnym..." (zdjęcie własne)

Radosław Piwowarski: „Niemodne teraz jest bycie człowiekiem wrażliwym, inteligentnym…” (zdjęcie własne)

Radosław Piwowarski to jeden z najpopularniejszych i najbardziej lubianych twórców kina polskiego ostatnich lat.* W poprzedniej dekadzie zrobił kilka pamiętnych filmów: „Jan Serce”, „Yesterday”, „Kochankowie mojej mamy”, czy też symptomatyczny dla naszych czasów „Pociąg do Hollywood”.
W Chicago reżyser gościł kilkakrotnie z okazji odbywającego się tutaj Festiwalu Filmu Polskiego w Ameryce, przywożąc nań dwa filmy: „Marcowe migdały” oraz – trzy lata później - „Kolejność uczuć”. Nie chcę wracać do wszystkich motywów naszej rozmowy, które dotyczyły głównie „Marcowych migdałów”, jednak chciałbym zaznaczyć wątek bardziej uniwersalny, odnoszący się do kwestii upolityczniania kina.

Nie lubię polityki…

Sam Piwowarski wybrał marzec 1968 roku na czas akcji wspomnianego filmu, co znalazło nawet odzwierciedlenie w jego tytule. To rodziło pewne oczekiwania, nadzieję na głębsze, bardziej analityczne zajęcie się tym ważnym socjologicznie i kulturowo okresem. Jednak to, co zobaczyliśmy, zupełnie nie nadawało się do politycznego archiwum. Podzieliłem się tą uwagą z reżyserem, na co ten odrzekł:
- „I to jest zarzut, z którym ciągle się spotykam – że film o Marcu powinien być inny; że to niby tak: Krakowskie Przedmieście, przyjeżdża ZOMO, wyciąga pały, goni studentów… A ja tak: prywatki, całują się, dupę wypięli zza drzewa, dziadek zjadł kotlety… Być może oni mają rację, jak przez 20 lat czekali na film o Marcu ’68. Ale ja nie lubi polityki. Chcę to tutaj podkreślić, że absolutnie obowiązkiem artysty jest jest pokazywać indywidualną wersję zdarzeń powszechnie znanych, bo jeżeli to miała być dokumentacja o Marcu, to trzeba było po prostu zrobić film dokumentalny, wyciągnąć z UB kroniki, jak lali – bo na pewno było to kręcone – i po prostu pokazać to w programie telewizyjnym; zrobić wywiad z Moczarem, czy z innymi facetami. Moim zadaniem było pokazać jak ja tom widzę po 20 latach.”

Poganiacze kotów i „Operetka” na jeden palec

Pamiętam, że na przełomie lat 80-tych i 90-tych powstawały w Polsce filmy, w których twórcy wracali do swych osobistych doświadczeń z okresu dojrzewania. Były to obrazy ukazujące polską młodzież, której dorastanie przypadało na momenty gwałtownych zwrotów politycznych. I zazwyczaj owe akcenty i podteksty polityczne były w tych filmach wyraziste i czytelne. Tego nie można było także powiedzieć o filmie Piwowarskiego „Yesterday”. On też właściwie nie miał takiego tła politycznego, jakiego można się było spodziewać. Nadarzyła się więc okazja, by zapytać reżysera, czy oprócz tej jego awersji do polityki, nie grały roli jakieś inne względy? Np. obawa przed kłopotami na kolaudacji, czyli przy zatwierdzaniu pozwolenia na rozpowszechnianie filmu, co było w gestii specjalnych komisji kwalifikacyjnych („kapturowe gremia” – jak je kiedyś nazwał Janusz Zaorski). Piwowarski zaprzeczył:

- „Nie obawiałem się. Przedstawiłem wszystko realistycznie i w związku z tym ta polityka tam w jakimś sensie jest. Są tam trzy siły rządzące duchem ówczesnej młodzieży: szkoła – krótko obcięte włosy, tarcze na rękawach, absolutny posłuch…;dalej – kościół mający olbrzymi wpływ na wychowanie młodzieży oraz kultura przenikająca z krajów Zachodu, na ogół wyłapywana przez fale radiowe z piosenkami. Między tymi trzema wektorami młody człowiek szukał własnej drogi w dorosłość. Te trzy siły nim sterowały. To było dla mnie najważniejsze.
Swoją drogą, dziwne to były dla mnie czasy, bo z jednej strony na pożyczonej maszynie do pisania jednym palcem wystukałem sobie „Operetkę” Gombrowicza, a z drugiej – grałem na gitarze basowej w zespole „Poganiacze kotów” i w piwnicy mojego domu próbowaliśmy jakieś kawałki. Wydaje mi się, że poważniejsze zapotrzebowania kulturalne mogły spokojnie iść w parze z muzyką, którą niosła zachodnia kultura pop. Niosła też ze sobą inną filozofię życia. Działało to na nas jak narkotyk.”

Tym sposobem Radosław Piwowarski wszedł na tereny, gdzie toczy się obecnie debata nad dziedzictwem i charakterem byłej polskiej młodzieży kontestującej. Zbyt złożony to jest problem, by się tutaj nim zająć, niemniej jednak warto zauważyć, że wówczas jeszcze nikomu nie przychodziło do głowy, że kiedyś nadejdzie moment, gdy rozrachunek i ideologiczna konfrontacja z kontrkulturą końca lat 60-tych, będzie okazją do ostrzenia zębów młodej polskiej prawicy, a całość postrzegać się będzie w kategoriach konfliktu liberalizmu z konserwatyzmem.
Nie, o niczym takim się nie myślało. W piwnicach Radka i kolegów jazgotała kapela „Poganiaczy kotów”, a co bardziej spragnieni intelektualnej strawy dobierali się do Gombrowicza. I był to protest zarówno wobec katolicko-komunistycznej schizofrenii społeczeństwa polskiego, jak i wyraz tego „starego jak świat konfliktu pokoleń”, (o którym wspomniał nie tak dawno podczas jednej z naszych rozmów Czesław Niemen). Także zwykła młodzieńcza tęsknota za swobodą i skłonność do odrzucania (zwykle skompromitowanych – ich zdaniem) autorytetów.

Sam w kawiarni „Na rozdrożu”

Piwowarski nie lubi polityki (tutaj bardzo dobrze go rozumiem) i to we wszystkich jego filmach widać. Mam wrażenie, że jest w tym człowieku zbyt dużo liryzmu i melancholii – co tak łatwo przenosi się na jego obrazy – by wymagać jeszcze od niego tego ostrego politycznego żądła. Sam sobie zresztą zdaje sprawę, że jest za mało drapieżny dramaturgicznie i stara się nad tym pracować. Mówi, że zawsze w filmie interesuje go to, co dzieje się obok. To go wciąga. Lecz stara się z tym walczyć. Np. „Marcowe migdały” – jak sam określa – chciał jednak zrobić „strasznie serio, taki prawie że polityczny film z tamtych lat. No i jakbym się nie starał, to i tak wyszedł mi ten leśny dziadek, dupa zza drzewa i kotlety…”
Zwróciłem wtedy uwagę, że można jednak dostrzec w tym filmie rzeczy ważniejsze, niż te akcenty komediowe, czemu reżyser nie zaprzeczył:
- „Dla mnie to jest film o tym, że wyście wszyscy wyjechali z Polski. Ja miałem pięciu kolegów, z którymi w kawiarni nomen omen „Na rozdrożu” w Warszawie, spotykaliśmy się na kawę, zaczepiali dziewczyny i gadali o tym, jak się w życiu ustawimy, I raptem złapałem się na tym, że w kawiarni „Na rozdrożu” siedzę sam. Wszyscy wyjechali i te cztery nazwiska na końcu filmu, to są nazwiska moich kumpli, których nie ma już w kraju.
Zastanawiałem się długo jak zrobić o tym film, jak to pokazać. I tak, szukając, znalazłem Marzec jako pierwszy stopień tej równi pochyłej. Pierwsza emigracja moich kolegów, która się zakończyła tym, że w tej chwili siedzę sam. A potem było łączenie rodzin niemieckich, czyli masowy wyjazd ze Śląska i Mazur – za pożyczkę tzw. „Jumbo”, którą dostaliśmy w zamian za to, że tych ludzi wypuściliśmy. Potem solidarnościowe wyjazdy sierpniowe i nie powroty, bo stan wojenny. a w końcu – wyjazdy po stanie wojennym. Wszystko to zaczęło się jednak w Marcu. Wajda powiedział mi kiedyś: ‚No tak, ale różnica jest taka, że oni musieli wyjechać, potem wyjechali ci, co chcieli’. Owszem, ale problem polega na tym, że po raz pierwszy w 1968 toku dowiedzieliśmy się, że to jest ojczyzna nie dla wszystkich – że ktoś jest lepszy Polak, a ktoś gorszy.”

Radosłąw Piwowarski: "Ja w ogóle jestem zakochany w młodości. Wszystkie swoje filmy robiłem o uczuciach ludzi młodych. Może dlatego, że mam tak przygniatającą i przejmującą świadomość czasu, który ucieka." (Maria Seweryn i Daniel Olbrychski w "Kolejności uczuć".)

Piwowarski: „Ja w ogóle jestem zakochany w młodości. Wszystkie swoje filmy robiłem o uczuciach ludzi młodych. Może dlatego, że mam tak przygniatającą i przejmującą świadomość czasu, który ucieka.” (Maria Seweryn i Daniel Olbrychski w „Kolejności uczuć”.)

Jankeska inwazja

Minęły trzy lata i Radosław Piwowarski znów pojawił się w Chicago. Tym razem z „Kolejnością uczuć”, gdzie Daniel Olbrychski zakochał się w młodziutkiej Marysi Seweryn. Chciałbym tutaj przytoczyć te wątki, które moim zdaniem do dzisiaj nie straciły wiele na aktualności. Jeden z nich dotyczył „jankeskiej inwazji”, swoistego „potopu” amerykańskiego, jakim jest w dalszym ciągu zalew kultury amerykańskiej, którego doświadczają ludzie nad Wisłą. Spytałem się Piwowarskiego, czy rzeczywiście wszyscy teraz czują się tym w Polsce tak przytłoczeni, na co usłyszałem:
- „Można to wykazać na przykładzie filmu właśnie. W tym roku wejdzie na ekrany 160 nowych filmów, z czego 140 to filmy amerykańskie. Takie są proporcje. To fajnie, że premiery tych najnowszych hitów, jak np. ‚Park Jurajski’, odbywają się w tym samym czasie, a niekiedy i wcześniej, niż w Paryżu, czy Londynie, ale – i to mnie martwi najbardziej – większość z nich to pozbawiona głębszych wartości konfekcja, która wypiera wszystko inne. Nie można już zobaczyć filmu francuskiego, włoskiego… Najgorsze jednak jest to, że wypierają one również filmy polskie. Kiniarzom bowiem bardziej opłaca się puszczać – nawet dla kilkunastu osób – film amerykański, (który nota bene dostają za ćwierć darmo) niż jakikolwiek inny. W przypadku filmu polskiego musieliby się dzielić pół na pół z producentem. Wygląda to tak, że kupuje się jeden ‚hit’, a do niego dystrybutor dołącza kilka innych, praktycznie za darmo. Te filmy zarobiły już na siebie w Ameryce. Na to, że zarobią w Polsce, Amerykanie już nie liczą, ale i tak zasypują nas swoimi produkcjami.”
Wtrąciłem: Bierne i bezkrytyczne przyjmowanie i powielanie obcych wzorów grozi przecież utratą tożsamości narodowej, a co najmniej deprecjacją kultury, obniżeniem jej standardów i ekspansją pop-kulturowej papki. Stwierdzenie to trywialne, ale wydajemy się o nim jakby ciągle zapominać.
Piwowarski: „To jest bardzo niebezpieczne. Jesteśmy tym nie tylko oburzeni ale i wystraszeni. Ludzie nie zdają sobie jeszcze z tego sprawy. Cieszą się, że mają dostęp do tylu atrakcyjnych towarów, czego pozbawieni byli przez długie lata. Środowiska twórcze mają jednak świadomość niebezpieczeństwa. Nasze ministerstwo finansów nie zgadza się niestety na żadne ulgi podatkowe dla kin, na dystrybucję polskich filmów. Jest to więc zależność ekonomiczna.”
Ja: To jest naprawdę bulwersująca sprawa. Ponoć istnieją amerykańskie półoficjalne agendy, które mają oddziaływać na rynki zagraniczne środkami półoficjalnymi właśnie, co raczej trudno nazwać promocją kultury. Ma to mieć charakter bardziej agenturalny. Ile w tym prawdy? Czy jest to być może jakaś kolejna teoria spiskowa, tym razem – ekspansji kultury amerykańskiej, mającej zawojować świat, ale nie bombami, nie rakietami, tylko hamburgerami i miałkością kultury masowej?
Piwowarski: „Tydzień przed moim przyjazdem do Chicago odbyło się w Gdańsku spotkanie trzech prezydentów: Mitteranda, Wiezseackera i Wałęsy. Jednym ze stwierdzeń jakie padło z ust Mitteranda było to, że Europa musi się bronić przed amerykańskim filmem. Świadczy to o tym, jak poważnie traktują tę sprawę Francuzi.”
Ja: Gra idzie o wielką stawkę. I to od dawna. Kiedy po wojnie Amerykanie podpisywali z Włochami porozumienie, zastrzegli sobie w klauzuli, ile amerykańskich filmów muszą pokazać Włosi na swoich ekranach.
Piwowarski: „Nieprzypadkowo te filmy sprzedawane są tak chętnie, tak tanio i w takich ilościach. Nie chodzi tu chyba o jakiś zysk doraźny. To jest obliczone na dłuższą metę.”
Wyraziłem wówczas przypuszczenie, że podobno Amerykanie traktują kraje Europy Środkowej jako coś w rodzaju przyczółka, na którym mogą postawić stopę przed ewentualnym rzuceniem się na olbrzymi potencjalnie wschodni rynek zbytu. TA to może mieć konsekwencje cywilizacyjne.

Imperium spiskowe czy biznesowe?

Przyznaję, że zabrzmiało to wówczas bez mała katastroficznie, lecz i dzisiaj to zagadnienie trudno nie uznać za doniosłe, a problem amerykańskiej ekspansji kulturowej w świat – za poważny. Chcę jednak zaznaczyć, iż – nie przecząc istnieniu specjalnych oddziałów wywiadu „kulturalnego” działającego pod auspicjami Intelligence Service oraz ich amerykańskich, rosyjskich, niemieckich czy izraelskich odpowiedników – wzbraniałbym się jednak ujmować to w kategoriach jakiegoś wielkiego globalnego spisku politycznego. Jeśli jest to zmowa, to jest to zmowa natury merkantylnej, finansowej, czyli po prostu umowa – kontrakt handlowy wielkich potentatów w branży filmowej, muzycznej oraz środków masowego przekazu (prasa, telewizja, internet…). I jeśli jest to zagrożenie, to jest to zagrożenie jakie zwykle niesie ze sobą monopolizacja (niemożność konfrontacji, ograniczenie konkurencji prowadzi zwykle do wypaczenia rynku i nadużyć).

Na początku tego roku przeczytałem artykuł, jaki opublikował „Der Spiegel” pod znaczącym tytułem: „Bitwa o media”. Złożył się na niego wywiad, jaki ten niemiecki magazyn przeprowadził z Herbertem A. Allenem, będącym alfą i omegą w sprawach amerykańskich przekaziorów oraz przemysłu rozrywkowego, a ponadto nowojorskim bankowcem i doradcą, pozostającym w zażyłych stosunkach z tuzami wielkiego świata mediów. Rozmowa obracała się wokół ostatnich fuzji prasowych, telewizyjnych, filmowych i muzycznych gigantów, a pod koniec dziennikarz „Spiegla” zapytał się Allena, czy nie sądzi, że koncentracja środków przekazu w Stanach Zjednoczonych stanowi międzynarodowe zagrożenie polityczne (ponieważ może to wywierać zbyt wielki – i sterowany – wpływ na opinię publiczną), na co Allen odparł: „Nie. Z wyjątkiem zdecydowanego konserwatysty Murdocha, kierownicy wielkich koncernów tego typu nie mają żadnych poglądów, które zamierzaliby rozpowszechniać. O wiele większym niebezpieczeństwem jest to, że na całym świecie zaczyna powstawać tylko jedna kultura: wszyscy oglądamy to samo, ubieramy się podobnie, posługujemy się tymi samymi frazesami – i zanudzamy się wzajemnie na śmierć. Sądzę nawet, że to już nie jest niebezpieczeństwo, to pewność. Wszyscy zaczynamy być banalni jak lody waniliowe.”

Wybuchy, strzelanina i trupy…

Osobiście jednak daleki byłbym od bagatelizowania amerykańskiej monopolizacji kultury i mediów oraz wnioskowania, iż jedyną tego konsekwencją byłaby banalność waniliowych lodów. Rozmówca „Spiegla” bowiem nie miał żadnego interesu w tym, by zaostrzać fobie tych, którzy obawiają się o losy narodowych kultur. Wręcz przeciwnie – on starał się wyciszyć, a raczej usunąć te kwestie z pola widzenia. Trudno też byłoby się spodziewać, że usłyszymy od niego jakieś demaskujące rewelacje na temat zakulisowych machinacji korporacji, do których przecież sam jest przyssany niczym do potężnej dojnej krowy. Wielu postronnych obserwatorów zgodzi się natomiast z tym, że świat Amerykę naśladuje akurat w tym, co płaskie, powierzchowne i wręcz prymitywne. Oprócz gloryfikacji przemocy – prostacki materializm (pieniądz jest najważniejszy, zysk jest bogiem mamona rządzi wszystkim… etc.) i egoistyczny a bezwzględny pragmatyzm, będący swego rodzaju dyktaturą utylitaryzmu rugującego wyższe, szlachetniejsze wartości kulturowe..
Również i ten temat zajął nas podczas naszej rozmowy. Czy Piwowarski mógłby się utożsamić także i z takimi obawami?
- „Ci, którzy krytykują i sprzeciwiają się zalewowi amerykańskiej kultury masowej, mają zupełną rację. Niestety, to co my cenimy i kochamy w tej kulturze amerykańskiej, nie znajduje u nas popytu. Te prawdziwe wartości intelektualne, duchowe toną w zalewie komercyjnej konfekcji. Jak mi powiedziała pewna bileterka, gdy się jej zapytałem, co to za film grają: ‚A wie pan, te same wybuchy, strzelanina i trupy’.”
Wtrąciłem: Takie są obiegowe opinie o kinie amerykańskim, krzywdzące te filmy wartościowe, które tutaj niewątpliwie się robi.
Piwowarski: „Jednakże większość, w moim prywatnym odczuciu, świadczy o upadku sztuki filmowej przez duże ‚S’. Nie niesie żadnych wartości etycznych, żadnego przesłania moralnego. Wręcz przeciwnie – gloryfikuje gwałt, bezwzględność, zabijanie… To jest przykre. Tym bardziej, że dla mnie kino amerykańskie zawsze miało w sobie te najprostsze, wspaniałe, szlachetne wartości. W westernie zawsze dobry musiał wygrać, w kryminale – morderca musiał być ujęty… itd. Teraz tego nie ma.”
Ja: Nawet Spielberg, uważany za czarodzieja kina, gdzieś się moim zdaniem zagubił. Osławiony „Park Jurajski”, z którego dochód już dawno przekroczył miliard dolarów, jest według mnie filmem nad wyraz przeciętnym. Nie ma w sobie choć odrobiny tej magii, jaką miał choćby „ET”. (O „Liście Schindlera” nawet nie wspominam, bo to już zupełnie inna parafia.) A tu dowiadujemy się, że na polską premierę „Parku Jurajskiego” przychodzi sama premier Suchocka. To jest moim zdaniem przejaw zupełnego prowincjonalizmu, a może nawet infantylizmu. Czy robi się coś w naszym kraju, by zatamować ten zalew amerykanizmami? Czy komuś w ogóle zależy jeszcze na kulturze nad Wisłą?
Piwowarski: „Dotychczasowy sejm był sejmem najbardziej antyintelektualnym, anty-kulturalnym, jaki mieliśmy od czasów wojny. Złożony był z ludzi, którzy kultury wręcz nienawidzili. Jeżeli uchowało się trochę pieniędzy, to jest to jedynie zasługa samych środowisk twórczych, ich walki o to.”
Ja: Czy ostała się jeszcze w Polsce klasa inteligencka? Czy może był to taki sztuczny peerelowski twór?
Piwowarski: „Jeżeli ktoś był inteligentem, a w ogólności – człowiekiem inteligentnym, to oczywiście nie mógł przestać nim być tylko dlatego, że zmienił się ustrój. To jest jednak dość zasadnicze pytanie. Ostatnimi czasy, o czym już pan wspomniał, zrobiła się u nas straszna moda na kapitalizm, na bogacenie się. ogromna ilość młodzieży, która kiedyś szła na uniwersytety, do szkół artystycznych i próbowała odnaleźć prywatność swego życia, potrzeby intelektualne i duchowe w kulturze, sztuce, działalności naukowej, teraz marzy tylko o jednym: mieć mały, ale własny biznes, szybko zdobyć dóbr materialne, konsumpcyjne… Niemodne jest już bycie człowiekiem wrażliwym, inteligentnym. Ważne jest to, by posiadać.”

Liryka ponad bagnem

W pewnym momencie Piwowarski powiedział: „Przez całe dziesięciolecia polska kultura wychodziła z prostej zasady: ‚ustrój jest zły, człowiek jest dobry’. Na potwierdzenie tego faktu czekała Europa, jak również społeczeństwo polskie. Teraz to się skończyło. Mamy więc robić filmy, pisać książki o tym, że człowiek jest zły?”
Przypomniało mi to wypowiedź Janusza Kijowskiego, która w tamtym czasie rozniosła się gromkim echem wśród polskich środowisk twórczych. Mnie także dość mocno uderzyła. Otóż Kijowski mówił o drogach jakimi może uciec kino polskie przed totalną zagładą. Pierwsza, to podróbka zachodnich, głównie amerykańskich standardów; drugi kierunek ucieczki to „etnografia”, czyli prezentacja – wedle słów Kijowskiego – polskiego „skansenu głupoty, uprzedzeń, fobii” (zaciekawienie tym zagranicznego odbiorcy niewykluczone); trzecia droga zakładałaby „zespolenie amerykańskiej sprawności narracyjnej, rzetelnej, etnograficznej obserwacji z odwagą wejścia w sam środek naszego bagna.” Ma to być, według Kijowskiego, sposób na odkłamanie otumaniających nas mitów. „Brudny, odrażający, zły” – konkludował Kijowski – „taki tylko może być bohater współczesnego filmu, który zainteresuje nas samych, a przy okazji może również będzie zrozumiały dla innych.”
Czy, zdaniem Piwowarskiego, tylko na takie opcje skazane jest kino polskie? Reżyser wyraźnie się obruszył:
- „W ogóle się z Kijowskim nie zgadzam. ‚Brudni, odrażający, źli’ – to takie efektowne, ‚literackie’, ale nie przystające np. do mojej rzeczywistości, obrażające świat, Moje nastawienie do tego świata jest zupełnie inne: liryczne, przyjazne… Jestem przekonany, że takich filmów już nikt nie chciałby oglądać. Bohater, który ma być syntezą naszej głupoty, brudu, zacofania, zaściankowości?! Komu to potrzebne??! Od cholery mamy tego na co dzień!
Odpowiem spokojnie: uważam, że nie jestem ani odrażający, ani okrutny, ani zły. Nie chcę też robić filmów odrażających, okrutnych, złych. Dlatego moje filmy mają taką widownię, o jakiej Kijowski może sobie tylko pomarzyć.”

Mężczyzna na wietrze

To późniejsze o kilka lat spotkanie odbyło się już w nieco innych dekoracjach, w innych warunkach. Nie było już dworcowego pośpiechu, była za to „Wyborowa”, którą Piwowarski przywiózł z kraju. Opuszczony przez organizatorów swej wizyty, nie czuł się dobrze w pustym mieszkaniu znajdującym się w jakimś nieszczególnym szarym bloku nad Jeziorem Michigan.
Truizmem byłoby stwierdzenie, że Piwowarski jest interesującym i frapującym rozmówcą. Ostrość sformułowań łączy się w nim właśnie z jakimś ciepłem, liryzmem, a polemiczna zaciętość… z dobrocią (czy tego wstydliwego słowa używa się jeszcze dzisiaj w polskiej prasie?)
Kiedyś sam przystał na to, że można go nazwać „Nikiforem polskiego kina”. Potwierdził także to, że najbliższy jest mu Chaplin. Wyraziłem wobec tego wątpliwości, czy aby takie stwierdzenie nie deprecjonuje w pewnym sensie jego twórczości, narażając ją właśnie na zarzut totalnej naiwności i braku świadomości w tym, co się robi? Reżyser odparł:
- „Zgadzając się na tego Nikifora nie miałem na myśli środków wyrazu czy prymitywizmu. Nikifor odczuwał wewnętrzną potrzebę malowania i tak jak ptak fruwa, pies szczeka, tak on malował. Nie robił tego na zamówienie społeczne. Tak i ja uważałem, że mam w sobie radość i potrzebę kręcenia filmów. A że pozwoliłem sobie na taką ironię wobec siebie?… U nas to wszystko jakieś takie poważne i napuszone – reżyserzy lubią nieść kaganek oświaty przed społeczeństwem, wypowiadać się politycznie… itd. Ja nigdy takich ambicji nie miałem, dlatego powiedziałem, że jestem taki Nikifor. A społeczne funkcja moich filmów polega na tym, żeby ludzi nie dobijać, ale podnosić na duchu, dawać im nadzieję.”

Jeszcze na O’Hare Piwowarski zdradził, że planuje nakręcenie filmu pt. „Mężczyzna na wietrze”, w którym chciałby zawrzeć wszystkie swoje doświadczenia mężczyzny czterdziestoletniego. Tak więc kolejny obraz człowieka w dojrzałym wieku, którego trapi przemijanie? Modny ostatnio temat wśród polskich reżyserów.
Nie usłyszałem już później o „Mężczyźnie na wietrze”, który pewnie z biegiem czasu zamienił się w „Kolejność uczuć” – rzecz o romansie czterdziestolatka z nastolatką. Gotowy film spotkał się z bardzo ciepłym przyjęciem wśród chicagowskiej Polonii, choć nie zabrakło też głosów krytycznych, lekko zbulwersowanych zalotami i miłością (także cielesną) między Olbrychskim a 17-letnią Marysią, córką Krystyny Jandy i Andrzeja Seweryna. W Polsce natomiast „Kolejność uczuć” zdobył jedna z głównych nagrod (Srebrne Lwy) na Festiwalu Filmowym w Gdyni, a przez publiczność uznana została za najlepszy film roku.
„Kolejność uczuć” to jedna wielka nostalgia i melancholia przemijania. Czy wątek, który wymyślił reżyser (jest on równocześnie autorem scenariusza), nie jest aby jego własną tęsknotą za miłością, młodością, nastolatkami? Piwowarski odparł:
- „Czy tęsknota? Ja w ogóle jestem zakochany w młodości. Wszystkie swoje filmy robiłem o uczuciach ludzi młodych. Może dlatego, że mam tak przygniatającą i przejmującą świadomość czasu, który ucieka – że się starzeję. Codziennie się tym martwię. Dlatego właśnie chcę robić filmy o młodości, miłości, świeżych i spontanicznych uczuciach. Patrząc w ten sposób, to mój film jest właśnie taką tęsknotą.”
– Tęsknota za kobietą, jej ciałem, duszą…?
- „Odpowiem tak: byłem w tym roku na wakacjach w Dąbkach – to taka wieś kaszubska. Jest tam plaża, gdzie istnieją takie zwyczaje, że kto chce chodzić goły, to chodzi goły, kto chce chodzić w gaciach, to chodzi w gaciach. I ja tam sobie leżałem i patrzyłem na nagie kobiety, dziewczyny, i tak sobie myślałem: ‚Jakie fajne i proste życie mieli malarze, czy rzeźbiarze, że mogli sobie rzeźbić czy malować te akty…’ A nie ma nic piękniejszego, nic bardziej zachwycającego, niż ciało kobiety. Właściwie artysta, tak naprawdę, to powinien się zajmować tylko miłością i kobietami. Bowiem nasze najgłębsze doznania związane są z kobietami.”
I tym pięknym stwierdzeniem zgodziliśmy się zakończyć oficjalną część naszej rozmowy.

greydot

Piwowarski: jestem zakochany w młodości. Wszystkie swoje filmy robiłem o uczuciach ludzi młodych. Może dlatego, że mam tak przygniatającą i przejmującą świadomość czasu, który ucieka – że się starzeję. (Reżyser na planie "Marcowych migdałów".)

Radosław Piwowarski: „Jestem zakochany w młodości. Wszystkie swoje filmy robiłem o uczuciach ludzi młodych. Może dlatego, że mam tak przygniatającą i przejmującą świadomość czasu, który ucieka – że się starzeję.” (Reżyser na planie „Marcowych migdałów”.)

.

*Artykuł ukazał się na łamach „Dziennika Chicagowskiego”, 12 stycznia, 1996 r.

Inne odcinki cyklu: TUTAJ.

.


Filed under: NOTATNIK FILMOWY, WYWIADY Tagged: Ameryka, ekspansja, film, kino, kino polskie, kobieta, kultura, kultura masowa, media, Młodość, mężczyzna, polityka, pop-kultura, przemijanie, Radosław Piwowarski, reżyser, rynek, Stany Zjednoczone, wspomnienia - wywiady, wywiad

OD PSÓW PO KONOPIELKĘ

$
0
0
.

Nie tak dawno zajrzałem do swojego archiwum skąd wyszperałem garść tekstów dotyczących kina, które napisałem jakiś czas temu, publikując je głównie w prasie polonijnej. Papier żółknie, wszystko przemija, wiele rzeczy przepada… więc chciałbym choćby część z tych prac ocalić (choć na chwilę) od zupełnej zagłady, zamieszczając je na mojej stronie. Tym bardziej, że w większości dotyczą one filmów, do których warto wrócić.

.

SCHODZIMY NA… „PSY 2″?

.

"Psy II. Ostatnia krew", czyli jak świat gangsterów wyobrażają sobie twórcy polskiego kina amerykańskiego.

„Psy II. Ostatnia krew”, czyli jak świat gangsterów wyobrażają sobie twórcy polskiego kina amerykańskiego

Pierwsza część „Psów” Władysława Pasikowskiego okazała się być najpopularniejszym filmem polskim pierwszej połowy lat 90-tych. Opowieść traktująca o „ubeckich biesach”, czyli o byłych pracownikach bezpieki przekwalifikowujących się na przemytników, gangsterów i bandziorów, już nie tyle państwowych, ale z własna inicjatywą, znalazła poklask u widzów szukających w kinie mocniejszych wrażeń.
Niezła sprawność warsztatowa, wartka akcja, ostre dialogi, dobre aktorstwo i nerw reżysera rzeczywiście uczyniły z „Psów” widowisko rozrywkowe, nietuzinkowe. Natomiast niczym nieskrepowane czerpanie pełną garścią z bogatych zasobów amerykańskiego kina sensacyjnego, mogło tylko wzmóc plebejski aplauz. Jednak film, mimo że wpisywał się w kontekst ówczesnych zmian politycznych w Polsce, to jednak robił to w sposób cokolwiek kartonowy i naciągany. Płaska psychologia i myślowa infantylność dodatkowo mogła odebrać ochotę na poważniejsze potraktowanie „Psów”. Po wielce obiecującym „Krollu” – debiucie reżysera – było to, moim zdaniem, zejście Pasikowskiego o szczebel niżej w artystycznej hierarchii kina – choć ciągle było to kino takie złe w klasyfikacji czysto rozrywkowej komercji. Niestety, „Psy 2″ zaświadczyły, że Pasikowski schodzi jeszcze niżej, zatracając już zupełnie dobry smak, mieszając idee i wartości, gubiąc się w meandrach i niewiarygodności scenariusza.

Nie jestem ślepym przeciwnikiem przemocy w kinie. To, że staje się ona wulgarna, bezmyślna i odpychająca, zależy od fabularnego kontekstu filmu i jego artystycznej klasy. podobnie zresztą rzecz ma się z seksem. W pewnym otoczeniu ten sam akt erotyczny będzie zjawiskiem estetycznym, w innym zaś – pornograficznym. Tak właśnie – jako element sztuki – można potraktować przemoc w filmach, dajmy na to Kubricka, Scorsesego, Peckinpaha… Przypadek Pasikowskiego wymaga już wszak większej rezerwy.
Franz Maurer (Bogusław Linda), były ubek, wychodzi z więzienia, do którego trafił za krwawą jatkę dokonana w części pierwszej. W geście samopokuty zatrudnia się w… hucie, skąd natychmiast zostaje wyrzucony jako… łamistrajk. Zwerbowane jednak przez niejakiego gangstera Wolfa (Rafał Żmijewski)pośredniczy w zakupie polskiej broni przez rosyjską mafię i jej przemycie do ogarniętej wojna Bośni. Do przedsięwzięcia tego dokooptowuje swojego starego przyjaciela Nowego (Radosław Pazura), który na tę okazję urlopuje się z pracy w… policji.

cierpiętnicy od k..ew i bagna

Pasikowski i Linda mówili w wywiadach, że ich filmy nawiązują do obecnej rzeczywistości, a scenariusze ją odzwierciedlają. Linda wyraził się dosadniej: Dla mnie film „Psy” i moja w nim rola, wzięły się z nienawiści i pogardy do tego, co dzieje się w tym kraju.
Zważywszy na charakter roli Franza, stwierdzenie to brzmi – delikatnie pisząc – dość przewrotnie. Można się przy tej okazji spytać: to dlaczego – skoro tak cierpią oni z powodu otaczającej ich mizerii i bagna- z prawdziwą fascynacją i zaangażowaniem rzucają się (masochistycznie?) w najczarniejsze szambo?

Tutaj chciałbym przytoczyć próbkę dialogu z „Psów 2″, absolutnie dla filmu reprezentatywną. Oto trójka „naszych” bohaterów wraca furgonem po spotkaniu z rosyjskimi mafiozo i zainkasowaniu – bagatela! – 21 mln. dolarów. Transakcję przypieczętowała dzika i upojna noc ze śpiewem, trunkami i kobietami. Konwersacja dżentelmenów na miejsce nazajutrz, w samochodzie:

Żmijewski: Zamknij się i przestań mnie podkurwiać!
Pazura: Wolfo, nie krzycz!
Ż: Stul pysk, kurwa! Przynajmniej usiądź, a nie leżysz, jak wydymana kurwa!
P: Czego się czepiasz?!
Ż: Jeszcze się pytasz, gnoju? Miałeś kurwa nie pić! Miałeś kurwa pilnować kapusty! Miałeś kurwa pilnować 21 pierdolonych milionów dolarów! Miałeś ich nie spuścić z oczu, a nie urżnąć się i dymać małolatę.
P: Co się przypierdalasz? Zginęło coś? Podłożyłem torby pod nią, to jak mogły zginąć?
Ż: Miałeś kurwa pilnować tych pieniędzy, a nie się na nich rżnąć! Co ty kurwa jesteś, pierdolca małych dzieci?
P: Weź się! Jakie dzieci! Zwykła dziwka.
Ż: Nie na moich pieniądzach!
P: Ty, co się przypierdalasz? A ta twoja Jugolka to ile ma lat, jedenaście?

"Psy" jako przykład polskiego kina amerykańskiego

Macho, brutal, „prawdziwy mężczyzna”…? („Psy”)

Linda: Ona nie jest jego.
P: Ty się nie wpierdalaj między wódkę a zakąskę, bo coś powiem.
L: To mów!
Ż: Stul pysk, kurwa!
P: Boisz się! Nagle się przestraszyłeś chojraku, że mu coś powiem, co!?
L: Co mi powiesz?
Ż: Co ty mi tu kurwa pierdolisz?! Wytrzeźwiej!! Choć i od tego nie zmądrzejesz, bo to przecież niemożliwe, jak ktoś ma dziedziczny syf zamiast mózgu.
P: Ty nie mów tak do mnie. Zobaczymy czy będziesz taki twardy, jak się Franz dowie.
L: Czego się dowiem?
P: Co ty kurwa myślisz, że co?!
Ż: Że mu zależy? Że jest takim samym głupim gnojem, jak ty?
L: Na czym mi kurwa zależy!?
Ż: Że ją kupiłem od serbskiego kaprala za butelkę mocnej whisky, a sprzedałem mu za karton. To na czym ma mu kurwa zależeć, jeśli sam przepłacił?
L: Kupiłem ją i jest moja.
P: Twoja! Nie rozśmieszaj mnie! Rżnie się z nim, jak ty tylko stoisz za drzwiami. Ta twoja cholerna Nadia, rozumiesz? Gdy my gadamy przed domem, to ona w środku ciągnie mu. Zadowolony jesteś? I ten bydlak zarzuca mi, że się przespałem z 16-letnią kurwą, co sprzedaje dupę na ulicy od siódmego roku życia. No nie?!
Ż: Miałeś matkojebco pilnować pieniędzy!
(…)
itd. itp. (Wkrótce wybucha strzelanina i ogólna jatka, a ekran zalewa posoka.)

prawdziwi, wierni sobie mężczyźni

„Psy II. Ostatnia krew” (taki jest pełny tytuł filmu w sposób jakże subtelny nawiązujący do „Rambo: First Blood”) poparło kilka tzw. „poważnych” polskich periodyków. M.in. w „Polityce” Zdzisław Pietrasik pisał jak najpoważniej: Dlaczego młody, wrażliwy widz tak szalenie polubił Bogusława Lindę, grającego byłego ubeka z komunistyczną przeszłością? Może dlatego, że jest to prawdziwy mężczyzna wierny sobie, nie podobny do obłudnych mięczaków prawiących frazesy o „wartościach niezbywalnych?
I oto – dzięki opiniotwórczej „Polityce” – mamy wykładnię przyczyn tak wielkiego wzięcia „pasikowszczyzny”, szczególnie u widzów „wrażliwych”. (A tak przy okazji i na marginesie: chciałbym się mylić, ale czy przychylność „Polityki” nie wzięła się przypadkiem z faktu, iż jeden z jej prominentnych publicystów napisał nie tak dawno książkę biograficzną o Wojciechu Fibaku, nota bene producencie „Psów 2″?)

No cóż, mnie osobiście Linda wydał się tu karykaturą Brudnego Harry’ego, pamiętnego policjanta z filmu Eastwooda, który stawia siebie (tragicznie) ponad prawem, by „wyrwać chwasty” i uporać się z gangsterską szumowiną. Pietrasik zacytował jeszcze dość enigmatycznie Wajdę, który powiedział ponoć, że Pasikowski wie coś ważnego o polskim widzu. Rzeczywiście, Pasikowski w jednym zw wywiadów wyznał: …widz moich filmów nade wszystko przeraźliwie tęskni do podstawowych wartości: miłości, pokoju, uczciwości, rodziny, sprawiedliwości… Koniec cytatu.
A to dobre! I w tej desperackiej tęsknocie do owych cnót rzuca się, by oglądać „Psy 2″! (Nie wiem, czy Pasikowski zdawał sobie sprawę, że oto właśnie wymienia owe „wartości niezbywalne”, które wyszydził jego apologeta i poplecznik z „Polityki”.)

Co naprawdę miał na myśli Andrzej Wajda, wyrażając się tak oględnie, że dopuścić można każdą wygodną interpretację? Czy aby nie to, że gust masowej widowni w naszym kraju sięgną bruku i na wzbierającej fali ogólnego schamienia raczy się tanią jatką i agresywnym prymitywizmem? W końcu sam Pasikowski przyznaje, że Wajda wyraził się o nim, iż za cenę popularności nie powinien gloryfikować postaci tak wątpliwych, jak Franz Maurer.
Ja jednak chcę być optymistą i wierzyć, że widz potrafi w końcu oddzielić ziarno od plew. Np. w momencie obcinania Pazurze kciuka przy pomocy łopaty, lub wbijania w oko gwoździa, w kinie rozlegał się śmiech. Jedni, zgorszeni, uznali to za reakcję cyniczną publiczności, ja uważam to za przejaw zdrowia. Nikt chyba nie przejął się rzeczywistością filmu, uznając ją – słusznie zresztą – za fikcyjną. Osobiście radziłbym także podejść do filmu humorystycznie i uznać go za taki, jakim jest naprawdę: fantazją wyrośniętych chłopców, wariacją na temat: „Jak mały Władzio wyobraża sobie twardy, brutalny, ostry i ‚męski’ świat postkomunistycznych gangsterów.”

ewentualne atrakcje Pasikowskiego i kolaudacja Piwowarskiego

Władysław Pasikowski był gotów do realizacji następnego, napisanego przez siebie scenariusza pt. „Glok 17″. Komitet Kinematografii projekt odrzucił. Wśród negatywnych opinii ekspertów, znalazła się również reprymenda znanego reżysera („Yesterday”, „Marcowe migdały”, „Kolejność uczuć”…) Radosława Piwowarskiego:

1. Walory artystyczne projektu: brak
Uzasadnienie: Film z gatunku „seks i przemoc”, postawy i charaktery wzorowane na filmach pornograficznych: mężczyźni to samce i brutale; kobiety służą do bicia, ewentualnie kopulacji. Pomiędzy liczeniem forsy, mordowaniem i biciem, bohaterzy często mówią „kocham cię”, co ma tworzyć warstwę liryczną. Ukraińcy i Ruscy jako płatni mordercy, przedstawiciel świata biznesu – kompletna świnia.
2. Walory rozrywkowe: średnie.
Uzasadnienie: 9 trupów + trupy Ruskich i Ukraińców. 5 pieprzeń (aktów miłosnych). Stosunki sadystyczne (bicie dziewczyny sprzączką od pasa, gryzienie). 2 duże wybuchy (stodoła, statek). Męskie dialogi. Dowcipy. Mordobicia, niekonwencjonalne mordowania, sikanie na trupa i tym podobne atrakcje.
3. Przewidywana frekwencja: duża.
Uzasadnienie: Film nie wymaga wysiłku przy oglądaniu. Akcja toczy się sprawnie. „Dobro” zwycięża. Ładne auta.
4. Walory promocyjne: brak (festiwale, imprezy, eksport, itp.)
5. Uznaję projekt za: nadający się do realizacji.
6. Decyzja: nie popieram projektu.

Panie Radosławie, wypada panu podziękować. Nie tyle w imię polskich moralistów, co podatników i zwolenników dobrego kina.

(napisane w lipcu, 1994 roku)

greydot

MIŁOŚĆ, ZACHWYT, LĘK…   (o filmach Witolda Leszczyńskiego)

.

Zadziwienie światem, zachwyt nad cudem istnienia, pomieszany z lękiem przed potęgą natury; miłość i śmierć… „ŻYWOT MATEUSZA”, „KONOPIELKA”, „SIEKIEREZADA”, „KOLOS” – wszystkie te filmy łączy ze sobą wielka wrażliwość reżysera w próbie ogarnięcia rzeczywistości, w której na pewno nie „wszystko jest poezją” i „nie każdy jest poetą”. A jednak Witold Leszczyński widzi świat tak, jak Stachura – w jego filmach poezja jest wszędzie. Od nas zależy, czy to spojrzenie potraktujemy jako próbę ucieczki z tego świata, czy też jego wzbogacenie.

Przeglądać się w naturze, jak zwierciadle ("Żywot Maeusza")

Przeglądać się w naturze, jak zwierciadle („Żywot Mateusza”)

Zaczęło się od „Żywotu Mateusza”, lirycznej przypowieści o wiejskim „pomylonym”, pełnej ciepła i życzliwości do swoich bohaterów… To był pierwszy film Leszczyńskiego, w którym z „całą jaskrawością” wyłożył on nam swoje artystyczno-duchowe credo. „Żywot Mateusza” wyznacza styl, w którym ascetyzm i powściągliwość w doborze środków wyrazu, podkreśla tylko poetycką intensywność obrazu i jego egzystencjalno-humanitarne przesłanie.
Moim zdaniem niepotrzebnie na spotkaniu z publicznością po projekcji filmu, reżyser zaczął się tłumaczyć z win niepopełnionych – jakby chcąc uprzedzić zarzuty o stylistyczną sztuczność. Nawet zaprzeczenia, jakie padły ze strony publiczności nie mogły go od tego odwieźć.

Filmy, które nastąpiły po „Żywocie Mateusza” można potraktować jako rozwinięcie tego stylu, ewolucje motywów, które w zmieniającej sią formie, stawały się jeszcze bardziej elokwentne. Tak było w „Siekierezadzie” (z 1986 r.), tak jest w najnowszym obrazie Leszczyńskiego „Kolos”.
Wszystkie te tytuły – mimo, że za ich kanwę posłużyły utwory literackie różnych autorów – łączy podobna wrażliwość i sposób przeżywania świata. Wydają się one być wariacją na te same tematy, mówić o samotności człowieka otoczonego ludźmi i przyrodą, o pogoni za fantomem miłości i o fatalizmie umierania. Bohaterowie zarówno „Kolosa”, jak i „Siekierezady”, ogarnięci są obojętną, acz wspaniałą potęga natury i jej majestatem. Przyglądają się w niej, jak w zwierciadle, chcąc dostrzec po drugiej stronie Boga. W „Siekierezadzie” Jan Pradera zatrudnia się w charakterze drwala. Otoczony leśną głuszą, drzewami niemal dotykającymi wierzchołkami nieba i oprószonymi śniegiem, szuka w sobie siły przetrwania i miłości. Tak samo, jak Brage, bohater „Kolosa”. Wiedziony pozostawionym mu przez matkę przesłaniem („Będziesz kiedyś duży i silny. Wtedy spotkasz właściwą dziewczynę, którą pokochasz. Musisz jej dać wszystko i żądać od niej wszystkiego. Bo tylko miłość jest celem i sensem naszego życia.”), chwyta się miłości, jak ostatniej deski ratunku przed absurdem istnienia. Również i on zanurzony jest w dzikim i surowym splendorze natury: góry i jeziora Norwegii, zapierające dech w piersiach swym krystalicznym, chłodnym pięknem.
Lecz jest coś, co różni obu bohaterów w ich głodzie uczucia. Miłość Bragego znajduje swe cielesne spełnienie. Dla Janka Pradery ukochana dziewczyna na zawsze pozostanie Gałązką Jabłoni – jasnowłosą zjawą z jego słów i marzeń.

Jest jednak w „Żywocie Matgeusza”, „Siekierezadzie” i „Kolosie” coś, co może prowokować w nas jakiś instynktowny sprzeciw.
Zarówno Pradera, jak i Brage (również Mateusz) wybierają samobójstwo – z tym, że finał, puenta tych filmów zawiera w sobie irytującą przewrotność. „Siekierezada” i „Kolos” zadają pytanie: „Czy warto żyć?”, po czym uśmiercają swoich bohaterów, a następnie odpowiadają: „Pewnie, że warto!” (Piosenka, jaką na zakończenie „Siekierezady” śpiewa Daniel Olbrychski, swoje „Nie, nie warto!”, zamienia jednak w konkluzję: „Jeszcze jak warto!”) Brage, który jest już „duży i silny”, czyli takie, jakim chciała go widzieć matka, nie może się pogodzić ze śmiercią swej ukochanej. Ciągnie na saniach jej martwe ciało, odchodząc w lodowatą, bezkresną dal. Ale żegnając się z nami, podnosi pięść i wydaje okrzyk, który jest dla nas głosem życia, a nie śmierci.

W „Siekierezadzie”, pod postacią Pradery, Stachura opisał siebie (pojawiający się tam Kątny – Olbrychski stanowi zaś jego alter ego). Znamy tragiczne przypadki tego poety, jego twórczość, dzięki której zrodził się mit, kult niemalże. Sted popełnił taki sam grzech, jak Pradera – sławiąc wolę istnienia, odwagę życia i poezję świata, wybrał śmierć (a może wykreował w sobie świat urojony, w którym śmierć wybrała jego?). Natomiast jeśli chodzi o Brage – to na cóż mu ta siła, skoro świadomie rezygnuje z szukania nowej miłości, a choćby tylko woli przeżycia i zmierzenia się ze swoim nieszczęściem? Czy to czasem nie jest jakaś egzystencjalna ironia i paradoks: moc owych bohaterów służy im w końcu tylko do odnalezienia w sobie tyle odwagi, by odebrać sobie życie?

„Konopielka” umożliwiła Leszczyńskiemu pozostanie w kręgu tematu „wiejskiego” (rozumianego zresztą bardzo powierzchownie), będąc pretekstem do ponownego oczarowania nas realizmem „magicznym”. Czy tekst Redlińskiego daje się przełożyć na język filmowego obrazu i to taki, który na dodatek byłby niejako idiomem Leszczyńskiego? Czy możliwe było to, by gęstość i bogactwo świata „Konopielki” „pisanej”, przenieść na ekran? Reżyser poddał jednak tę literacką materię transformacji, która w jego ujęciu zaczęła żyć własnym życiem, wypowiadać się swoim własnym językiem – zdobywając przy tym artystyczną autonomię.

Zupełnie inaczej oglądało mi się tę ciętą (choć przecież w istocie ciepłą) satyrę na polską wieś (zapadłe gdzieś nad bagnami Taplary) pod wieżowcami chicagowskiego downtown, niż przed laty, w kraju. Ciemnota, zabobony, brud, szpetota… z tego wszystkiego łatwiej śmiać się na własnym podwórku, niż poza jego opłotkami – za Oceanem, w Wielkim Mieście. Jednakże amerykańska publiczność zgromadzona w sali kinowej Art Institute nie była publicznością przypadkową, a przez to łatwiej jej było przyjąć tak umowną konwencję. Poza tym, łatwiej jest odebrać nam to, że śmiejemy się z siebie sami, niż gdy śmieje się z nas ktoś obcy. Bądź co bądź jednak, zarówno Redliński, jak i kroczący jego śladem Leszczyński, z wielką życzliwością traktują mieszkańców Taplar. Różnią się tym zdecydowanie o takiego np. Kosińskiego, który swoich chłopów w „Malowanym ptaku” popchnął ku koślawej grotesce i pornografii okrucieństwa. „Konopielka” też nie szczędzi taplarskich bohaterów, niemniej jednak zawsze zachowuje ich ludzkie oblicze.

Miło zauważyć, że w ślady Witolda Leszczyńskiego idzie w Polsce młody reżyser Jan Jakub Kolski (nawet Franciszek Pieczka dostał mu się w schedzie), który takimi filmami, jak „Pogrzeb Kartofla”, „Pograbek” czy ostatnio „Jancio Wodnik”, wypracowuje swój oryginalny styl, ciepłą liryką owiewając ludowy przekaz i wiejskie krajobrazy.

(napisane w kwietniu 1994 r.)

greydot

"Konopielka" - cięta, choć ciepła satyra na polską wieś

„Konopielka” – cięta, choć ciepła satyra na polską wieś

.


Filed under: NOTATNIK FILMOWY Tagged: film, kino, kino polskie, liryzm, natura, poezja, przemoc, recenzja, samobójstwo, Witold Leszczyński, Władysław Pasikowski, śmierć

MIŁOŚĆ, ZDRADA I POLITYKA (rozmowa z Krystyną Jandą)

$
0
0

 

Najpopularniejsza współczesna aktorka polska. Przez wielu uważana za najlepszą. Jest niewątpliwie jedną z ważniejszych postaci polskiej kultury ostatnich kilkudziesięciu lat. Niedawno* odwiedziła Chicago dwukrotnie, grając w monodramie „Kobieta zawiedziona” oraz ożywiając Fredrę w „Mężu i żonie”. Ubiegły rok przyniósł dwa znaczące filmy z jej udziałem. Były to „Pestka” i „Tato”. Wątki tej rozmowy są niejako echem problematyki związanej z kreacjami teatralnymi i filmowymi Krystyny Jandy. Czy to przypadek, że łączy się w nich obyczaj i polityka?


- STANISŁAW BŁASZCZYNA: Zadebiutowała pani w ubiegłym roku w roli reżysera, kręcąc „Pestkę” – grając ponadto w tym filmie główną bohaterkę. Niedawno zrobiła to samo Liv Ullman, która jednakże zerwała z aktorstwem, stwierdzając, że to zajęcie przestało ją interesować. Czy rzeczywiście, kiedy się zasmakuje reżyserii, na aktorstwo zaczyna się patrzeć jak na coś mniej prestiżowego, twórczego, poważnego, atrakcyjnego?

Krystyna Janda: ...  (zdjęcie własne)

Krystyna Janda: „Jestem rasową aktorką” (zdjęcie własne)

- KRYSTYNA JANDA: Nie. Myślę, że jestem rasową aktorką, naprawdę lubię przede wszystkim grać i nie myślę z tego rezygnować. To, że zaczęłam reżyserować, wynikło z kilku powodów. Zawsze starałam się kierować swoją karierą, wybierać to, co gram i wydawało mi się już od kilku lat, że zrobienie „Pestki” jest bardzo dobrym pomysłem. Poza tym, nikt inny nie chciał tego zrobić.

- To znaczy, że Liv Ullman nie jest rasową aktorką?

- Nie. Chciałam tylko powiedzieć, że mnie interesuje przede wszystkim granie, a nie reżyseria. Poza tym, ona jest aktorką głównie filmową, a ja teatralną. To są dwa światy prawie że nieprzenikalne. W teatrze, interesujące role dla kobiet są właściwie do końca życia. W filmie, aktorka 40-letnia tak naprawdę wypada z gry. Bardzo rzadko zdarzają się interesujące propozycje w tym wieku. W Polsce do kin przychodzą głównie ludzie, którzy mają od 14 do 22 lat, a oni nie chcą oglądać historii 40-letnich kobiet.

KOMEDIANCI CZY MISJONARZE?

- Jedni postrzegają aktorstwo, jako powołanie, odpowiedzialną misję, wpływanie na ludzkie losy, kreowanie wyższych wartości; drudzy zaś uważają aktorów za „komediantów”, narcyzów, czy wręcz kabotynów, mówiąc, że to zawód niegodny człowieka z poważniejszymi aspiracjami. Kto ma rację?

- Wie pan, zdarza się, że po spektaklach przychodzą do mnie ludzie, płacząc. Dostaję listy od kobiet, które piszą, że zmieniłam ich życie, grając np. „Shirley Valentine” czy „Kobietę zawiedzioną”. Dostałam nieprawdopodobne ilości listów po rolach w „Kochankach mojej mamy”, czy w „Człowieku z marmuru”, nie mówiąc już u „Przesłuchaniu”, które zrobiło na wielu ludziach ogromne wrażenie i było dla nich czymś bardzo ważnym… Jeżeli człowiek oglądający aktora zastanowi się chociażby przez 10 minut nad sobą, nad losem, nad Polską, to warto być aktorem.

- Do pewnych ludzi to nie dociera. Z czego to wynika? Z niechęci do teatru, aktorstwa, sztuki? Obojętności, niezrozumienia?

- To nie jest sprawa nieprzychylności, tylko niewrażliwości tych ludzi. Po prostu, niektórzy ludzie nie odbierają piękna obrazu. dzieła sztuki, wytworu kultury… W ogóle nie chcą się nad tym zastanawiać. Nie chcą chodzić do teatru, kina – i wcale nie muszą. Niech więc sobie żyją u siebie, w swoim miejscu. A aktor jest całkowicie poddany krytyce wszystkich. Każdy może powiedzieć o nim, co chce, bo taki to jest zawód. Trzeba się z tym pogodzić.

- Sama pani kiedyś uznała, że – cytuję – „proporcje między zdrowymi i chorymi psychicznie w środowisku aktorskim nie są takie same, jak w innych zawodach. Nienormalnych jest wśród aktorów znacznie więcej.”

- Ja panu powiem teraz prawdę. Opowiadałam to wtedy żartem… absolutnie! I zdanie to było w pewnym kontekście.
Mąż jednej z moich przyjaciółek jest poważnym przedsiębiorcą, zajmującym się jakąś ważną dziedziną przemysłu… a ona zajmuje się wierszami, śpiewa poezję, ma związane z tym problemy i kłopoty, depresje i płacze. Ten mężczyzna – pragmatyczny, logiczny – powiedział kiedyś do nas, widząc naszą popremierową histerię: „Dziewczynki, sztuka to jest coś sztucznego! Ludzie wybudowali takie domki, pudełka, które nazywają teatrami, gdzie wy chodzicie coś odreagować, a inni wariaci was oglądają. Resztę społeczeństwa to nie interesuje.”
To żart, to zabawne – ale coś w tym jest.
Musimy właściwie pamiętać o tym, że dla ludzi nie mają tak naprawdę żadnego znaczenie te nasze histerie, problemy związane z nieudana rolą; z tym wieczorem w teatrze, kiedy publiczność nie była do końca zadowolona, że premiera się nie udała… To wszystko powoduje olbrzymie stresy, które nikogo nie obchodzą i dla ludzi z zewnątrz mogą się wydawać śmieszne. Ale taki to jest już zawód – wymaga użycia całych naszych emocji, nerwów… a potem są tego konsekwencje.

- Aktorzy są też tradycyjnie częstymi bohaterami wywiadów, wypowiadając się na tematy niekoniecznie związane z ich profesją. Czy jest to usprawiedliwione, by akurat aktora, spośród laików uznawać za wyrocznię, eksperta czy też autorytet w jakiejkolwiek pozascenicznej, niezwiązanej z jego profesją, sprawie?

- Nie. Jednak gazety chcą sprzedawać swoje nakłady, chcą zarabiać pieniądze – a aktorzy są ludźmi znanymi, popularnymi. W związku z tym dziennikarze zmuszają nas do odpowiedzi na najróżniejsze tematy. Przynajmniej trzy razy dziennie mam telefon, który związany jest z jakąś ankietą, quizem, tylko dlatego, że mam znane nazwisko. Oczywiście, nie odpowiadam na te pytania, przerywam i odkładam słuchawkę.

MIŁOŚĆ I ZDRADA

- Zarówno „Pestka”, jak i „Tato” – dwa najnowsze filmy z pani udziałem – podejmują problemy istotne dla naszej współczesnej obyczajowości. „Tato” wydaje się ostro zwracać nam uwagę, że prawa rodzicielskie ojców w Polsce są gwałcone, głównie przez kobiety, które totalitarnie opanowały w kraju wszystko, co dotyczy praw wychowawczych. Z kolei „Pestka” obraca się wokół domowego ogniska, dotykając problemu wierności małżeńskiej oraz zdrady, ukazując go jako konflikt między moralną powinnością, a wzniosłą i prawdziwą miłością.
Czy jest to przypadek, czy też rzeczywiście zachodzą w Polsce jakieś zauważalne przemiany w sferze obyczajowości, które np. kino zaczyna odzwierciedlać?

- Nie potrafię odpowiedzieć panu na to pytanie. Natomiast niewątpliwie film w Polsce zaczął walczyć o widza, ponieważ publiczność odwróciła się całkowicie od polskiego filmu i obecnie, do realizacji skierowywane są scenariusze, które dają szansę na to, ze dotkną w sposób bezpośredni widowni.

- Podobno nadeszły czasy „człowieka średniego”?

- Nie wiem, być może, ale uważam, że nie ma to nic wspólnego z poziomem. Można zrobić naprawdę wybitny film opowiadający o rzeczach codziennych. Przez ostatnie lata problem polskiego kina polegał na tym, że reżyserzy robili filmy, które kompletnie nie znajdowały zainteresowania wśród widowni i dzięki temu, obecnie w Polsce sytuacja jest dramatyczna: to być albo nie być polskiej kinematografii! Albo zdobędziemy na nowo widza, albo kino polskie padnie, przestanie istnieć poza produkcją dla telewizji. Co roku sprowadza się na krajowe ekrany ponad 100 amerykańskich filmów. Toczy się więc teraz walka o przetrwanie.
Niestety, nadal są reżyserzy, którzy tego nie zauważają i robią coś dla samych siebie. Porozumiewają się z Bogiem, z filozofami… ponad głowami publiczności.
Umówmy się! zapomnijmy o jakichś nieprawdopodobnych ambicjach, postarajmy się natomiast przyjrzeć bliżej publiczności i zastanówmy się, co by im sprawiło przyjemność, radość… co by ich mogło wzruszyć. Zajmijmy się publicznością!

Miłość i wierność małżeńska, cudzołóstwo i moralne rozdarcie... "Myślałam, że w kraju, gdzien wszyscy mówią, że są katolikami, warto taką historię opowiedzieć." (Krystyna Janda i Daniel Olbrychski w filmie "Pestka")

Miłość i wierność małżeńska, cudzołóstwo i moralne rozdarcie… „Myślałam, że w kraju, gdzie wszyscy mówią, że są katolikami, warto taką historię opowiedzieć.” (Krystyna Janda i Daniel Olbrychski w filmie „Pestka”)

- Tygodnik „Wprost” opublikował niedawno recenzję „Pestki” pisząc, że jest to film o tym, jak homo sovieticus romansował w czasach Gomułki. Krytyka właściwie dotyczyła książki, na podstawie której powstał scenariusz, niemniej jednak odnosi się także do moralnych i obyczajowych aspektów „Pestki” filmowej. Oto fragment:
„Jeżeli kobiecie przytrafi się pokochać żonatego mężczyznę, powinna raczej rzucić się pod tramwaj, niż rozbić jego małżeństwo – takie przesłanie powtórzyła Krystyna Janda w ‚Pestce’ za Anką Kowalską, która napisała przed laty powieść pod tym samym tytułem. Pisarka powieliła zaś przekonanie powszechne w czasach sekretarza Gomułki i prymasa Wyszyńskiego.”
Czy rzeczywiście takie było przesłanie tego filmu?

- I w filmie, i w książce, to samobójstwo jest, moim zdaniem, całkowicie usprawiedliwione. Poza tym, jest właściwie przypadkiem. Nie jest to przemyślana decyzja bohaterki, a wynik trudnego momentu, chwili, samotności… Zresztą, w filmie tak to jest zrobione, że nikt do końca nie wie, czy to był wypadek, czy samobójstwo.

 – W „Pestce” opowiadała pani historię miłości i niewierności małżeńskiej. Czy nie obawiała się pani banalności?

- Nie, poza tym ludzie lubią banał. Chciałam opowiedzieć nie tyle o miłości, co o problemie moralnym. Myślałam, że w kraju, gdzie wszyscy mówią, że są katolikami – a przynajmniej 97 % tak deklaruje – warto taką historie opowiedzieć. Oczywiście nie w tonie nagany, ani przestrogi, ani pouczenia… Po prostu, zwyczajnie podzielić się problemem.

- Czy nie uważa pani tego za paradoks, że to właśnie ludzie posiadający mniej wrażliwe sumienie, mniej skrupułów, a więc jakby mniej moralni – właśnie oni czynią zazwyczaj mniej szkody zdradzając małżonka, niż ci, którzy z faktu niewierności robią wielką tragedię?

- Absolutnie prawda! Muszę panu powiedzieć, że przygotowując się do „Pestki” rozmawiałam np. z psychologami, psychiatrami, którzy leczą kobiety, i to zarówno „żony”, jak i „kochanki”. Dowiedziałam się, że kobieta najczęściej podejmuje decyzję dużo szybciej i drastyczniej, jeżeli dojdzie do zdrady, natomiast mężczyzna ma problemy, nie potrafi podjąć decyzji, latami zadręcza ją i siebie.

- Czy wielka autentyczna miłość może usprawiedliwić zdradę małżeńską?

- Myślę, że tak. To jest jak choroba – coś, nad czym nie można zapanować.

- Miłość jest wątkiem odwiecznym w kulturze. Patrząc na to, jak była traktowana przez literatów, poetów, malarzy, dramaturgów, można by dojść do wniosku, że ci, którzy są wierni, znają jedynie jej trywialna, „letnią” stronę. Zaś tylko „niewierni” mogą poznać prawdziwą tragedię i dramatyzm miłości. Czy zgadza się pani z tym stwierdzeniem?

- Chyba nie jest ono prawdziwe. Zdarzają się wielkie namiętne miłości, które kończą się szczęśliwie i trwają całe życie. I są głębokie. Naprawdę, sama znam takich ludzi. Ale nikt o nich nie robi filmów.

- Czy brak miłości między dwojgiem ludzi pozostających w związku małżeńskim czyni zdradę bardziej „moralną”, czy choćby tylko w jakimś sensie usprawiedliwioną i zrozumiałą? Benjamin Franklin powiedział kiedyś, że tam, gdzie jest małżeństwo bez miłości, będzie też miłość bez małżeństwa.

- Jeżeli człowiek doznaje takiego szczęścia, jakim jest miłość, to nie jest ważne w jakim momencie to się mu zdarza. Miłość jest jednym z najwspanialszych, najbardziej konstruktywnych, ale też i destruktywnych uczuć, jakie istnieją. Ostatnio zrobiono w Polsce ankietę, z której wynika, że 40% Polaków nigdy się nie zakochało. To straszne!

POLITYKA

- Sama uznaje pani role w „Przesłuchaniu” czy też w „Człowieku z marmuru” za najlepsze w swojej karierze. A były to wystąpienia o mocnej wymowie politycznej. Ne mogła więc ta problematyka polityczna być pani obojętna. Skądinąd wiem jednak, że obecnie do polityki jest nastawiona pani raczej sceptycznie. A przecież, zdawałoby się, że właśnie dzisiaj dochodzi do politycznych rozstrzygnięć, które zadecydują o przyszłości Polski. Czy wobec tego odsunięcie się od polityki, zobojętnienie na nią, nie jest dziś rodzajem rejterady, niejako oddaniem pola przeciwnikowi?

- Ja bardzo proszę, żebym mogła być już dzisiaj tylko aktorką. Jest demokracja… podobno. Robi się referenda, wybory i każdy naród ma to, na co sobie zasłużył. W tej chwili, kiedy mamy wolność prasy i mediów myślę, że sztuka nie musi się zajmować takimi sprawami.

- Można jednak patrzeć na to właśnie jak na obywatelski obowiązek, związany ściśle z demokracją. Są momenty – jak choćby podczas wyborów – kiedy musimy bardziej zdecydowanie poprzeć to, co nam się wydaje słuszne – dobre dla nas i dla naszego kraju. Nie chcę to popadać w patos, ale od tego przecież zależy przyszłość Polski. Aktorzy są jakby większą i głośniejszą tubą, mają szerszy dostęp do mediów, więc mogliby to wykorzystać.

- Tak było kiedyś, ale to już się skończyło. Dziś nie ma żadnego znaczenia to, na kogo głosuje jakiś aktor. Zresztą, wielu aktorów nadal wypowiada się politycznie, ale w tej chwili nie ma to już żadnego znaczenia. I wiedzą to już sztaby wyborcze wszystkich polityków.

- W krajach zachodnich, gdzie panuje względna stabilizacja społeczna, większości ludzi w ogóle nie obchodzi polityka. Polacy stają się teraz na nią bardziej obojętni, ale z zupełnie odmiennej przyczyny – o czym pani zresztą już wspomniała: polityka zaczyna ich mierzić, są nią zmęczeni, zdegustowani… A właśnie w takich momentach przełomowych, rozstrzygających wręcz, zachodzi potrzeba działania, dokonywania wyborów, lansowania i popierania odpowiednich ludzi.

- Ale dlaczego sztuka ma to robić?

- Nie tyle sztuka, co ludzie, Polacy, którymi także są ludzie kultury i sztuki. Jeżeli nie mamy polityków z prawdziwego zdarzenia, to ktoś ich musi wykształcić, wylansować.

- Musimy wykształcić przy tym właśnie pewną kulturę. Niech więc aktorzy się tym zajmą. Np. tym, żeby nowe pokolenia miały nawyk chodzenia do teatru. Rosną całe zastępy młodych ludzi, którzy w ogóle nie doznają takich elementarnych wzruszeń związanych ze sztuką, kulturą. Myślę, że właśnie tym powinniśmy się zająć, a polityką niech się zajmą ci ludzie, którzy mają temperament polityczny i społeczny. Niech się tym zajmie telewizja, prasa… Naprawdę nie warto wydawać tych 15 milionów – a tyle kosztuje film – żeby się zająć jakimś problemem interwencyjnym. A pieniądze przyznawane kulturze są i tak śmiesznie małe. Myślę, że lepiej wystawić za nie „Hamleta” czy kupić książki do biblioteki.

- Być może chodzi tu także jeszcze o coś innego? Czy aby artyści nie odchodzą teraz w Polsce od polityki, gdyż ta przestała być im potrzebna? Dawniej czerpali z niej korzyści w dwojaki sposób: bycie w opozycji nakręcało, inspirowało twórców artystycznie i intelektualnie, natomiast współpraca z „przewodnimi siłami narodu” oznaczała korzystanie z przywilejów, które były przecież niebagatelne. Nie bez kozery przypomina się teraz tzw. „pieszczochów” PRL-u. Teraz to się skończyło. Jak znoszą to pani koledzy?

- To, co pan teraz mówi nie ma kompletnie żadnego związku z tym, co się dzieje obecnie. Trzeba pamiętać, że film nie istnieje w pudełku, teatr nie istnieje bez widzów, aktor nie istnieje, jeżeli nie ogląda go publiczność… Zawsze więc robiło się coś, co – jak się wydawało – zainteresuje publiczność i nawiąże z nią dialog. I właśnie wtedy teatr, kino zajmowały się polityką, bo to było potrzebne widowni. W tej chwili widownia nie chce oglądać filmów politycznych. Demonstracyjnie nie chce! Dlatego, po prostu, nikt się tym nie zajmuje, bo widzi, że to kompletnie nie znajdzie odbiorcy. My jesteśmy ludźmi wynajętymi dla publiczności. Nawet w czasach PRL-u robiło się filmy nie po to, by zmienić ustrój, tylko po to, żeby porozmawiać z publicznością. To było potrzebne.

- W tym momencie przypomina się „Człowiek z marmuru”, „Przesłuchanie”… Te tytuły do dzisiaj uważane są za jedne z najważniejszych filmów ostatniego dwudziestolecia. Np. „Przesłuchanie” Ryszarda Bugajskiego – podobnie jak „Matka królów” Janusza Zaorskiego – to były te słynne polskie ocenzurowane „półkowniki. Z drugiej strony sam słyszałem – nawet od ludzi kultury – takie określenie, jak np. „stary trup” (Jan Nowicki o „Przesłuchaniu”), czy też „polityczny kicz” (Bożena Janicka o „Matce Królów”). Proszę mi powiedzieć, po czyjej stronie pani zdaniem leży racja: po stronie tych, którzy filmy te uznają za  symbol sprzeciwu, protestu, niezależności; czy też tych, którzy uważają je za artystyczny niewypał, swego rodzaju polityczne nudziarstwo?

- Trzeba zapytać o to publiczność. Myślę, że miały one ogromne znaczenie dla polskiej kultury i polskiej historii.

- Powiedziała pani kiedyś, że młodym reżyserom nie jest już pani do niczego potrzebna, że w ogóle nie obchodzi ich kobieta 40-letnia. kategoryczne stwierdzenie. Czy jednak słuszne? Być może znajdzie się wśród nich człowiek na miarę Wajdy, którego – czego pani wcale nie ukrywa – uznaje pani niemalże za swojego mentora?

- No może, ale ja dotychczas nie dostałam takiego scenariusza do ręki. Żadnej, naprawdę interesującej propozycji od siedmiu lat.

- Życzę więc pani tego, aby wreszcie tak się stało.

greydot

Krystyna Janda: "Jeżeli ktoś doznaje takiego daru łaski i się zakochuje, to nie pytajmy się, czy to jest moralne, czy to jest niemoralne... Ważne, że się zdarzyło." (Na zdjęciu: jako Margaret w sztuce Tennessee'go Williamsa "Kotka na rozpalonym blaszanym dachu")

Krystyna Janda: „Jeżeli ktoś doznaje takiego daru łaski i się zakochuje, to nie pytajmy się, czy to jest moralne, czy to jest niemoralne… Ważne, że się zdarzyło.” (Na zdjęciu: jako Margaret w sztuce Tennessee’go Williamsa „Kotka na rozpalonym blaszanym dachu”)

.

* Rozmowa z Krystyną Jandą miała miejsce w 1996 r. (Wywiad ukazał się na łamach „Dziennika Chicagowskiego”, 1 marca, 1996 r.)

Inne odcinki cyklu: TUTAJ.

Filed under: NOTATNIK FILMOWY, WYWIADY Tagged: aktor, aktorsrtwo, film, kino, kino polskie, Krystyna Janda, obyczaje, reżyser, teatr, wspomnienia - wywiady, wywiad

„JFK”, „RUBY”, „BUGSY”… fakty i mity – kino amerykańskie mierzy się z narodową historią

$
0
0

(z filmowego archiwum)

Nie tak dawno zajrzałem do swojego archiwum skąd wyszperałem garść tekstów dotyczących kina, które napisałem jakiś czas temu, publikując je głównie w prasie polonijnej. Papier żółknie, wszystko przemija, wiele rzeczy przepada… więc chciałbym choćby część z tych prac ocalić (choć na chwilę) od zupełnej zagłady, zamieszczając je na mojej stronie. Tym bardziej, że w większości dotyczą one filmów, do których warto wrócić.

.

„JFK” (reż. Oliver Stone)

Śmierć, która wstrząsnęła Ameryką  ("JFK")

Zamach, który wstrząsnął Ameryką („JFK”)

DALLAS IN WONDERLAND?

 Amerykańska rana narodowa – tak zwykło się mówić o tym wydarzeniu, które niemal 30 lat temu wstrząsnęło Ameryką, zostawiając uraz, przekształcający się z biegiem czasu w prawdziwą społeczną obsesję. 22 listopada 1963 roku zastrzelono w Dallas prezydenta J. F. Kennedy’ego. Echa tego zabójstwa nie milkną do dzisiaj. Napisano na ten temat setki książek, nakręcono kilka filmów, ale dopiero epickie widowisko ekranowe Olivera Stone’a „JFK” rozpętało prawdziwa burzę w amerykańskich mediach.
Reżyser ten cieszy się opinią prawdziwego wichrzyciela, który ma czelność dobierać się swoimi filmami do największych tabu amerykańskiego społeczeństwa. Jednakże, gdyby był jednym z tych niegroźnych maniaków kina, zbywano bo go zapewne pogardliwym wzruszeniem ramion. Ale nie! Stone jest twórcą wielkiego formatu, jego obrazy charakteryzują się ogromną mocą artystycznego wyrazu, jak również kontrowersyjnością, a zarazem nośnością tematu. Oddziaływują tym samym na szerokie kręgi społeczne. Wystarczy wspomnieć te najważniejsze: „Pluton”, „Urodzony 4 Lipca”, „Wall Street”, „The Doors”… Tym filmami Stone zdobył sobie prestiż i poważanie. Gdyby było inaczej, nikt nie powierzyłby mu owych 40 mln. dolarów, jakie kosztowała realizacja filmu
Jeszcze przed premierą „JFK” doczekał się kilku tzw. cover stories. Większość z nich dyskredytowała wysiłek reżysera, jak np. „Newsweek” tytułem „Dlaczego nie można ufać najnowszemu filmowi Olivera Stone’a?” Lwią część tych zarzutów uprzedził i odparł reżyser, publikując swój esej na łamach „Movieline”, a niedawno – w wywiadzie udzielonym w programie „Larry King Live” na kanale CNN.

Cały wątek scenariusza osnuty jest wokół śledztwa, jakie w tej sprawie prowadził Jim Garrison (Kevin Costner), nowoorleański prawnik, stojący wyraźnie w opozycji do tzw. komisji Warrena. Według niego istniało wiele przyczyn, dla których pewne rządowe kręgi i organizacje chciały widzieć Kennedy’ego martwego. Nie wzbudzała ich entuzjazmu jego polityka ustępstw wobec komunistów (porozumienie z Chruszczowem, rezygnacja z inwazji na Kubę), planowane wycofanie się z konfliktu wietnamskiego (co było równoznaczne z ukróceniem koniunktury na zbrojenia – w grę wchodziły dziesiątki miliardów dolarów budżetu na obronę). Lee Harvey’a Oswalda, którego Warren uznał za działającego na własną rękę szaleńca, Garrison (nota bene to na jego książce oparty został scenariusz filmu) uważał za pionka – ofiarę wrobioną przez spiskowców.
W trwającym trzy i pół godziny filmie aż roi się od poszlak, niewyjaśnionych i tajemniczych faktów i zdarzeń, które miały miejsce owego krytycznego dnia. Garrison przedstawiony jest – i to jest jeden z głównych zarzutów – jako postać niemalże ikoniczna: samotny i heroiczny bojownik o prawdę. W rzeczywistości był to ponoć paranoik, przyginający fakty do swoich obsesyjnych hipotez. Lecz akurat temu Stone nie zaprzecza – Garrison ekranowy jest „większy” od Garrisona rzeczywistego. Również idealizacja Kennedy’ego jest daleko posunięta.
Jednakże w niczym nie zmienia to idei i przesłania filmu, który jako specyficzne medium rządzi się przecież swoimi prawami – a tych nie można lekceważyć. Siłą rzeczy musi on operować pewnym skrótem i syntezą.

W „JFK” wykorzystano autentyczne zapisy dokumentalne. Często przeplatają się one z rekonstrukcjami wydarzeń filmowanych na taśmie czarno-białej, który to zabieg nadaje całości znamion dokumentu. Zrobione jest to tak perfekcyjnie, że jedynie wtajemniczeni zdolni są oddzielić jedną warstwę od drugiej. Film – jako całość – hipnotyzuje, wciąga bezkrytycznie w swoją rzeczywistość. Nawet ci, którzy nie podzielają jego tez, przyznają mu status prawdziwego dzieła filmowej sztuki.

Dlaczego w latach 60-tych tak wielu Amerykanów uwierzyło w prawdziwość raportu komisji Warrena, którą teraz większość z nich (ponad 60%) kwestionuje? Otóż wydaje się, że dawało im to wówczas uspakajające i komfortujące poczucie zupełnej przypadkowości tragedii – ot, zrządzenie losu, akt działającego samotnie szaleńca. Trudno byłoby im zaakceptować teorię o maczaniu w tym palców przez instytucje, które z założenia mają pełnić funkcje ochronne społeczeństwa (CIA, FBI, Pentagon, policja…). Musiałoby to pociągnąć za sobą daleko idące konsekwencje: utratę poczucia bezpieczeństwa i – pośrednio – wzięcia winy na siebie. Tym sposobem zrodził się mit.

Czy Stone spodziewał się, że jego film spowoduje wznowienie śledztwa w sprawie zabójstwa prezydenta? Nie. Być może jednak doprowadzi do ujawnienia dokumentów CIA (zamrożonych do 2029 roku), gdyż ponad wszelką wątpliwość, tam doszukać się można odpowiedzi na większość z intrygujących pytań, na które do dziś nie ma odpowiedzi. Być może przyczyni się też do ukrócenia politycznej arogancji i i zwyrodnienia instytucji uzurpujących sobie pozycję ponad prawem, tłumaczących swe machinacje i knowania bliżej nieokreślonym „interesem państwa”. Historia wymaga, by poddawać ją nieustannej rewizji, gdyż „prologiem jest przyszłość” – jak twierdzi zamykający film napis.

„RUBY” (reż. John Mackenzie)

Jack Ruby strzela do Oswalda   ("Ruby")

Jack Ruby strzela do Oswalda („Ruby”)

O CZŁOWIEKU, KTÓRY ZABIŁ CZŁOWIEKA, KTÓRY ZABIŁ (?) KENNEDY’EGO

Któż teraz może twierdzić, że Hollywood nie ma żadnego wpływu na historię? Bo faktem mającym niewątpliwie znaczenie historyczne jest planowane ujawnienie tajnych akt FBI i CIA, dotyczących śledztwa w sprawie zabójstwa J. F. Kennedy’ego, zamrożonych początkowo do roku 2029. Ostatecznie decyzja należy do prezydenta, jednakże dyskusje wśród senatorów wskazują jednoznacznie, że do tego dojdzie.
Wszystko to za sprawą wrzawy i burzy kontrowersji wywołanych przez film Olivera Stone’a „JFK”, w którym sugeruje się, że tragiczne wydarzenia w Dallas reżyserowane mogły być przez CIA i mafię zasilaną kubańskimi antykomunistami. Lee Harvey Oswald był jedynie fanatyczny narzędziem, czy też wręcz rekwizytem i pionkiem wrobionym przez konspiracyjnych potentatów. Podejrzenia nie ominęły też policji w Dallas, FBI, a nawet Pentagonu. Wprawdzie sam słyszałem, jak polityczni luminarze nazywali Stone’a człowiekiem „chorym, paranoikiem, który wyrządza karygodną krzywdę amerykańskiemu społeczeństwu”. Jednakże, podczas gdy zaledwie parę miesięcy temu odrzucano decydowanie teorię spisku i konspiracji, to teraz – w obliczu ujawnienia akt – spuszcza się z tonu i przyznaje, iż rzeczywiście za Oswaldem mogli stać inni.

Tak więc echa fenomenu „JFK” jeszcze nie wybrzmiały, a oto na ekrany trafia „Ruby”, kolejny film nawiązujący do tego samego tematu. Tym razem zajmuje się Jackiem „Ruby” (właśc. Jacob Leon Rubenstein) – człowiekiem, który na oczach milionów telewidzów zastrzelił Oswalda. I to jest jedna z niewielu rzeczy, jakich możemy być pewni. Na temat motywów jakimi kierował się Ruby, można tylko spekulować – i tak też robi reżyser John Mackenzie.

Wiemy kim był Jack Ruby. Właścicielem dallaskiego baru ze streap-teasem jako główną atrakcją. Były żołnierz chicagowskich gangsterów, który popadłszy w niełaskę, musiał uciekać z Wietrznego Miasta. Drobiazgowe, bardziej lub mniej oficjalne śledztwa, przeprowadzane po zastrzeleniu Kennedy’ego i Oswalda, wykazały jego związki z FBI, CIA, policją oraz mafią, która próbowała zwerbować go do zamachu na Fidela Castro. Bardziej precyzyjne ustalenie tych powiązań okazało się jednak niemożliwe, wszystko więc pozostało w sferze hipotez i domysłów. Mimo to, można było oczekiwać od twórców zajęcia bardziej konkretnego stanowiska. Jednak ci wyraźnie starali się tego uniknąć, ograniczając się jedynie do sugestii i fragmentarycznej prezentacji labiryntu przypuszczeń.
Dlaczego Ruby strzelił do Oswalda? Hipoteza sentymentalna, według której był to heroiczny akt i manifestacja zranionego patriotyzmu, byłaby trudna do przełknięcia, nawet ujęta w hollywoodzkie standardy, który w sentymentalizm raczej nie boi się zapuszczać. Nie ma też żadnych dowodów na to, że był to mord zlecony, mający na celu zamknięcie Oswaldowi ust na wieczność. Filmowy Ruby, wciągnięty niemal przypadkowo i bezwiednie przez mafię, FBI, CIA w brudne konszachty, sam niejako czuje się winny za śmierć Kennedy’ego. Zabicie Oswalda ma więc być swoistym oczyszczeniem – próbą wydobycia na światło dzienne prawdy (!?)

Film nie nuży, prowadzony jest sprawnie, co w zatrzęsieniu różnych „śmieci” rzucanych na ekran w ramach kina masowej rozrywki jest niewątpliwym komplementem. To jednak, że wisi na nim cień giganta „JFK” – z którym, siłą rzeczy „Ruby” się wiąże – nie wydaje się działać na korzyść tego filmu.

„BUGSY” (reż. Barry Levinson)

Kobieta, adrenalina, siwy dym i testosteron - Annette Bening i Warren Beatty w filmie "Bugsy"

Kobieta, adrenalina, feromony, siwy dym, krew i testosteron – Annette Bening i Warren Beatty w filmie „Bugsy”

GANGSTER CZARUJĄCY

„Bugsy” jest triumfem tego, co jest istotą kina, czyli iluzji. To także dowód na to, że Hollywood nie może się obejść bez mitu i archetypu amerykańskiego bohatera. Kiedy wojna w Wietnamie zabiła klasyczny western, który jedynie z rzadka pojawiał się później na ekranach (a jeśli już się ukazywał, to w formie alternatywnej – antytezy gatunku, jak np. u Altmana czy Peckinpaha), to właśnie gangster pozostał, wypierając bardziej stereotypowego, archaicznego i niepotrzebnego już we współczesnej narodowej narracji amerykańskiej kowboja.
Od wielu lat, nie ma w kinach sezonu bez filmu gangsterskiego. Zainteresowanie „Alem Capone i innymi” nie wygasa, owocując niekiedy obrazami mającymi moc kulturowego fenomenu – tak, jak było to choćby w przypadku „Ojca chrzestnego” Coppoli.
Zaś inną już zupełnie sprawą jest przystawanie tych obrazów do rzeczywistości. Autentyczni gangsterzy to ponoć nudne, nadęte typy, których działalność niewiele ma wspólnego z atrakcyjnością i widowiskowością wyczynów ich celuloidowych odpowiedników. Filmom złym ewidentnie wytyka się to bezlitośnie, lecz tym, które są tak znakomite, jak „Bugsy”, bardzo łatwo się ową fantastyczność wybacza.
Bowiem kim w rzeczywistości był Benjamin „Bugsy” Siegel? Wiele wskazuje na to, że przede wszystkim psychopatycznym mordercą, neurotycznym pozerem i mitomanem owładniętym obsesją wybudowania w pustynnej Nevadzie przybytku seksu i mamony, erotomanem otaczającym się całym wianuszkiem kochanek… A jakiego spotykamy na ekranie? Króla życia, szastającego bez umiaru pieniędzmi i „zaliczającego” po kolei co bardziej atrakcyjne kobiety Hollywoodu, szarmanckiego dandysa zbrodni, wizjonera i romantyka z duszą artysty, legendarnego pomysłodawcę Las Vegas…

To, że ekranowy Bugsy jest dla widza postacią tak atrakcyjną, sprawił oczywiście Warren Beatty, który w roli tej jest rzeczywiście fantastyczny. W rzeczywistości jednak, nigdy nie wierzymy, że to prawdziwy, bezwzględny gangster – tyle w nim ujmującego czaru i chłopięcego wprost uroku. Wobec tego, nawet to jego okrucieństwo i bezwzględność, której często jesteśmy świadkami, wydaje się być czymś umownym, abstrakcyjnym, jakimś wymogiem scenariusza – choć rzeczywiście budzi niekiedy wstręt i przerażenie. Ale jest to paradoks, który przydaje jedynie filmowej uczcie smaków.
Właśnie – skoro mowa o smakach, to prawdziwą pikantnością nasącza film romans Bugsy’ego z Virginią Hill, atrakcyjną gwiazdeczką, która staje się nie tylko jego kochanką, ale i wspólniczką w interesach, a konkretnie w budowie kompleksu hotelowego i luksusowego kasyna, zwanego „Pink Flamingo”. W roli tej widzimy Annette Bening, będącą partnerką Beatty’ego również poza filmowym planem, obdarzając go nawet niedawno potomkiem (nota bene pierwszym dla mającego 55 lat aktora). Razem tworzą najbardziej oplotkowywaną parę w Hollywood dnia dzisiejszego. Może właśnie dlatego ani przez chwilę nie wątpimy w prawdziwość namiętności łączącej Virginię i Bugsy’ego. Ten związek elektryzuje i ową chemistry, jaka się między nimi wytwarza, odbieramy jako coś autentycznego i naturalnego, co jest – wbrew pozorom – zjawiskiem w kinie nie takim znów częstym. Ale… jakże mogło być inaczej, skoro Warren Beatty już od kilkudziesięciu lat jest synonimem hollywoodzkiego playboya, łamacza serc i podrywacza, ze swoim haremem, do którego przyjemność (przynajmniej do pewnego czasu) miały takie kobiety, jak np. (wymieniam tylko małą próbkę tych bardziej znanych): Madonna, Isabelle Adjani, Brigitte Bardot, Candice Bergen, Maria Callas, Cher, Julie Christie, Joan Collins, Catherine Deneuve, Faye Dunaway, Księżna Jugosławii Elżbieta, Jane Fonda, Melanie Griffith, Daryl Hannah, Goldie Hawn, Margaux Hemingway, Barbara Hershey, Diane Keaton, Jacqueline Kennedy Onassis, Vivien Leigh, Elle Macpherson, księżniczka Małgorzata, Linda McCartney, Joni Mitchell, Mary Tyler Moore, Michelle Phillips, Vanessa Redgrave, Diana Ross, Diane Sawyer, Carly Simon, Barbra Streisand, Liv Ullmann, Natalie Wood… i wiele, wiele innych, bardziej już niesławnych i anonimowych.

PS. I pomyśleć, że kiedyś dosłownie zderzyłem się z Warrenem Beatty w momencie, kiedy wychodził on z toalety w Beverly Hills Hotel – na szczęście nie poczułem żadnych unoszących się za nim feromonów, ani nawet zapachu kobiety, z którą – jak się później okazało – spożywał kolację w restauracji tego słynnego z hollywoodzkich schadzek hotelu.

.


Filed under: HISTORIA, NOTATNIK FILMOWY, WSPÓŁCZESNE MITOLOGIE Tagged: Bugsy, film, ganster, historia Stanów Zjednoczonych, JFK, kino, kino amerykańskie, mafia, recenzja, recenzje filmowe, Ruby, teorie spiskowe, zamach

„MILCZENIE OWIEC”, „EUROPA, EUROPA”, „FISHER KING”, „PRZYLĄDEK STRACHU”, „MOSKWA NAD RZEKĄ HUDSON”…

$
0
0

(z filmowego archiwum)

Nie tak dawno zajrzałem do swojego archiwum skąd wyszperałem garść tekstów dotyczących kina, które napisałem jakiś czas temu, publikując je głównie w prasie polonijnej. Papier żółknie, wszystko przemija, wiele rzeczy przepada… więc chciałbym choćby część z tych prac ocalić (choć na chwilę) od zupełnej zagłady, zamieszczając je na mojej stronie. Tym bardziej, że w większości dotyczą one filmów, do których warto wrócić.

.

CZY NAPRAWDĘ „MILCZENIE” JEST ZŁOTEM?

.

The Silence of the Lambs Milczenie owiec recenzja „MILCZENIE OWIEC” (reż. Jonathan Demme)

Tylko trzy filmy w historii kina mogą poszczycić się takim osiągnięciem w wyścigu po Oscary. W 1992 roku aż pięć złotych statuetek – i to w najważniejszych kategoriach – przyznano obrazowi Jonathana Demme „Milczenie owiec”: za najlepszy film, reżyserię, scenariusz (adaptacja); dla najlepszego aktora (Anthony Hopkins) i aktorki (Jodie Foster). Nie dokonał tego żaden epicki fresk ani też radosna monumentalna superprodukcja, a kameralny, ponury czarny kryminał.

Kiedy po raz pierwszy zetknąłem się z „Milczeniem owiec”, film wydał mi się całkiem niezły, na pewno absorbujący. Lecz później ukazały się takie obrazy, jak „Thelma i Louise”, „Barton Fink”, „Rambling Rose”, „JFK”, „Bugsy”, które zepchnęły „Milczenie” na dalszy plan. Jednak to, co stało się w Los Angeles, podczas wręczania Oscarów, zmusiło mnie do pewnej rewizji, bliższego przyjrzenia się filmowi i zastanowienia się, czy rzeczywiście jest on dziełem tak wybitnym, jak chce tego amerykańska Akademia Filmowa.

Krawiec ludzkich skór

Próba naszkicowania wątku „Milczenia owiec” może sugerować, że jest to jeden z tych masowych horrorów klasy B, w których bez umiaru epatuje się widza doprowadzonymi do ekstremum i udziwnionymi do potęgi okropieństwami.
Oto tytułowe strony gazet wypełniają od pewnego czasu doniesienia o całej serii potwornych mordów na kobietach, dokonywanych przez osobnika, którego nazwano dość groteskowo Buffalo Bill. Nie tylko zabija on swoje ofiary, ale i ściąga z nich skórę. W jego monstrualnym szaleństwie jest metoda: interesuje go jedynie konkretny rozmiar, gdyż – jak się wkrótce dowiadujemy – szyje on z nich sobie wdzianka, które mają upodobnić go do kobiety. Takie jest jego marzenie. Na razie więc ubiera się w damskie fatałaszki, nakłada makijaż, wpina w sutki kolczyki i obserwuje efekt, stając nago przed lustrem z wtłoczonym między nogi penisem. W przypominającym przedsionek piekieł mieszkaniu wykopał studnię, w której głodzi porwane dziewczyny, by później łatwiej było ściągnąć z nich i wyprawić skórę.
Treścią filmu są wysiłki czynione przez policję śledczą – głównie przez Clarice Starling (Jodie Foster), młodą i niedoświadczoną agentkę FBI – mające na celu schwytanie zboczeńca. Powodzenie całej akcji wydaje się zależeć od tego, czy zdoła się zaangażować w to śledztwo – niejako w charakterze eksperta – Hannibala Lectera, innego seryjnego zabójcę, degenerata obdarzonego mózgiem geniusza zła.

Genialny psychiatra, rozmiłowany w Bachu i poezji - seryjny zabójca i kanibal   (Anthony Hopkins w roli dr. Lectera w filmie "Milczenie owiec")

Genialny psychiatra, rozmiłowany w Bachu i poezji – seryjny zabójca i kanibal (Anthony Hopkins w roli dr. Lectera w filmie „Milczenie owiec”)

Kanibal – esteta

Dr Hannibal Lecter to błyskotliwy psychiatra, którego kariera zeszła na zupełnie nieprzewidziane obszary. Uśmiercił on mianowicie kilkunastu swoich pacjentów, którym następnie wyjadał (na surowo zresztą) upatrzone organy, takie jak np. wątroba, trzustka czy język. Nic więc dziwnego, że wsadzono go dożywotnio za kratki, odgrodzono dodatkowo szybą i zakłada kagańce na okoliczność bezpośredniego z nim kontaktu.
Doktor Lecter wyróżnia się jeszcze innymi nietypowymi cechami. Jest fanem… muzyki klasycznej. Nie tylko więc pożywia się nerką flecisty (à la tatar), ale i słucha przy tym „Wariacji Goldebrgowskich” Bacha… co prawda, robi to w przerwie miedzy obgryzaniem policzków dwóch strażników, których dopiero co uśmiercił. Miłośnik poezji, wybitnie uzdolniony plastycznie, obdarzony fenomenalną pamięcią, oraz… węchem. Niczym pirania potrafi wyczuć na odległość krew na lekkim zadrapaniu skóry.

Takiego oto potwora wymyślono, by zrobić na nas odpowiednie wrażenie. Gdyby więc w roli tej obsadzono aktora niższej klasy, niż Hopkins – który jednak znakomicie potrafił zniwelować tę, narzuconą przez scenariusz, sztuczność – to nie tylko, że nie zdołano by nas przestraszyć, ale wręcz pewnie roześmielibyśmy się mu w nos…. A tak siedzimy lekko oszołomieni i dopiero później dociera do nas, jakie to wszystko jest w rzeczywistości pretensjonalne, manieryczne i efekciarskie. Doprawdy, trudno jest więc przełknąć intelektualnie taką oto interpretację estetycznego „wyrafinowania” ludojada: „… świadczy to o komplikacji charakteru, na który składają się obok potworności, wartości, które mają wagę: wrażliwość, wiedza, uznanie dla spadku kulturowego”.
Wrażliwość, spadek kulturowy? I to pisze Zygmunt Kałużyński, etatowy krytyk filmowy „Polityki”, (skądinąd przeze mnie lubiany i podziwiany). Na tym według Kałużyńskiego polegać ma pionierstwo problematyki „Milczenia owiec”. Otóż o komplikacji charakterów” morderców miał już co nieco do powiedzenia niejaki Fiodor Dostojewski, sto kilkadziesiąt lat wcześniej, przy okazji tworzenia nowoczesnej powieści psychologicznej.

Jodie i bestia

Demoniczny dr Lecter wydaje się najbardziej kompetentny do penetracji psychotycznej psychiki maniakalnego mordercy kobiet. Najprawdopodobniej zna też już prawdziwe nazwisko zabójcy, który rekrutuje się spośród jego byłych pacjentów. Lecz wszelkie próby wyłuskania z niego jakichkolwiek informacji, spalają na panewce. Prowadzący śledztwo chwytają się „ostatniej deski”, którą jest młudziutka Clarice Sterling („gdzie diabeł nie może…”). Posyłają więc bez większych ceregieli na spotkanie z monstrum.
Co za kontrast! Ona przy nim jeszcze bardziej niewinna, on przy niej – jeszcze bardzie potworny! Archetyp „pięknej i bestii” ciągle żywy. Jak możemy przewidzieć, dr Lecter podejmuje grę – głównie po to, by się rozerwać, nie wspominając już o tym, że w nagrodę za schwytanie Billa, obiecuje się mu przeniesienie do innego więzienia, gdzie będzie mógł spacerować po… pobliskiej plaży. Nikogo nie obchodzi to, że biedna dziewczyna zostanie po drodze sterroryzowana, niemal zgwałcona psychicznie przez Lectera, jak również, np. … ochlapana spermą po twarzy przez jednego z jego więziennych sąsiadów-przyjemniaczków.

Ze wzajemnych relacji i charakterologicznych proporcji między wystąpieniami Jodie Foster i Anthony’ego Hopkinsa, wynika mały paradoks. Rola Lectera jest w zasadzie drugoplanowa, jednak swoją intensywnością i osobliwością przytłacza kreację Jodie Foster, która z kolei jest tu raczej zrównoważona, by nie napisać jednostronna. W tym kontekście przyznanie obojgu Oscarów wygląda raczej na zbieg okoliczności, (na który złożyło się zbyt wiele okoliczności, by na ich temat pisać. Dla Foster jest to już drugi Oscar. Pierwszą statuetke otrzymała cztery lata wcześniej za – bez porównania bardziej wielowymiarową – rolę ofiary gwałtu w „The Accused”.

O wyższości Felliniego nad Joanthanem Demme

Wkróce po premierze, „Milczeniu owiec” zaczęto dorabiać ideologię – przypisywać znaczenie głębsze, niż to się zwykło oczekiwać od czarnego kryminału „ożenionego” – jak w tym przypadku – z dreszczowcem. Proces ten oczywiście nasilił się po przyznaniu oscarowej „piątki”. A to – mówiono – „Milczenie owiec” odzwierciedla lęki i frustracje pogrążonego w recesji społeczeństwa; to znów, że rozszerza pojemność gatunkową kryminału i thrillera; że wzbogaca je w „ludzkie prawdy”… etc. A przecież to po prostu tylko (czy też może „aż”?) dobrze zrobiony film rozrywkowy (tak!), w którym większość widzów nie znalazła minuty, która by ich znudziła.
Filozofowanie i snucie teoretycznej nadbudowy zostawmy sobie dla Felliniego, Bergmana, Buñuela, Kubricka… Pięć „pierwszorzędnych” Oscarów dla filmu Demme’a to, moim zdaniem, dyskontowanie prestiżu nagród Akademii Filmowej (o ile takowy prestiż ona w ogóle jeszcze posiada) – instytucji, która bądź co bądź w przeszłości potrafiła dostrzec autentyczne (bez mała) arcydzieła, takie jak np. „Ghandi”, „Ostatni cesarz”, „Amadeusz”, czyli filmy stanowiące niepodrobioną arystokrację kina popularnego. Jak do tego towarzystwa przystaje „Milczenie owiec”?

Od dawna ubolewa się nad kondycją kina amerykańskiego. Zarzuca się hollywoodzkim produkcjom sztampowość, bezideowość, dziwaczne, miałkie artystycznie scenariusze, kurczowe trzymanie się nudnych schematów, które zostawiły po sobie fajerwerkowe i zadowolone z siebie lata 80-te. Trudno doprawdy znaleźć teraz wśród liczącej kilkaset pozycji rocznej produkcji kina, choćby kilka tytułów mających pewną wartość, jeśli chodzi o kulturę nieco wyższego rzędu, niż komercyjno-konsumpcyjna papka. Obawiam się, że „Milczenie owiec” nie jest zapowiedzią odrodzenia się prawdziwego kina, a po prostu symptomem pogłębiającej się depresji.
(PS. Konkluzja tej recenzji odnosi się przede wszystkim do stanu amerykańskiego kina w pierwszej połowie lat 90-tych ubiegłego wieku. Chociaż, w pewnym sensie, zachowała swoją aktualność przez następne dekady, do dzisiaj.)

greydot

CZY „EUROPA, EUROPA” JEST NIEMIECKA?

 

Przetrwać Holocaust - tylko za jaką cenę? (Scena z filmu Agnieszki Holland "Europa, Europa")

Przetrwać Holocaust – tylko za jaką cenę? (Scena z filmu Agnieszki Holland „Europa, Europa”)

.

„EUROPA, EUROPA” (reż. Agnieszka Holland)

Nieczęsto zdarza się, by o jakimś filmie zagranicznym mówiło się w Stanach Zjednoczonych wiele. Właściwie zdarza się to bardzo rzadko. Najnowszy obraz Agnieszki Holland należy do tych, potwierdzających regułę, wyjątków. To zainteresowanie zawdzięcza nie tylko temu, że w styczniu tego roku przyznano mu Złoty Globus – nagrodę Foreign Press Association, cieszącą się, obok Oscarów, największym prestiżem w amerykańskim filmowym showbusinessie. To, że jest to film znakomity, też jeszcze mu tej uwagi nie zapewniło. Musiał więc dotknąć szczególnego tematu i wzbudzić kontrowersje.

„Polska mnie opuściła”

Agnieszkę Holland zaliczano w latach 70-tych do najwybitniejszych reżyserów młodego pokolenia w Polsce. Również za granicą zdobyła już wtedy pewne uznanie, a to za sprawą takich filmów, jak „Aktorzy prowincjonalni”, „Niedzielne dzieci” czy „Gorączka”. Stan wojenny zastał ją na Zachodzie („Polska mnie opuściła” – wyznała wtedy) i mimo wewnętrznej konsternacji, postanowiła do kraju nie wracać. „Przez dłuższy czas trwałam w stanie szoku, było mi bardzo trudno otworzyć się na nową sytuację i nową rzeczywistość, moralnie czułam się kiepsko, miałam poczucie zdrady, dezercji…” – powie parę lat później.
Holland wystartowała śmiało, bez polskich kompleksów. Nakręcone w RFN „Gorzkie żniwa” dostały w 1985 roku nominację do Oscara – na najlepszy film zagraniczny. A to się w Europie liczy. Odtąd reżyserce łatwiej było realizować swoje kolejne projekty. Głośnym echem odbił się jej – zrealizowany we Francji – film „Zabić księdza”, nawiązujący do morderstwa dokonanego na Jerzym Popiełuszce. Do odtworzenia głównych ról księdza i jego oprawcy, kapitana Piotrowskiego, zdołała Holland dokooptować znakomitych aktorów światowego formatu: Christophera Lamberta i Eda Harrisa.
Obraz „Zabić księdza” był dla mnie pierwszym i do tej pory jedynym, tak blisko związanym z Polską filmem, jaki udało mi się obejrzeć w kablowej telewizji amerykańskiej. Tym większe było moje zaintrygowanie, gdy w repertuarze najbardziej chyba prestiżowej sali kinowej w Chicago „Music Box”, natrafiłem na kolejne dzieło polskiej reżyserki. To samo spotkało mnie w Miami, gdzie film wyświetlano nawet w „regularnych” kinach. Jednak, naturalnie, nie tylko dobrej dystrybucji „Europa, Europa” (bo o tym tytule tu mowa) zawdzięcza tak wysokie wyróżnienie FPA. Jest to po prostu dobry film, świetnie i zajmująco opowiedziany, z niebanalną historią, doskonale wyreżyserowany i wnoszący do niezliczonych już opowieści wojennych, świeże spojrzenie. Na przekór pozornej fantastyczności głównego wątku, film opowiada autentyczną historię losów żyjącego jeszcze do dziś w Izraelu człowieka.

Zamęt i błądzenie

Film otwiera scena, którą uznać można za rodzaj wizualnego motta, a zarazem wyrazistą metaforę losów jego nastoletniego bohatera. Oto widzimy chłopca zanurzającego się w ciemnej wodnej otchłani, lecz nie jesteśmy pewni, czy postaci, które go otaczają są jego wybawcami, czy też oprawcami, od których chce on uciec.
Przyjrzyjmy sie więc temu, co spotyka młodego Salomona Perela w realnym życiu.
Jest 1939 rok, Europa na skraju wojennej przepaści. Niemcy sięgają szczytów w swym opętaniu złem. Żyjąca w państwie Hitlera żydowska rodzina Perela staje się obiektem zajadłych i morderczych (śmierć siostry Salomona) ataków ze strony ogarniętych antysemickim szaleństwem nazistów. Uciekają więc do Łodzi, gdzie zastaje ich wybuch wojny. Salomon wraz z bratem ucieka jeszcze dalej, na wschód, za Bug. Tu okazuje się, że są już na terytorium Sowietów, którzy podpisali z Hitlerem zdradziecki pakt. (Polacy, dowiadując się o tym, wracają na zachodnią stronę rzeki – wolą Hitlera od Stalina). W całym tym zamieszaniu znika Perelowi brat. Samotnie więc dostaje się do obozu komsomolców, gdzie ulega zaciekłej komunistycznej indoktrynacji i urabianiu na wiernego „ojcu” Stalinowi, syna Kraju Rad.
Niemcy dokonują inwazji na Związek Sowiecki, Salomon dostaje się do niewoli, lecz niezwykły zbieg okoliczności i szczęście (połączone z doskonałą znajomością niemieckiego) ratują mu życie. Zostaje nawet „dzieckiem pułku”, rodzajem maskotki przynoszącej szczęście. Oczywiście bierze udział w walkach frontowych i znów przez przypadek – rzec można, bezwiednie – zostaje uznany za bohatera. Jako taki, cechując się ponadto – zdaniem przełożonych – doskonałymi aryjskimi przymiotami (!) zostaje zaadoptowany przez wysokiego rangą niemieckiego oficera i z racji swego młodego wieku (16 lat) wysłany do Berlina na przeszkolenie w… Hitlerjugend. Powoli jednak zbliża się tragiczny dla Niemców finał wojny.

Konformizm czy instynkt przeżycia?

Poddanie się życiowej fali w czasach dziejowej zawieruchy ("Europa, Europa")

Poddanie się życiowej fali w czasach dziejowej zawieruchy („Europa, Europa”)

Głównym chyba rdzeniem problemowym filmu jest moralna ocena postawy młodego Salomona i konstatacja o relatywizmie etycznym osądu ludzkich zachowań wobec historycznej konieczności przytłaczającej ich życie. Jednak Agnieszka Holland bardzo mądrze i rozsądnie (a może jednak asekurancko?) unika zajmowania w swym utworze pozycji sędziego. Na ekranie widzimy chłopca, który całe swoje postępowanie podporządkowuje pragnieniu fizycznego przetrwania.
Czy instynkt ten usprawiedliwi jego mimikrę?
Świadomie postać Perela ukazana jest w konwencji antybohatera. Antybohater? A kto to taki? Ano właśnie, taki sam człowiek, jak my. Dlatego niewiarygodną zdolność chłopca do przetrwania, skłonni jesteśmy odbierać raczej jako łut szczęścia, adaptację, grę przypadku, aniżeli tchórzostwo, inercję czy pasywność. Stosując jednak bezkompromisowe i bardziej radykalne kryteria, postawę Salomona określić można dość jednoznacznie – jako nieetyczną, może nawet amoralną.

Oscar a kwestia niemiecka

Wspomniałem o kontrowersjach. Podniosły się one, gdy przyszło do rozpatrywania kandydatury filmu „Europa, Europa” na nominację do Oscara, a wybrzmiały najmocniej w czasie przyznawania Golden Globe Awards. Otóż niemieckie jury odmówiło autoryzacji filmu, stwierdzając w specjalnym oświadczeniu, że „istnieją bardziej odpowiednie pozycje niemieckie, z większymi szansami na zwycięstwo”. Jednak, jak się okazało, żaden niemiecki film nie uzyskał akceptacji Amerykańskiej Akademii Filmowej. Agnieszka Holland zaprotestowała, stwierdzając w wywiadzie dla CNN, że obraz ma niemieckiego producenta, aktorów, funkcjonował w amerykańskiej dystrybucji jako „made in Germany”, firmowany przez niemiecką wytwórnię. „Europa, Europa” nie spodobała się także środowisku Niemców amerykańskich, uważających, że obraz stawia rodaków w niewłaściwym świetle. Z kolei reżyserkę poparła grupa niemieckich kolegów po fachu, która w specjalnym apelu zaprotestowała przeciw decyzji niemieckiego jury, ograniczającej ich zdaniem artystyczną wolność twórcy i zalatującą szowinistycznym smrodkiem.

Koniec końców, ja uznaję „Europę, Europę” za film polski. (Nota bene, obraz Kieślowskiego „Podwójne życie Weroniki” również znalazł się w sferze nominacji, ale znów nie wspomniano słowem o jego polskim rodowodzie, uznając go za produkt francuski). Wystarczyło spojrzeć na nazwiska ekipy realizacyjnej filmu „Europa, Europa”: od góry do dołu prawie wszystkie wyglądały swojsko i kończyły się na „-ski” lub”-ak”. Na pewno Polacy stanowili 90% tej załogi. Sama Agnieszka Holland też zawsze podkreślała swoją polskość, a w rytuale dziękczynnym, przez który musi przejść podczas ceremonii rozdania nagród każdy obdarowany Złotym Globem, w pierwszej kolejności podziękowała właśnie ekipie polskiej. A że pieniądze były niemiecki? Cóż mogą mieć z tym wszystkim do czynienia kosmopolityczne bądź co bądź papierki? Film należy do tego, kto włożył weń własne myśli i serce. I czy narodowość twórców w tym wszystkim naprawdę jest taka ważna?

greydot

„FISHER KING” (reż. Terry Gilliam)

Robin Williams i Jeff Bridges tworzą przebojowy duet w "The Fisher King"

Robin Williams i Jeff Bridges tworzą przebojowy duet w „The Fisher King”

Co to się na tym świecie nie wyprawia! Jak wyczytałem z polskich gazet, jeden z największych hitów ekranowych ostatnich tygodni*, „The Fisher King”, wzbudził (obok „Awakenings”) największe zainteresowanie wśród filmów prezentowanych podczas jesiennego Tygodnia Filmowego w Warszawie. W ten sposób stolica naszego kraju stała się, obok Nowego Jorku i Chicago, miejscem, w którym równolegle odbywają się premiery pierwszorzędnych tworów Hollywoodu.
A jednak nie wpadałbym z tego powodu w przesadną euforię, szczególnie po tym, jak napisano mi z domu o zamianie jedynego w moim rodzinnym Leżajsku kina na miejsce, w którym… sprzedaje się maszyny rolnicze! Kupczenie w świątyni magicznej latarni! Zgroza i święty gniew człowieka przeszywa!
Ale do rzeczy, tzn. do „Fisher Kinga”. Jeżeli nie zaczniemy w tym filmie traktować wszystkiego śmiertelnie poważnie, to wyda się on nam wręcz znakomity. Fantastyczny jak zwykle jest Robin Williams („Dead Poet’s Society”, „Good Morning Vietnam”…), również Jeff Bridges bez zarzutu. Pomysł na scenariusz ciekawy – wciągająca fabuła, bardzo dobre kobiece role drugoplanowe, estetyka obrazu przykuwająca wzrok (mimo ewidentnego zamiłowania scenografa do gałganiarstwa i brzydoty – ale przecież brzydota też bywa fotogeniczna). A że czasem pewne wątki nie trzymają się kupy? Cóż, nie ma rzeczy idealnych.
Jack (Jeff Bridges) jest cynicznym spikerem radiowym, którego nieodpowiedzialne uwagi doprowadzają do tragedii – jakiś szaleniec, biorąc na poważnie jego słowa, masakruje ludzi. Akcja skacze w czasie o trzy lata i oto widzimy Jacka zdegradowanego do roli właściciela wypożyczalni kaset video. Po dramatycznych zajściach ląduje on w rynsztoku, gdzie napotyka Perry’ego (Robin Williams), ludzkiego wraka ubranego w dziwaczne łachmany, którego na domiar złego nękają straszne wizje prześladującego go Czerwonego Rycerza. W międzyczasie roi mu się zdobycie Świętego Graala. Okazuje się, że przyczyną jego szaleństwa były owe tragiczne wydarzenia (zmasakrowanie na jego oczach żony) sprzed trzech lat – za które ciągle czuje się winny Jack. Ten, za wszelką cenę, stara się od tego momentu oczyścić swe sumienie i zmyć winę. Pomagając Perry’emu i zaprzyjaźniając się z nim, odkrywa prawdziwą wartość życia, staje się innym, odrodzonym człowiekiem. Zgrabna bajeczka z morałem – nie pozbawiona przy tym filmowego kunsztu.

* Chodzi o rok 1991.

„PRZYLĄDEK STRACHU” (reż. Martin Scorsese)

Robert De Niro sieje zgrozę w Przylądku Strachu

Robert De Niro sieje zgrozę w „Przylądku Strachu”

Ponoć takich reakcji na emanujące z ekranu strachy nie pamiętano w amerykańskich kinach od czasów „Egzorcysty”. (To już prawie 20 lat!) Wydawało się, że słynny thriller „Milczenie owiec” nie będzie miał w tym roku* bardziej przerażającego konkurenta, a tu – parę miesięcy później, człowiek nazwiskiem Dahmer zakasował swoimi wyczynami największych speców od scenariuszowej, czarno-ponurej akcji, udowadniając, że życie „prawdziwe” może przynieść potworności większe, niźli wybujała wyobraźnia filmowców (nota bene, „Milczenie owiec” też było inspirowane istniejącym w rzeczywistości potworem). Jednakże schyłek roku ponownie należał do ekranowej iluzji. Bileterzy w kinach mieli ponoć dodatkowe zajęcie: przywracanie do stanu używalności widzów, którzy w stanie szoku opuszczali salę kinową podczas projekcji „Przylądka Strachu”.
Któż tak straszył i co tak straszyło?
Otóż główni sprawcy to reżyser Martin Scorsese i aktor Robert De Niro. Duet niepowtarzalny – wszem i wobec znany. Gwoli formalności można podać tytuły kilku ich wspólnych produkcji: „Mean Streets”, „Taxi Driver”, „Raging Bull”
W „Przylądku Strachu” pozbierali z postaci, które w tych filmach odtwarzał De Niro, to co najnikczemniejsze, zbrodnicze i wykreowali spektakularnego potwora w ludzkiej skórze (nota bene, wytatuowanego od stóp do głów, niczym jakieś szaletowe graffiti). Potwór nosi imię Cady. Po odsiadce kary za brutalny gwałt na młodziutkiej dziewczynie, przybywa do pewnego południowego miasteczka, owładnięty obsesją zemsty na adwokacie (Nick Nolte), który niegdyś był obrońcą na jego procesie i zataił istnienie (mało istotnego, aczkolwiek działającego na korzyść Cody’ego) dowodu rzeczowego – tak był wstrząśnięty postępkiem swojego „klienta”.

Cady nie nęka Nicka Nolte, jego żony (Jessica Lange) i córki (jak widzimy, zemstę rozszerzył on na całą rodzinę adwokata) jak zwykły rzezimieszek. Stosuje metody bardziej wyrafinowane – wsączając wszystkim swój jad psychopatycznego monstrum, chce wpierw rozsadzić rodzinę adwokata od wewnątrz – psychologicznie, emocjonalnie, mentalnie. Ciężko i powoli film zbliża się do horrendalnego finału. Giną gdzieś psychologiczne niuanse, a zaczyna piekło z plastyczną, obrazową dotykalnością i realizmem. Dopiero kiedy przychodzimy do siebie, uświadamiamy sobie, że Scorsese i De Niro zaaplikowali nam ekstrakt i esencję horroru – dreszczowiec w stanie czystym. Czy to nam jednak do wystarcza do satysfakcji?

* Tekst pochodzi z 1991 r.

„MOSKWA NAD RZEKĄ HUDSON” (reż. Paul Mazursky)

Rosjanin w Nowym Jarku - perypetie, zderzenie cywilizacji   (Robin Williams w "Moskwie nad rzeką Hudson")

Rosjanin w Nowym Jarku – perypetie, zderzenie cywilizacji (Robin Williams w „Moskwie nad rzeką Hudson”)

W Stanach Zjednoczonych – kraju emigrantów – zadziwiająco mało powstaje filmów traktujących o samych emigrantach, a szczególnie o tych współczesnych. Przyczyna? Kino amerykańskie, z zasady swej rozrywkowe, woli się zajmować tematami bardziej neutralnymi, atrakcyjnymi, nie tak prozaicznymi, a w dodatku kontrowersyjnymi społecznie. Paul Mazursky swoją komedią „Moskwa nad rzeką Hudson” udowodnił, że jest to podejście błędne. Nakręcił film zabawny, lekko karykaturalny, satyryczny, ale również nie unikający przy tym poważnych i gorzkawych akcentów. Spożytkował przy tym komediowy geniusz Robina Williamsa, który niezwykle wiarygodnie wcielił się w obywatela USSR, Władimira Iwanowa, Rosjanina w uszatce i z duszą artysty (saksofonista). Będąc na występach w Nowym Jorku, (wraz z cyrkiem, gdzie był zatrudniony), Władimir dezerteruje. Urząd Imigracyjny przyznaje mu status politycznego uchodźcy.

Mazursky ukazuje tego człowieka w zderzeniu z mityczną dla niego kulturą amerykańską, ze wspaniałością, strasznością i szaleństwem miejskiego molocha. Widzimy adaptacyjne wysiłki Władimira, który próbuje znaleźć sobie miejsce (i źródło utrzymania) w tym nowym i obcym mu świecie. Wydaje się nieuniknione to, że Władimir, człowiek sympatyczny, gorący i pełen temperamentu, musi się również zderzyć w Nowym Jorku z płcią przeciwną. Następuje to zresztą już w samym momencie dezercji, która ma miejsce w konsumpcyjnej świątyni Ameryki – sklepie Bloomingdale. Przed goniącymi go agentami KGB, Władimir chowa się pod kontuar ekspedientki, również imigrantki – tym razem Włoszki. Wywiązuje się między nimi romans, który jest nicią przewodnią scenariusza. I choć historyjka to mało oryginalna, liryczno-satyryczne oko Mazursky’ego, jego żyłka ciętego humorysty, nadaje jej komediowej werwy oraz skeczowej widowiskowości. Reżyser nie unika przy tym elementów dla imigrantów wstydliwych, niezbyt wygodnych i chwalebnych. Robi to jednak z wdziękiem i przychylnością, która niezdolna jest nikogo dotknąć. Jak ktoś zauważył, przypomina to wszystko pretensjonalne poklepywanie imigranta po plecach.

Akcja filmu rozpoczyna się i trwa przez pewien czas w Moskwie. I mimo karykaturalno-komediowej „aberracji”, obraz ten jest uderzająco autentyczny. Przypomina nieco orwellowski „Rock 1984″ – ale taki „na wesoło”. Wszechobecność KGB, przepełnione, wielopokoleniowe mieszkania, kilometrowe kolejki za papierem toaletowym (ewentualnie za tym „co rzucą”), moskiewska szarość i zabarwiony liryzmem, ruski smętek; zapatrzenie w obcy raj konsumpcjonizmu, tęsknota za „dekadenckim” i „zgniłym” Zachodem; za „mitycznymi” bludżinsami Kevina Cleina… etc. A wszystko to po to, by wyjaskrawić kontrast, jaki pojawia się gdy kamera przenosi się na Manhattan – stanowiący centrum i esencję „amerykanizmu”.

Mimo, że Mazursky nie unika stereotypów, obraz Ameryki postrzeganej oczami Władymira ma wiele wymiarów. Oczywiście, że następuje tu ostra konfrontacja mitu i wyobrażeń z twardą rzeczywistością: niemożność uzyskania dobrze płatnej pracy, odpowiadającej jego kwalifikacjom i ambicji; Nowy Jork jako miasto, którego „wolność i swoboda” bliska jest anarchii; symptomy manii prześladowczej Władimira, paranoja oblężonej twierdzy, społeczne lęki… etc. Niemniej jednak, górę w końcu bierze przekonanie o wyższości wolnościowych ideałów amerykańskich. Władimir, mimo rozłąki z rodziną i żrącej, emigranckiej nostalgii, przedkłada status „obywatela drugiej kategorii”, (od którego nie może się wyzwolić), ponad życie w kontrolowanych totalnie Sowietach.

greydot


Filed under: NOTATNIK FILMOWY Tagged: Agnieszka Holland, film, Fisher King, Hollywood, horror, kino, kino amerykańskie, kultura masowa, Milczenie owiec, recenzja, Robin Williams, thriller

NIE TYLKO LIV ULLMANN

$
0
0

OTWARCIE 50 FESTIWALU FILMOWEGO W CHICAGO

Liv Ullmann na dużym ekranie w Harris Theatre (projekcja z transmisji "na żywo" z czerwonego dywanu przed wejściem do teatru)

Liv Ullmann na dużym ekranie w Harris Theatre (projekcja z transmisji „na żywo” z czerwonego dywanu przed wejściem do kina)

.

22 lata minęło jak jeden dzień. W 1992 r. po raz pierwszy spotkałem „na żywo” Liv Ullmann (wspomnienie TUTAJ), która przywiozła wówczas do Chicago swój debiut reżyserski – film „Sofie”. W tym roku jej najnowszy obraz – adaptacja strindbergowskiej „Panny Julii” – otwiera jubileuszowy 50 (!) Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Chicago.
To były wystarczające powody, by zwabić mnie w tym roku (dokładnie w ubiegły czwartek, 9 października, wieczorem) do millenijnego Harris Theatre na otwarcie Festiwalu. Zanim to nastąpiło, odbyło się medialne widowisko pt. „czerwony dywan” – spotkanie prasy, reporterów, fanów, widzów i publiczności z przybywającymi na otwarcie „gwiazdami” i innymi VIP-ami, z którymi można nawiązać wzrokowy — a nawet dotykowy – kontakt, co w zatłoczonym do granic przyzwoitości hallu Teatru Harrisa było doświadczeniem dość osobliwym. Naturalnie, były tam rozstawione jakieś kordony bezpieczeństwa, czarne taśmy z pachołkami, tudzież sznury czerwone odgraniczające gości pod specjalnym nadzorem od bliżej niezidentyfikowanej gawiedzi z aparatami, iPodami, telefonami komórkowymi czyhającymi na celebrytów w olbrzymim ścisku, który i mi po jakimś czasie zaczął wyciskać pot z czoła.
Imprezy typu red carpet są dla mnie czymś wtórnym, pobocznym, drugoplanowym, ale na tyle osobliwym i ciekawym, że zdecydowałem się i ja w tym zbiegowisku wziąć udział.

Mniej więcej na półtorej godziny przed projekcją „Panny Julii” zaczęli się pojawiać festiwalowi goście, wśród których pierwszym prominentem zdawał się być chicagowski reżyser Andrew Davis, (który nakręcił m.in. kinowego „Ściganego” z Harrisonem Fordem w tytułowej roli). Później pokazała się pani, którą z trudem rozpoznaliśmy jako Kathleen Turner, będąca ongiś wcieleniem seksu (exemplum: „Żar ciała”), obecnie sprawiającą wrażenie balzakowskiej stateczności. (Nie chcę tutaj się rozwodzić nad spustoszeniem jakie sieje wiatr w kobiecej urodzie, ale spotkanie po ponad trzech dekadach kogoś, kogo się pożądało w czasach młodości, może być lekko szokującym, a może nawet i traumatycznym doświadczeniem.) Kiedy zobaczyłem słynną niemiecką reżyserkę Margarethe von Trotta, żadnego szoku już nie przeżyłem. Nigdy bowiem nie była ona symbolem seksu, a wręcz przeciwnie: jest uważana za wiodącą niemiecką intelektualistkę, feministkę, twórczynię tzw. kina „zaangażowanego” – politycznego, lewicującego (do dzisiaj pamięta się choćby o jej – nakręconej wraz z ówczesnym mężem, Volkerem Schlöndorffem – „Utraconej czci Katarzyny Blum”; zauważono też jej ostatni film poświęcony Hannie Arendt). Tutaj pojawiła się w charakterze członka festiwalowego Jury, które ma wybrać najlepszy film zgłoszony do konkursu. Innym członkiem tego Jury, jak się okazało, jest Ferzan Özpetek, reżyser kręcący filmy Włoszech, który – m.in. ze względu na swój otwarty homoseksualizm – musiał się ewakuować ze swojej ojczystej Turcji, robiąc następnie w Europie furorę swoimi gejowskimi obrazami – i to niekoniecznie w zamkniętym środowisku homo (ja sam dość dobrze wspominam jego – nota bene obejrzaną przed kilku laty na chicagowskim Festiwalu – komedię „Mine vaganti. O miłości i makaronach”.)

Kiedy pojawiła się Liv Ullmann, to nie było tak, jakby weszła gwiazda – ona sam do żadnego gwiazdorstwa nigdy i nigdzie nie miała żadnej pretensji. Ja, z poprzedniego spotkania w Chicago, zapamiętałem ją jako swego rodzaju anty-gwaizdę: naturalną, skromną, pozbawioną jakiegokolwiek makijażu kobietę, która przecież była jedną z bardziej znanych aktorek na świecie (głównie dzięki kolaboracji z Ingmarem Bergmanem). Tym razem jednak było trochę inaczej, gdyż, bądź co bądź, była ona najważniejszą personą wieczoru – i to bynajmniej nie aktorką, a reżyserką filmu, który organizatorzy Festiwalu wybrali na jego otwarcie.. Było inaczej, bo siłą rzeczy Liv znalazła się teraz w centrum uwagi, a i wyszykowana była bardziej „wieczorowo” i odświętnie – w czarnej welwetowej sukni, stylizownej fryzurze i… z dość mocnym makijażem.
Zaraz po niej pojawił się na wybiegu Colin Farrell – w naszym kraju znany głównie jako (niestety – już ex) mąż Alicji Bachledy-Curuś , która z kolei była w Polsce znana głównie z tego, że była żoną Colina Farrella. Ale dość tych złośliwości – Farrell jest naprawdę całkiem niezłym aktorem, kóry mimo stosunkowo młodego wieku zaliczył już sporo występów w niepoślednich filmach, takich jak np. „Aleksander” Olivera Stone’a, (który to tytuł znalazł się nawet w repertuarze tegorocznego przeglądu, z racji wspominkowego cyklu poświęconego dorobkowi twórców, którzy w jakiś szczególny sposób wpisali się w pół-wieczną historię Festiwalu – to z tego powodu za kilka dni zjawi się również w Chicago sam Oliver Stone).
Ale wiadomo, Farrell – jako mężczyzna przystojny, obdarzony niepoślednim seksapilem – największe poruszenie wzbudził wśród zgromadzonych wokół mnie przedstawicielek płci tzw. „pięknej”. Chociaż, nie przeczę, również i mnie zależało na tym, by utrwalić jego podobiznę na karcie pamięci mojego aparatu – co też uczyniłem – czego dowód w zamieszczonych w tymże wpisie zdjęciach. Były jeszcze uściski 38-letniego Colina z 75-letnią Liv (mam nadzieję, że pisząc to nie popełniam jakiegoś paskudnego faux pas).

Usatysfakcjonowany ową spotkaniową sesją zdjęciową na „czerwonym dywanie”, zostałem zaprowadzony przez moją żonę do teatralnej sali, która na ten wieczór zamieniła się w salę kinową. Na olbrzymim ekranie widać było jeszcze to, co działo się w hallu wejściowym. Kamerzysta był bezlitosny – wysoka na 7 metrów twarz Liv Ullmann była zbyt detaliczną mapą starości – z zmarszczkami głębokimi na obliczu, które zapadło mi w pamięć jeszcze w czasach mojego dzieciństwa – jako piękne, młode i nieskazitelnie gładkie – kiedy po raz pierwszy oglądałem bergmanowską „Personę”. Po zwyczajowych celebracjach, rozdaniu jubileuszowych nagród organizatorom i sponsorom; po przedstawieniu festiwalowego Jury – po pozdrowieniach, które wyświetlono nam na ekranie (m.in. od Martina Scorsese i Stevena Spielberga) – Michael Kutza, założyciel Festiwalu, wraz z Liv Ullmann, zaprosili wszystkich na projekcję „Panny Julii”, gdzie w umęczoną parę mezaliansowych kochanków Augusta Strindberga wcielili się Jessica Chastain i Colin Farrell.

Zanim to jednak nastąpiło, Kutza zażartował, że 50-ka to nic takiego, ot kolejna liczba – nothing special in it – zaraz go jednak skorygowano i wskazano, że tę równą rocznicę można traktować jako kamień milowy w historii kulturalnego Chicago – bądź co bądź Festiwal jest najstarszym tego typu przeglądem w Ameryce, a pod względem wielkości (w tym roku pokaże się ponad 180 filmów z 40 krajów świata) może się z nim mierzyć tylko (rzeczywiście mamuci w swoich rozmiarach) Międzynarodowy Festiwal Filmowy w kanadyjskim Toronto. No cóż, dla mnie minęły czasy, kiedy – posiadając przez szereg lat akredytację na chicagowskim Festiwalu – oglądałem po 2, 3 czasem nawet 4 filmy dziennie, czy też raczej nocnie (nie ta kondycja, nie to siedzenie, nie te oczy), niemniej jednak w tym roku postanowiłem wybrać (zaledwie?) kilkanaście filmów, które rozłożone na dwa tygodnie trwania przeglądu, nie powinny stanowić żadnego maratonu (średnio: będzie to jeden film na dzień), co pozwoli mi chyba lepiej odebrać, przyswoić i przetrawić poszczególne obrazy, bez szaleńczego nadmiaru wrażeń, który tak na dobrą (czy też raczej złą) sprawę, stępia nieco percepcję każdego, nawet najbardziej wytrwałego, widza. Tak więc, musiałem się wykazać cnotą wstrzemięźliwości wybierając filmy do obejrzenia, co wcale nie było rzeczą łatwą, zważywszy na obfitość różnych opcji i bogactwo propozycji. W końcu zdecydowałem się na ostrą selekcję i wśród filmów, które mam nadzieję zobaczyć znalazły się m.in.: „Words With Gods” (kolaż 9 krótkich filmów nakręcony przez 9 reżyserów z różnych krajów świata, odnoszący się do ludzkiej potrzeby religijności), „Winter Sleep” (najnowsze dzieło N. B. Ceylana, któremu przyznano za nie Złotą Palmę na ostatnim Festiwalu Filmowym w Cannes), „Obce ciało” (Krzysztof Zanussi zrobił niedawno ten film w kolaboracji z Włochami i Rosjanami – nota bene Kutza wyróżnił naszego reżysera wspominając o nim na otwarciu, zapowiadając też jego wizytę w Chicago), „Two Days, One Night” (najnowsza produkcja braci Dardenne), „Birdman” (chyba najbardziej oczekiwany przeze mnie najnowszy obraz Alejandra Gonzáleza Iñárritu, reżysera, którego filmy uwielbiam), „Clouds of Sils Maria” (tu przyciąga mnie głównie występująca w tym filmie Juliette Binoche), „We Love You, Bastard” (to z kolei najnowszy „Lelouch„)… i jeszcze kilka innych. Być może uda mi się także dostać na spotkanie z L’enfant Terrible amerykańskiego „dokumentu”, zaciekłym wrogiem wszelkich establishmentów, Michaelem Moorem.

A jakimi wrażeniami zakończyła się noc z Ullmannowo-Strinbergową „Panną Julią”? Cóż… o tym może innym razem.

greydot

.

Andrew Davis w rozmowie ze spikerką programu abc i bateria sprzętu obok

Andrew Davis w rozmowie ze spikerką programu abc

.

.

Liv Ullmann i Colin Farrell

Liv Ullmann i Colin Farrell

.

.

Colin Farrell

Colin Farrell

.

.

Jury 50-go Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Chicago (od lewej: Ferzan Ozpetek, Parviz Shahbazi, Kathleen Turner,  Margarethe Von Trotta, Giora Bejach)

Jury 50-go Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Chicago (od lewej: Ferzan Özpetek, Parviz Shahbazi, Kathleen Turner, Margarethe Von Trotta, Giora Bejach)

.

.

Program otwarcia Festiwalu - noc z "Panną Julią" w reż. Liv Ullmann

Program otwarcia Festiwalu – noc z „Panną Julią” w reż. Liv Ullmann

.

© ZDJĘCIA WŁASNE

.


Filed under: NOTATNIK FILMOWY Tagged: film, kino, Liv Ullmann, Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Chicago

MIŁOŚĆ, BÓG I KAPITALIZM –„OBCE CIAŁO” ZANUSSIEGO

$
0
0

.

Wśród filmów 50 Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Chicago, znalazł się również najnowszy obraz Krzysztofa Zanussiego pt. „Obce ciało”. Do Wietrznego Miasta trafił także z tej okazji sam reżyser, z którym można się było spotkać po projekcji filmu w szczelnie wypełnionej widzami sali. Czy weteran kina polskiego, jakim bez wątpienia jest Zanussi, dotrzymuje kroku zmieniającej się – nie tylko w naszym kraju – rzeczywistości, rezonując w swojej twórczości najbardziej palącymi kwestiami współczesnego świata?

.

Co zrobić z "wonością absolutną"?  (Agnieszka Grochowska w "Obcym ciele" Zanussiego)

Co zrobić z „wolnością absolutną”? (Agnieszka Grochowska w „Obcym ciele” Krzysztofa Zanussiego)

.

„Obce ciało” Krzysztofa Zanussiego próbuje się znaleźć we współczesnym świecie (wliczając w to świat kina) ale czy kolejny moralitet jaki wychodzi spod ręki słynnego polskiego reżysera – uznanego i z poważnym dorobkiem – dowodzi, że ta próba się udaje? Mam co do tego pewne wątpliwości.

kapitalizm jak bestie Babilonu?

Muszę zaznaczyć, że w sporze między prowokującym – bo wskazującym na ważność etyki w życiu człowieka i społeczeństwa – twórcą a tymi, którzy na samo słowo „moralność” dostają gęsiej skórki i wyszydzają każdego, kto opowiada się za pewnymi (zwłaszcza tradycyjnymi, judeo-chrześcijańskimi) wartościami, jestem po stronie Zanussiego. I choć enuncjację, jaką poczynił w wywiadzie dla włoskiego pisma katolickiego „Avvenire”, o tym, że jego film został zablokowany w Polsce przez „skrajne skrzydło feminizmu”, traktuję z przymrużeniem oka, jako przesadzoną, to jednak uznaję ważkość kwestii, jakie stara się podnieść w swoim najnowszym dziele reżyser, zwracając uwagę na niebezpieczeństwo ulegania siłom, które spychają człowieka na dalszy plan, podważają jego kulturową tożsamość (opartą choćby na tradycji czy religii), propagując swego rodzaju korporacyjny amoralizm: „Dzisiaj żyjemy w społeczeństwie zasadniczo pogańskim, jak w czasach antycznych. Kapitalizm początkowo miał także ludzkie oblicze, dzisiaj stracił je całkowicie. Nabrał nieludzkiego oblicza. Obecnie wielkie koncerny międzynarodowe pożerają ludzi, jak to czyniły wielkie bestie Babilonu. To nie do przyjęcia, to ogromne niebezpieczeństwo. Trzeba jednak zgodzić się co do tego, co uważamy za wartość nadrzędną: zysk czy człowieka?” – stwierdził we wspomnianym wywiadzie Zanussi, zaznaczając przy tym, że według niego jest możliwe pogodzenie praw ekonomicznych z etyką chrześcijańską.

Korporacyjny, bezwzględny amoralizm to jedno, a zachowanie wiary w mocno zlaicyzowanym świecie – to drugie. W „Obcym ciele” konfrontowane są dwie zasadnicze ludzkie postawy: ta, która wynika z wiary – czyli z wierności zasadom moralnym mającym swoje źródło w religii – z tą, która odrzuca tzw. „wartości tradycyjne” w imię tzw. „wolności absolutnej”, co sprowadza się zwykle do kierowania się w swoim postępowaniu skrajnym egoizmem.

Zanussi buduje swój film wokół tego konfliktu, przedstawiając parę dwojga młodych ludzi: Kasia (Agata Buzek) poznaje we Włoszech Angela (Riccardo Leonelli), który podobnie jak ona jest wierzącym i praktykującym katolikiem. Młodzi zakochują się w sobie, jednak Kasia postanawia swoje życie poświęcić czemuś, co według niej jest od tej miłości ważniejsze (miłość do Boga, powołanie) i wstępuje do klasztoru. Angelo jedzie za dziewczyną do Polski mając nadzieję, że w ciągu roku, jaki dzieli ją od ślubów zakonnych, zmieni ona zdanie i miłość ziemska zwycięży nad tą niebiańską. Szczęśliwym (?) trafem dostaje w naszym kraju pracę w pewnej międzynarodowej korporacji, dzięki czemu jego pobyt w Polsce staje się jeszcze bardziej sensowny (zapewniając mu taki drobiazg, jak utrzymanie) – umożliwia mu też przebywanie w pobliżu klasztoru, w którym znajduje się Kasia. Niestety, w pracy Angelo zmuszony jest obcować ze swoją szefową Kris (Agnieszka Grochowska), która okazuje się być wyzbytą wszelkich skrupułów „suką” (szkoda, że w języku polskim słowo to ma nieco inny – bardziej prostacki i wulgarny – wydźwięk, niż popularna – ale jakże adekwatna – w świecie anglosaskim bitch), jak również z jej przyjaciółką Mirą (Monika Rosati), reprezentującą podobny rodzaj kobiecości, by nie napisać – pardon my French – kurewskości. Obie panie postanawiają przetestować, czy też wręcz „złamać” cnotliwego nomen omen Angela – rozdziewiczyć go, skorumpować i skłonić do innych, równie niecnych, postępków.

zderzenie ciał obcych

Wprawdzie (domniemany?) konflikt sumienia ludzi „zaprzedających się” korporacyjnym układom, wynikający z konieczności poświęcenia pewnych zasad moralnych w imię kariery i zysku, nie jest według mnie konfliktem na miarę tragedii antycznej, ani nawet faustowskim „dealem” – będąc w rzeczywistości zaledwie (?) uleganiem jakże ludzkiej i powszechnej skłonności do oportunizmu i konformizmu – to jednak koncept Zanussiego, by zderzyć ze sobą pewne siły, które wpływają obecnie na formowanie się (zmianę) tożsamości nie tylko polskiej, ale i europejskiej w kontekście wartości chrześcijańskich, na których bądź co bądź – choćby tylko deklaratywnie – opiera się cywilizacja zachodnia, był obiecujący. Niestety, sposób egzekucji tego dylematu przez reżysera zaowocował filmem, który wydał mi się elaboratem sztucznym, nieprzekonywującym, dopuszczającym się schematyczności, niewiarygodności i ulegającym zbyt daleko idącym uproszczeniom. Innymi słowy, to co widziałem na ekranie, to nie było życie – to był ekstrakt pewnych idei, tez, koncepcji zamieniony w obraz, ale w taki sposób, który nigdy mi nie pozwolił na to, by zapomnieć o tym, że oglądam kino (czyli swego rodzaju maszynerię) – że na ekranie widzę aktorów, a nie prawdziwych ludzi (a z prawdziwą sztuką kina mamy do czynienia wtedy, kiedy oglądając film, zapominamy o tym, że jesteśmy w kinie, bowiem przenosi on nas do świata, jaki – pozostając sztucznie wygenerowanym – budzi w nas autentyczne uczucia i empatię, dzięki czemu odnosimy wrażenie, iż obcujemy z czymś prawdziwym w rzeczywistości, którą zaczynamy utożsamiać z tą, w jakiej żyjemy naprawdę).

Konflikt między zmysłami a wiarą? Jaka miłość zwycięży?

Konflikt między zmysłami a wiarą?

Według mnie słabym elementem filmu było zarówno to, co wiązało zakochaną parę z chrześcijaństwem (trudno było nam uwierzyć w mocną wiarę bezbarwnego i słabego dramaturgicznie Angelo; wiele do życzenia pozostawiała także motywacja Kasi, w którą, nota bene, nie wierzył nawet jej ojciec), jak i związek dwóch kobiet-bohaterek z wielkim biznesem (niestety, ani przez chwilę nie odniosłem wrażenia, iż grana przez Agnieszkę Grochowską Kris jest szefową firmy – gdyż praktycznie cały czas ekranowy wypełniały jej knowania i manipulacja otaczającymi ją ludźmi, głownie za pomocą traktowanego instrumentalnie seksu). Czyli nie funkcjonowało już właściwie to, co miało być kluczowe, jeśli chodzi o oś dramaturgiczną całej historii, stanowiąc fundament konfliktu etycznego między dwoma różnymi światami: wiary i niewiary, idealizmu i cynizmu, duchowości i bezduszności, altruizmu i egoizmu, przyzwoitości i nikczemności, wartości wyższych i hedonistycznej próżności… etc.

feminizm jak cholesterol?

Domyślam się, że w założeniu autorskim Zanussiego, Kris i Mira miały być przedstawicielkami postępu, nowego „porządku”, kapitalizmu bez ludzkiej twarzy (jakim ponoć staje się globalny korporacjonizm), w którym dążenie do osiągnięcia egoistycznych celów przestaje się opierać na jakiejkolwiek etyce, przy jednoczesnym odrzuceniu jakichkolwiek wzajemnych zobowiązań, przyzwoitości, uczciwości, miłosierdzia, empatii, altruizmu – tego, co kojarzone jest z ludzkim sercem i sumieniem. Trochę więc zdziwiło mnie to, że dyskusja na temat filmu zaczęła się toczyć wokół feminizmu (a miało to miejsce parę lat temu w momencie odrzucenia projektu Zanussiego przez tzw. komisją ekspercką Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, w reakcji na co nasz zasłużony reżyser podniósł larum, że jest atakowany przez owo słynne już „radykalne skrzydło polskiego feminizmu” (czy miał tu na myśli Dorotę Kędzierzawską i Małgorzatę Szumowską? – bo przecież nie Agnieszkę Holland, która była za przyjęciem jego filmu do realizacji, ani tym bardziej Filipa Bajona, Andrzeja Jakimowskiego czy Macieja Wojtyszkę, którzy także znaleźli się w tej komisji, a których raczej trudno zaliczyć w poczet polskich feministek). Tak czy owak sam Zanussi położył nacisk na feminizm, powtarzając przy różnych okazjach (także podczas spotkania po projekcji filmu na Festiwalu w Chicago, co usłyszałem na własne uszy) swoją „złotą myśl” o tym, że feminizm jest jak cholesterol: „… bywa dobry i zły. Jestem więc za tym dobrym feminizmem, który kazał paniom domagać się praw wyborczych, możliwości kształcenia, równości płac itd… Ale przeciw temu złemu, który ma je uczynić identycznymi jak mężczyźni – w karierowiczostwie, bezwzględności, wulgarności. Przecież dzisiaj to powszechne schamienie, traktowane jest jako przejaw emancypacji, wulgarny język używany przez kobiety jako triumf feminizmu, a moim zdaniem to akurat wielka przegrana. W Polsce feminizm jest spóźniony. Obserwuję losy kobiet, które uwierzyły, że w walce o karierę, w pazerności na władzę, pieniądze, mają być jeszcze gorsze od mężczyzn. Ten feminizm walczy o zrównanie szans nie w prawach, co jest słuszne, ale w bestialstwie. Na szczęście kobiety są na to mniej podatne, ale kobiety biznesu czy władzy czasem mogą budzić grozę. Nie chcę czynić żadnego despektu słusznym i szlachetnym feministkom. Jestem z nimi tam, gdzie chodzi o równe prawa, tam trzeba walczyć. Ale jest taki nurt skrajnego feminizmu, który głosi, że kobiety mają być takie jak mężczyźni, a mężczyźni tacy jak kobiety. Uważam, że jest on szkodliwy, gdyż zaciera granice między płciami.”

Ponoć prof. Magdalena Środa, czołowa polska feministka, zareagowała śmiechem na pytanie o działalność „skrajnego skrzydła feminizmu”: „Po pierwsze, takiego feminizmu w ogóle u nas nie ma. Mówienie o nim to jest jak sen o złych ludach. Widocznie Zanussi dołączył do Macierewicza z problemami psychicznymi. (…) Dziwię się, że Zanussi w ogóle mówi o feministkach w kontekście najnowszego filmu, bo nie słyszałam, by ktokolwiek protestował. Żadna feministka nie widziała scenariusza tego filmu i zapewniam, że nikt się nie interesuje twórczością tego reżysera. To jest widocznie nadęty starszy pan, który chce się za wszelką cenę wypromować, dlatego mówi o jakimś lobbingu ‚skrajnego skrzydła feminizmu’, które nie istnieje.”

ciężar właściwy

Pomijając złośliwości wymieniane przy tej okazji przez adwersarzy, jestem gotów przyznać rację tym, którzy zarzucają Zanussiemu pewną manipulację (być może wymyślona ona została przez niego na użytek medialny w celu wyprowadzenia dyskusji o filmie na szersze forum, nadania jej pewnego światopoglądowej ostrości i dramatyzmu), ale mimo wszystko solidaryzuję się z reżyserem, bowiem podzielam jego poglądy na skrajny feminizm, tudzież obawy wynikające z zagrożenia europejskiej tożsamości przez cyniczny, amoralny, bezwzględny korporacjonizm, dla którego zysk stał się bogiem, a wydajność ekonomiczna ważniejsza od jakiegokolwiek humanitaryzmu.
Wprawdzie Zanussi podkreśla, że on robi film, ale już to, co ten film będzie oznaczał, zależy od samego widza, to jednak zdradza swoje intencje i mówi nawet o przesłaniu, jakie ma „Obce ciało”: „I najważniejsze, co pokazuję w filmie, to fakt, że mentalność korporacyjna, jest nie do pogodzenia z całą tradycja judeo-chrześcijańską. I jak łatwo – wywalczywszy sobie wreszcie wolność polityczną, sprzedajemy ją na rzecz nowej władzy jaką stałą się korporacja, z jej przemożną potrzebą bogacenia się. To jest tak naprawdę przesłanie tego filmu.”
Wydaje się, że przyłapaliśmy tutaj twórcę na sprzeczności: z jednej strony bowiem uznaje on, że prawa ekonomii nie muszą być sprzeczne z etyką chrześcijańską, z drugiej zaś wskazuje na to, że nie da się jej pogodzić z „mentalnością korporacyjną”. Jednakże, moim zdaniem, jest to sprzeczność pozorna, która zwraca nam uwagę na to, że „mentalność” korporacyjna wcale nie musi być mentalnością pozbawioną etyki, by kierować się prawami panującymi w ekonomii. Czym innym są te prawa (domena ekonomii), czym innym moralność (domena etyki) – każde zachowanie cywilizowanego człowieka (również ekonomisty czy korporacjonisty) powinno się stosować do przyjętego (zaakceptowanego cywilizacyjnie) systemu etycznego, według którego dobro powszechne i sam człowiek (również ten „zwykły” – common man) są ważniejsze niż ekonomiczny zysk i imperatyw bogacenia się za wszelką cenę. (W tym kontekście atakowanie Zanussiego jako tego, który jest po stronie „prawicowców” jest pewną niedorzecznością, bo przecież mamy tu do czynienia z postulatem typowo „lewicowym”.)

Ale przecież „Obce ciało” nie jest filmem politycznym, nie jest też filmem atakującym feminizm – według mnie to, co się zaczęło dziać wokół obrazu Zanussiego jest sporem wywołanym sztucznie. Ale to prawda, że pojawienie się „Obcego ciała” na ekranach można potraktować jako pretekst do dyskusji nad zmianami współczesnego świata i europejskiej tożsamości, miejscem Boga w przestrzeni publicznej i w życiu samych ludzi, związku etyki z ekonomią… etc. Tylko czy „Obce ciało” Zanussiego zdolne jest udźwignąć ciężar tych kwestii?

greydot

Miłość (niebiańska?) Boga silniejsza od miłości (ziemskiej) do mężczyzny?   (Agata Buzek w "Obcym ciele")

Miłość (niebiańska?) do Boga silniejsza od miłości (ziemskiej) do mężczyzny? (Agata Buzek w „Obcym ciele”)

.


Filed under: NOTATNIK FILMOWY, społeczeństwo, WSPÓŁCZESNE MITOLOGIE Tagged: Agnieszka Grochowska, etyka, film, kapitalizm, kino, kino polskie, korporacjonizm, Krzysztof Zanussi, laickość, moralność, Polska, recenzja, religia, reżyser, wiara, współczesność

STRASZNA GODZINA PRAWDY z Krzysztofem Zanussim

$
0
0

.

Krzysztof Zanussi: "W Polsce nie ma bohatera, bo bohater jest dziś jednocześnie wrogiem publicznym. Jest to moment przemiany. Nie wiemy, czy przeklinać dorobkiewiczów, aferzystów, czy chwalić ludzi z inicjatywą. A przecież nie ma między nimi różnicy" (zdjęcie własne)

Krzysztof Zanussi: „W Polsce nie ma bohatera, bo bohater jest dziś jednocześnie wrogiem publicznym. Jest to moment przemiany. Nie wiemy, czy przeklinać dorobkiewiczów, aferzystów, czy chwalić ludzi z inicjatywą. A przecież nie ma między nimi różnicy” (zdjęcie własne)

Przyznam się, że do postaci Krzysztofa Zanussiego – a ściślej: do jego twórczości – mam stosunek ambiwalentny, czyli znaczony sprzecznościami. Wbrew oczekiwaniom, ta ambiwalencja nie tylko, że nie złagodziła się, ale wręcz zaostrzyła po rozmowie jaką przeprowadziłem z reżyserem w Chicago*, który przywiózł tu na amerykańska premierę swój film „Dotknięcie ręki”, mocno bergmanowski obraz o starzejącym się genialnym kompozytorze (Max von Sydow – jeszcze jeden przyczynek do bergmanizmu „Dotknięcia”), który żyjąc przez ostatnie 40 lat w odosobnieniu (Dania), przerywa swe twórcze milczenie zainspirowany wizytą młodego rodaka. Jednym zdaniem: film europejski par excellence.
Nie chciałem jednak aby moje spotkanie z Zanussim zamieniło się w dyskusję nad jego najnowszym filmem. Oto bowiem nadarzyła się okazja, by zapytać jednego z najwybitniejszych twórców w historii polskiego kina powojennego o te aspekty jego twórczości, które niezmiennie mnie nurtowały, odkąd się z nią zetknąłem po raz pierwszy.

Przyjazd Zanussiego do Chicago zapowiedziała notka moim zdaniem dość rzetelnie ujmująca charakter jego filmów, a tylko nieznacznie nacechowana elementami laurki:
„Zwany jest profesorem wśród polskich reżyserów. Lecz w przydomku tym nie ma cienia ironii. Już to, że studiował fizykę, a później filozofię (nota bene u Ingardena, ucznia Husserla) mówi wiele o obszarze, w jakim poruszają się jego myśli i zainteresowania. Takie są też jego filmy – zrodzone z konfliktu miedzy tym, co w ludzkim umyśle kartezjańskie i racjonalne, a tym, co platońskie i idealne. Każdy z nich to filozoficzny esej rozpisany na obrazy, studium egzystencjalne podejmujące problematykę etyczną, rozważający sens życia i śmierci, dokonywujący przewartościowań kontemplacyjnego doświadczenia religijnego. Dzięki niezwykle rzadkiej umiejętności uzyskiwania psychologicznej i filozoficznej głębi za pomocą prostego i powściągliwego obrazu, jego styl i sztuka doskonale została rozpoznana w świecie, zdobywając uznanie wśród największych autorytetów kina.”

Wszystko to prawda, jednak można się również zetknąć z nieco inną perspektywą spojrzenia na twórczość Zanussiego. I właśnie ten krytyczny ogląd chciałem skonfrontować ze zdaniem samego reżysera. Poddałem mu więc problem następujący:

- Wśród tzw. przeciętnej publiczności, zawsze – nawet w okresie największych sukcesów – pańskie obrazy miały opinię trudnych, „poważnych”, elitarnych a przez to hermetycznych. Pańskie nazwisko kojarzyło się z przeintelektualizowaną rozprawą filozoficzną, w której ponad konieczność „mnoży się byty”, gdzie bohaterów stawia się w hipotetycznych i wydumanych sytuacjach tylko po to, by bardziej skomplikować ich rozterki (czy wręcz rozdarcie) przy dokonywaniu życiowych wyborów. Czy wobec tego nigdy nie miał pan wrażenia, że to, co pan robi, może się wydawać pewnym nadużyciem, swego rodzaju intelektualnym hedonizmem?

- Zanussi: Nadużycie to pan teraz popełnia, tak konstruując pytanie. Czyni mi pan krytyczny zarzut, a następnie się pyta, czy to złe, co robię, wykonuję świadomie. Otóż robię to świadomie, ale uważam, że nie jest to złe, a pańska ocena jest chybiona.

- Podobne opinie (o tym, że trudno ogląda się pańskie filmy) można usłyszeć od tzw. „szerokiej” publiczności, są więc one dość powszechne. W takim razie: czy wszyscy się mylą?

- Proszę pana! Zdarzyło mi się zrobić kilka filmów, które miały najwyższe notowania komercyjne w PRL-u. Nie zaliczam się do twórców elitarnych, ponieważ byłem zawsze w górnej średniej frekwencyjnej w Polsce. Wiele z moich filmów miało również pod tym względem przyzwoite wyniki na świecie. Implikuje mi więc pan problem, który udało mi się rozwiązać i który mnie nie dotyczy. Do moich filmów nikt nie dokładał, a na wielu zn nich ktoś zarobił. Przytoczone przez pana opinie są więc bezzasadne, właściwie do zlekceważenia. Konto bankowe świadczy za mną.

- Muszę przyznać, że nigdy nie przyszło mi9 do głowy kojarzyć pana – i pańskiej twórczości – z kontem bankowym.

- Pan mi czyni konkretne zarzuty i cytuje opinie ludzi, którym fakty bankowe zamykają gębę. Jeżeli ja mogę się obronić tym argumentem, to po co mam dyskutować o reszcie? Jeżeli ktoś by na mnie zbankrutował, to rzeczywiście mógłby się po mnie przejechać nieźle, że go wyprowadziłem na manowce. Ale tak się nie stało, jak na razie.

- Pańskie filmy prowokują jednak pytania, które tu chciałbym panu zadać. Np. o to, na ile robienie filmów jest dla pana mierzeniem się z problemami filozoficznymi, światopoglądowymi, moralnymi i czy za pomocą filmu stara się pan rozwiązać te problemy?

- A czy pan tych filmów nie ogląda?

- Ja chcę poznać stanowisko twórcy. Interesuje mnie w tej chwili to, jak jego film działa na niego samego. Nie wierzę bowiem, by reżyser robił film jedynie dla publiczności. On robi też film dla siebie.

- Zabawne, że pan odwraca tę tezę. Jednak, cokolwiek byłoby prawdą w tym, ze film robię dla siebie, to wobec ludzi rozliczam się z tego, co te filmy znaczą dla tych ludzi. Co znaczą dla mnie – pozostanie moją intymną tajemnicą.

- Skoro tak, to może postawię problem nieco inaczej. Czy tak często spotykana w pańskich filmach konkluzja o tym, że nie mamy jednak wyboru, a jeżeli nawet wybieramy, to tylko pozornie, gdyż zawsze istnieje jakieś uwarunkowanie zewnętrzne, nie wpędziła pana nigdy w tzw. piekło relatywizmu, (w którym tak naprawdę nie jesteśmy w stanie wybrać miedzy dobrem a złem – bynajmniej nie dlatego, że nie wiemy czym jest dobro, a czym zło, ale dlatego właśnie, że ktoś/coś wybiera za nas)?

- I znowu to samo! Pan jest widzem i proponuje pewną interpretację moich filmów – być może mocno niezgodną z moim przekonaniem – wobec czego niech pan sam sobie odpowie na te pytania, oglądając moje filmy. Mnie się te pytanie nie podobają. Budując w ten sposób pytania, nigdy pan nie uzyska odpowiedzi. Jeżeli pan interpretuje utwór i chce, żebym ja na platformie pańskiej interpretacji się tłumaczył, to przecież nigdy tego nie zrobię. Musi pan rozumować zgodnie z moja intencją, wtedy przyjmę tę płaszczyznę.

- Wcale nie muszę rozumować zgodnie z pańską intencją…

- Jeżeli nie, to będziemy się spierać. Rzeczywiście, pan ma do tego prawo, tylko że stanie się pan wtedy krytykiem, a nie rozmówcą.

- Ja chcę być krytycznym rozmówcą.

- A ja nie mam obowiązku komentować pańskiej krytyki.

- Dobrze więc, w takim razie zapytam się pana o coś innego. Wydaje mi się, że z racji pańskiego wykształcenia – a i zważywszy na charakter filmów, jakie pan tworzy – scientysta i racjonalista musi być w panu w permanentnym konflikcie z moralistą, egzystencjalistą. Jak pan sobie daje z tym radę?

- No nie ma rady- znalazłem już sposób na pana, więc mogę tylko powtórzyć: w moich filmach jest odpowiedź na to, jak sobie z tym daję radę. Cóż, raz lepiej, raz gorzej. Oba te elementy – które pan słusznie wyróżnia – są sprzecznościami, wśród których miotają się moi bohaterowie i wśród których dzieją się moje filmy.

* * *

Oczywiście, powyższa część rozmowy nie została uwzględniona w wywiadzie, który został ostatecznie opublikowany. A jednak zawierała w sobie kilka istotnych kwestii – zasugerowanych choć nierozwiązanych. Stąd jej tutejsza obecność. Nieformalny tok owych „wspomnień wywiadowcy” daje mi niejako licencję na pisanie o rzeczach i epizodach, które w wersji oficjalnej, reporterskiej, mogłyby być kwestionowane. A tak są dopełnieniem rzeczywistości, nie klarując jej zbytnio i nie selekcjonując. Mogę więc wspomnieć jeszcze o tym, że Zanussi spóźnił się na umówioną rozmowę półtorej godziny i już to mogło nastawić wobec niego „wywiadowcę” wojowniczo. Stąd te zaczepliwe lub – jak kto woli – prowokacyjne pytania oraz próba przystosowania się do specyficznego żargonu intelektualnego, na jaki przekłada się problematyka filmów tego reżysera. Poważam Zanussiego jako twórcę kina autorskiego. Nie można przecenić jego – zarówno krajowego, jak i międzynarodowego – sukcesu oraz pozycji, jaką sobie wyrobił w polskim i światowym kinie. Ale Zanussi jako człowiek… Czy mam prawo zdradzenia swoich wrażeń dotyczących osoby, z którą miałem bezpośredni kontakt?
Cóż, Zanussi wydał mi się typem dość sztywnego i chłodnego „mózgowca”, budującego wokół swojej osoby pewną barierę, którą łatwo można wziąć za swego rodzaju zarozumiałość superintelektualisty. Mógłby ktoś powiedzieć, że wynika to po prostu z faktu, że zna on swoją wartość i czuje się pewnie na swojej pozycji intelektualnego autorytetu twórcy wybitnego.
Skąd więc – i dlaczego? – ta fałszywa skromność na amerykańskiej premierze „Dotknięcia”? (Niestety, takie odniosłem wrażenie.)
Muszę też zaznaczyć, że ubodło mnie wprost parę stwierdzeń Zanussiego, kiedy rozmowa zeszła na tematy bardziej ogólne, dotyczące m.in. zmieniającej się sytuacji społeczno-polityczno-gospodarczej w Polsce. Przypomniałem reżyserowi, że kiedy pod koniec lat 80-tych pytano go o określenie charakteru przemian zachodzących wówczas w naszym społeczeństwie, nie był zdolny do dokonania syntezy, mówiąc że „czas nie dojrzał jeszcze do nowych sformułowań, a stare się wyczerpały”. I trudno było wówczas temu zaprzeczyć. Czy po kilku latach, jakie minęły od tamtego momentu, łatwiej już udzielić odpowiedzi na tak postawione pytanie?

Zanussi odparł, jak zwykle w sposób chłodny, analityczny i precyzyjny: „Zadaniem twórcy jest nie tyle formułowanie eseistycznych uogólnień, co wyrażanie w sztuce tego, co jest duchem czasu. Czy to się już dzisiaj da zrobić? Myślę, że nie. Szczególnie teraz byłoby to bardzo trudne. Wprawdzie mnie, człowiekowi obcującemu z Zachodem, dość łatwo wyobrazić sobie do jakiego modelu zmierzamy. Natomiast społeczeństwu jest to jeszcze bardzo trudno zrozumieć. Żyjemy w momencie rozsypki, która jest chyba przelotna i minie; może za rok, dwa, trzy… Brakuje niestety konstruktywnych emocji, myśli – nie ma żadnych elementów jednoczących społeczeństwo. Ludzie są w konflikcie z samymi sobą, tzn. lubią to, czego nie lubią, i próbują w sobie tego, czego nie mogą znieść. Nie ma bohatera, bo bohater jest dziś jednocześnie wrogiem publicznym. Jest to moment przemiany. Nie wiemy, czy przeklinać dorobkiewiczów, aferzystów, czy chwalić ludzi z inicjatywą. A przecież nie ma między nimi różnicy.”

Zaraz, zaraz… czy to stwierdzenie nie jest zbyt kategoryczne? Podzieliłem się ową konsternacją z reżyserem, pytając się go, czy rzeczywiście przedsiębiorcy i aferzyści to są ci sami ludzie?

- Oczywiście! – odparł zdecydowanie Zanussi – To tylko kwestia tego, z której strony pan na to patrzy i jak pan to nazwie. W rozumieniu etymologicznym słowa „afera” każdy człowiek interesu jest jednocześnie aferzystą. Dopiero socjalizm nauczył nas rozumieć aferę jako coś brudnego i podejrzanego. To jest ślad zamętu w umysłach ludzi. Nie żyjemy w żadnym państwie prawa, chopciaż o nim marzymy, a przynajmniej to deklarujemy. Właściwie nie wiemy jakie ma być. Czasem jest jeszcze ono socjalistyczne i uważamy, że naturalnie powinniśmy prawo łamać. Bo łamanie prawa do niedawna było cnotą. W tej chwili jeszcze nie wiadomo, czy jest cnotą, czy już nie jest. Nie wiadomo np. czy płacić podatki. Za Jaruzelskiego właściwie nie należało. Sam czułem się fatalnie gdy płaciłem za moją pracę podatki w dewizach, bo wiedziałem, że za te pieniądze rząd kupuje np. gaz do rozpędzania demonstracji. Uważałem więc, że im mniej zapłacę, to będzie sprawiedliwiej. Ów zamęt nie sprzyja temu, by powstawała sztuka, w której mógłby zaistnieć prawdziwy społeczny rezonans. Na taką sztukę w tej chwili jeszcze nie jesteśmy gotowi.

Wtrąciłem: Rozum nie wydaje mi się być w szczególnym poważaniu w kraju. Inteligencja została poniżona do poziomu pariasa. Szczególnie pana może to zaboleć.

- Nie mogę nad tym specjalnie boleć – rzekł Zanussi – gdyż uważam, że od sprawdzianu wartości nie ma odwołania. Musimy się sprawdzać. Jeżeli inteligencja nie może dzisiaj zarobić na życie, nie potrafi związać końca z końcem, to w jakiś sposób daje dowód na to, że nie może również pretendować do roli przewodniej w kraju. W społeczeństwie rynkowym, zdolność do świadczenia usług jest wyrazem przydatności. Oczywiście, że żyjemy w chaosie, wiele rzeczy pomyślanych jest nienormalnie, lecz masa odruchów w naszym społeczeństwie pochodzi jeszcze z minionej epoki.
I w tym momencie usłyszałem opinię, z którą można było wówczas mocno polemizować. Opinię uwłaczającą chyba wielu ludziom w kraju. Zanussi kontynuował: „Jeżeli dawniej uniwersytet był miejscem, gdzie chroniły się najtęższe umysły, to musimy się dzisiaj pogodzić z tym, że najtęższe umysły pracują raczej dla przemysłu, a jeśli nawet posiada ktoś katedrę uniwersytecką, to jest jednocześnie w paru radach nadzorczych i jeździ przynajmniej średniej klasy samochodem. Jeśli nie jeździ, to znaczy, że jest marny, niewiele umie.”

Byłem zdumiony. Mówił to bowiem człowiek, który zajmował się najgłębszymi dylematami ludzkiej egzystencji, a za swych bohaterów obierał sobie ludzi, dla których najważniejsza była sfera umysłu, ducha – dokonywanie moralnych i filozoficznych wyborów, etyczna wrażliwość. A teraz dowiadujemy się od Zanussiego, że wartość człowieka należy mierzyć wartością jego samochodu. Czy naprawdę najtęższe umysły muszą pracować dla wyrobnictwa i przemysłu? Co począć w takim razie z wielkimi umysłami nie zainteresowanymi sferą produkcyjną czy konsumpcyjną? Na śmietnik darmozjadów?

Zanussi sprecyzował jednak kogo ma na myśli, być może starając się złagodzić kategoryczność poprzedniego sądu:
 – Dla całej masy uniwersyteckich gryzipiórków, którzy mieli się za intelektualistów, jest to straszna godzina prawdy. Ich przyczynkowe nudziarstwo jest społeczeństwu niepotrzebne i w tej biedzie, w której żyjemy, nie ma sensu tego subwencjonować. Dla inteligencji jest to więc moment przewartościowań. Myślę, że w efekcie jakoś się ona wybroni. Wiele z inteligenckich przywilejów w starej postaci traci sens, gdyż nie ma już dla nich podstaw. Dlaczego np. robotnik ma patrzeć z poważaniem na człowieka, który jest niezdarą, leniuchem, pustym gadaczem i nie ma żadnych atutów, żeby przewodzić?

Zrozumiałem, że oto Zanussi przemawia z pozycji silnego – z pozycji kogoś, kto odniósł sukces w sferze biznesowej, a konkretnie, jako producent i dyrektor wytwórni filmowej. I naturalnie, uznał to za „działalność przemysłową” (w domyśle: taką, jaką zajmują się „najtęższe umysły”), co zostało przez twórcę wyartykułowane expressis verbis:
- Zajmuję się teraz działalnością przemysłową, tzn. jestem narzędziem przemysłu rozrywkowego, czyli producentem. Muszę się uczyć masę rzeczy od nowa, bo jest to zawód, który uprawiam dopiero od niedawna – od czasu, kiedy zaczęliśmy żyć w świecie gospodarki rynkowej. Przedtem uprawiałem go na niby. Miałem wielką ochotę być człowiekiem czynnym, nie czuję się jeszcze zmęczony i chcę się jakoś w tych nowych czasach znaleźć. Nie myślę się poddawać, gdyż wszystkie baty, które mnie mogły spotkać, spotkały mnie już wcześniej na Zachodzie. Tego, co większość moich rodaków uczy się dzisiaj, ja się musiałem uczyć 15 lat temu. W wielkim bólu, a jednocześnie z wielką przewagą, bo miałem w ręku PRL-owski paszport i zawsze mogłem wrócić do domu.

Wielu ze znanych twórców polskiej kultury, którzy swoją popularność zdobyli za czasów PRL-u, pytałem o to, czy nie żal im tej sielanki, jaką podobno stwarzał wówczas państwowy mecenat. Zanussi był jedynym, który odpowiedział twierdząco, chociaż wcale się tego nie spodziewałem:
- Oczywiście żal mi czasów minionych, jednakże już wtedy wiedziałem świetnie, że tak dobrze już nigdy nie będzie. Cieszyliśmy się przecież taką sławą odbitą, świeciliśmy nie zawsze własnym światłem i to było dla nas – artystów, intelektualistów – niesłychanie emocjonujące. Mamy to jednak za sobą.

Gwoli sprawiedliwości muszę tu jednak zaznaczyć, że Zanussi żałował nie tylko PRL-owskiego mecenatu, ale również tego, że jego filmy nie mogą już liczyć na szerszą widownię wśród młodego pokolenia. Żałował również utraty tych widzów, którzy byli wdzięcznymi odbiorcami jego twórczości w latach 70-tych. A więc dochodziła nostalgia za czasami, kiedy się było „młodym i pięknym”?:
- Każdy człowiek, w miarę jak czas mija i włosy wypadają – wyznał Zanussi – spostrzega, że nie jest już taki piękny, jak był kiedyś. To samo dotyczy artysty. Żałuję, że nie mam dzisiaj dostępu do młodej widowni, ale nikt tego chyba nie ma. Nie ma więc komu zawiścić. Nie pojawili się jeszcze tacy artyści, którzy mogliby stanowić siłę przewodnią dla młodzieży, gdyż dzisiejsza młodzież nie ma w ogóle artystów wśród swoich idoli. Kiedyś może tacy się pojawią. Ja jednak będę zabiegał o młodego widza. Jak każdy artysta, chcę być do końca żywy.

Ciekawił mnie jeszcze aspekt następujący:
- Jaki to paradoks sprawił, że pan – ze swoim sposobem widzenia świata i myślenia o życiu, tak różnym mimo wszystko od zachodniego – właśnie na Zachodzie chciał zrealizować większość swoich twórczych zamierzeń?

Na co Zanussi odparł: Ponieważ ja się czuję człowiekiem Zachodu, jak każdy Polak, który ma poczucie swoich korzeni. Wiem, że moja działalność była marginalna w Polsce, a tym bardziej na Zachodzie, bo wszystkie filmy ambitne – także literatura, czy teatr ambitny – raczej nie plasują się w głównym nurcie.

Przyznaję, że brakło mi w tym momencie przytomności umysłu. A przecież Zanussi zaprzeczył oto jaskrawo temu, co powiedział na początku naszej rozmowy. Przypomnijmy sobie: Nie zaliczam się do twórców elitarnych, ponieważ byłem zawsze w górnej średniej frekwencyjnej w Polsce.
No tak, brakło mi refleksu i zaprzepaściłem szansę wykazania reżyserowi tego, że podczas tej samej rozmowy wygłosił dwa sprzeczne ze sobą sądy. A szkoda. Bowiem uświadomienie intelektualiście tej klasy, co Zanussi ambiwalencji w myśleniu, skutkuje zwykle interesującym dialektycznym wywodem, a niekiedy i ciekawym paradoksem. A tak, wszystko skończyło się rozwinięciem wątku pracy reżyserskiej za granicą:
- Kiedy stawiałem pierwsze kroki – wspomniał Zanussi – bardzo zależało mi na tym, by się potwierdzić, żeby udowodnić, że to, co myślę, moja wyobraźnia także są warte w innych krajach, że nie jestem skazany tylko na moją ojczyznę. Tak się złożyło, że tamten świat podbijałem jeszcze z wolnej stopy. Nie musiałem tego robić, dzięki czemu było mi znacznie łatwiej. Widzę, że mam tę przewagę nad kolegami, którzy muszą się dzisiaj pogodzić z tym, że coś się bardzo zmieniło, i że nie ma od tego odwrotu. Ja zawsze ten odwrót miałem – mogłem wrócić do PRL-u, zdać się na państwowego mecenasa i jeszcze w tych warunkach prosperować zupełnie dobrze.

* * *

Cenię sobie tę rozmową z Krzysztofem Zanussim. Nawet na przekór temu, że reżyser nie podjął kilku naprawdę interesujących wątków, oraz że się zagapiłem i nie zareagowałem polemicznie na kilka jego stwierdzeń. Miałem jednak wrażenie zetknięcia się z błyskotliwą inteligencją… To nic, że po ludzku niedoskonałą.

 * * *

Krzysztof Zanussi: Kiedy stawiałem pierwsze kroki – wspomniał Zanussi – bardzo zależało mi na tym, by się potwierdzić, żeby udowodnić, że to, co myślę, moja wyobraźnia także są warte w innych krajach, że nie jestem skazany tylko na moją ojczyznę   (Max von Sydow w "Dotknięciu ręki")

Krzysztof Zanussi: Kiedy stawiałem pierwsze kroki, bardzo zależało mi na tym, by się potwierdzić, żeby udowodnić, że to, co myślę, moja wyobraźnia także są warte w innych krajach, że nie jestem skazany tylko na moją ojczyznę (Max von Sydow w „Dotknięciu ręki”)

.

* Artykuł ukazał się na łamach „Dziennika Chicagowskiego” 28 lipca 1995 r. w ramach cyklu „Wspomnienia wywiadowcy”, a dotyczył rozmowy, która miała miejsce jesienią 1992 roku.

Powiązany wpis: MIŁOŚĆ, BÓG I KAPITALIZM – „OBCE CIAŁO” ZANUSSIEGO

.


Filed under: NOTATNIK FILMOWY, POLITYKA, WYWIADY Tagged: film, kino, kino polskie, Krzysztof Zanussi, reżyser, wspomnienia - wywiady, wywiad

KOSZ OD KWIATKOWSKIEJ, BASIA, JOASIA I DYLAN…

$
0
0

ze wspomnień wywiadowcy

Wielu artystów zjeżdża nam z Polski do Chicago. Czasem są oni sprawcami wydarzeń, co do których nie można mieć żadnych wątpliwości, jeśli chodzi o kunszt, autentyzm, zaangażowanie i solidność wykonania. Niestety, są też takie, które sprawiają wrażenie kolejnej kwesty zasilającej ubożejącą kiesę artystów w tych ostatnich przemianach często dziwnych i ogólnej pauperyzacji środowisk twórczych w kraju. Chociaż znaleźli się również i tacy, którzy uważali, że przyjeżdżając do Ameryki, nie tylko, że nie zarabiają, ale i dokładają wprost do interesu: ot, taka charytatywna wycieczka kupiecko-krajoznawcza, która czasami, po cichu, nazywana jest po prostu chałturą.

Bob Dylan, Grażyna Szapołowska, Basia Trzetrzelewska, Joanna Trzepiecińska, Irena Kwiatkowska - ze wpsommnień wywiadowcyNie chciałbym jednak, żeby to, co przed chwila napisałem, odnosić do programu „Gwiazdy piosenki kabaretowej”, który pojawił się w listopadzie tego roku* w Chicago. Choćby dlatego, że jego wykonanie – choć miejscami nierówne – to jednak w ogólnym wrażeniu satysfakcjonujące. A brali w nim udział artyści z polskiej czołówki estradowo-filmowo-teatralnej, z których większość to przecież kawał historii polskiej rozrywki: Irena Kwiatkowska, Grażyna Szapołowska, Wojciech Młynarski, Wiesław Gołas; a także pokolenie młodsze: Joanna Trzepiecińska, Zbigniew Zamachowski, Piotr Machalica… Jako wywiadowca, nie mogłem takiej okazji przepuścić. Wziąłem więc „namiary” na Grażynę Szapołowską. Powody? Kiedy pojawiła się na scenie, na widowni rozległo się głębokie westchnienie – i to nie tylko wydobywające się z męskich piersi. To zadecydowało. Poza tym, ta aktorska przeszłość Grażyny i fama polskiej sex-bomby. Przy najbliższej sposobności więc, zadzwoniłem do hotelu w Bensenville, gdzie organizatorzy ulokowali cały zespół. Myślałem, że połączono mnie z pokojem Szapołowskiej:
Ja:
– Dobry wieczór. Nazywam się Stanisław Błaszczyna. Czy mógłbym rozmawiać z panią Szapołowską?
Głos w słuchawce:
- Czy to Filip?
– Nie, Stanisław. Czy to pokój Grażyny Szapołowskiej?
- Ale czy Filip?
– Nie, nie Filip. Czy rozmawiam z panią Ireną Kwiatkowską? (Trudno nie rozpoznać głosu pani Ireny – przyp. StB)
- Tak, Kwiatkowska. A kto pan jest, jak nie Filip?
– Piszę do chicagowskich gazet. Chciałbym przeprowadzić z panią wywiad.
- Ale Szapołowskiej nie ma.
– Jednak mi zależy również na wywiadzie z panią.
- To niech pan zadzwoni do Szapołowskiej.
– Chciałem obie panie prosić o rozmowę.
- Szapołowska tu nie mieszka.
– Najmocniej przepraszam, ale widocznie pan Zamachowski podał mi zły numer telefonu. Myślałem, że dzwonię do pokoju, w którym mieszka pani Szapołowska.
- Niech się pan nie tłumaczy i dzwoni do Szapołowskiej.
– Ale mnie naprawdę zależy na spotkaniu z panią.
- Dzisiaj już miałam 50 wywiadów i nie chcę więcej.
– To może jutro lub pojutrze znajdzie pani dla mnie chwilę?
- Nie znajdę!
– W takim razie bardzo mi przykro. Przeprasza, że niepokoję. Jest pani pierwszą osobą, która mi odmówiła wywiadu.

***

W taki oto sposób dostałem „kosza” od Ireny Kwiatkowskiej.
Chwilę później zorientowałem się, że jednak popełniłem nie tylko faux pas, ale i małe kłamstwo. Parę lat wcześniej nie udało mi się także namówić na dłuższą rozmowę Basi Trzetrzelewskiej. Choć nie było to chyba skutkiem jej niechęci, ani też złej woli. Przyczyny były bardziej natury techniczno-sytuacyjnej. Otóż po bardzo udanym koncercie Trzetrzelewskiej w Chicago Theatre, gdzie olbrzymią, prestiżową w mieście salę wypełniły po brzegi tysiące amerykańskich fanów naszej artystki, poszedłem za kulisy, by się z nią spotkać, pogratulować świetnej formy i namówić na wywiad. Basia była szczęśliwa, zachwycona reakcją publiczności i bardzo miła, ale niestety zwróciła mi uwagę, że to już pierwsza po północy, sama pada ze zmęczenia, a jutro rano jedzie na następny koncert do Indianapolis.
– To może choćby kilka słów – nalegałem.
Na co Basia:
- Proszę zostawić mi pański numer telefonu. Zadzwonię jutro do pana.
W to, że Basia do mnie zadzwoni nie wątpiłem, powiedziałem jej jednak, że niestety już jutro rano wylatuję na Florydę i nie znam jeszcze nowego numeru telefonu.**
- To w takim razie dam panu telefon do mojego studia w Londynie. Proszę zadzwonić za jakieś trzy tygodnie, to sobie porozmawiamy – powiedziała Basia i zapisała numer na moim koncertowym programie.
A jakże, dzwoniłem później z Miami do Anglii kilka razy, lecz zawsze trafiałem na maszynę. Raz jednak odebrała jakaś panienka i poinformowała mnie, że artystki nie będzie w domu przez dłuższy czas, i że zmieniła plany. Wreszcie w mojej redakcji zdecydowano się na jakiś przedruk (obiecanego już wcześniej) wywiadu.
Napisałem wtedy recenzję z tego koncertu, okraszonego w „Relaxie” zdjęciem, na którym osoba mi towarzysząca uwieczniła moment mojego przystąpienia do Basi, przedstawienia się i propozycji. Widać na nim kawałek mnie – wywiadowcy, oraz w pełnej krasie rozpromienioną Basię – roześmianą od ucha do ucha, z obiema rękami w górze a pod zdjęciem podpis: „Basia z radością przyjmuje propozycję udzielenia wywiadu naszej gazecie”. Miała to być odpowiedź redakcji (nie przeczę: nieco złośliwa) na famę, że Basia z reguły bardzo niechętnie traktuje Polonię i w zasadzie jej unika.

***

Mniej więcej w tym samym czasie – bodajże tydzień wcześniej, również w Chicago Theatre – miał miejsce koncert Boba Dylana. Pomyślałem: dlaczego nie spróbować? Spotkać się z człowiekiem, którego wielu uważa za żyjącą legendę, za kogoś kto kształtował pewną epokę… To mogła być prawdziwa gratka wywiadowcza.
Pomysł był zupełnie realny. Wiedziałem, że trzeba to przygotować na parę tygodni wcześniej. Wszedłem więc w kontakt z dyrektorką programową Chicago Theatre, jak również z samym kierownikiem trasy koncertowej Dylana (oczywiście przy wsparciu mojej redakcji), który powiedział, że naturalnie jest to możliwe, że porozmawia z menedżerem Dylana i ustalimy jakiś termin.
Wypadało więc przypomnieć sobie twórczość „barda Ameryki”. Przygotowałem sporo kwestii do poruszenia i tak uzbrojony w determinację, pojechałem do downtown.
Niestety, ludzi, z którymi wcześniej rozmawiałem, jakby wymiotło – ani dyrektorki, ani kierownika, ani menedżera… Za kulisy nie było wstępu. Koncert zaczął się opóźniać. W końcu zjawili się jacyś muzycy, podszedłem do jednego z nich i powołując się na wcześniejsze ustalenia (i nazwiska), wręczyłem mu list polecający z redakcji z prośbą o przekazanie menedżerowi.
Wreszcie, po dobrej godzinie koncert wystartował: na scenę wtoczył się mało przytomny Dylan i zaczął coś tam mamrotać pod nosem (nie przesadzam – to było właśnie mamrotanie – taki był wówczas styl śpiewania Boba). To nie był ten sam człowiek, którego znałem z „Highway 61 Revisited”, „Blond on Blond”, „John Wesley Harding”, „Blood on the Tracks”, „Slow Train Coming” czy „Desire”. Niestety. Zupełnie zwątpiłem w powodzenie mojej misji wywiadowczej. Jakimś cudem Dylan nie tylko dotrwał do końca koncertu ale i zaczął bisować. Po pierwszym wszak bisie na estradę wkroczył rosły osobnik i dosłownie zwinął brutalnie „barda”, który i tak pewnie mało rozumiał z tego, co sie wokół niego działo – z zamkniętymi oczami, na chwiejących się nogach, przygarbiony, ze zmierzwionymi włosami i głębokimi bruzdami wokół ust… Budził raczej współczucie. Nie zwlekając, zapakowano Boba do samochodu i odjechano czym prędzej w nieznanym kierunku. Z takim obrotem sprawy mogłem się jednak liczyć. Nawet jeśli Dylan zgodziłby się na wywiad (zakładając, że byłby w stanie go udzielić), to na zasadzie eksperymentu i ciekawostki, gdyż z tak egzotycznego kraju, jakim niewątpliwie jest dla niego Polska, nikt nigdy go chyba jeszcze nie nachodził (po raz pierwszy Bob Dylan nad Wisłę zawitał dopiero trzy lata później).

***

Wróćmy jednak do kosza od Kwiatkowskiej. Tak więc, wyszły nici z wywiadu z „kobietą pracującą, która żadnej pracy się nie boi”, ale jak widać, wywiadów udzielać nie chce i obrusza się, że jej głos pomylono z głosem Szapołowskiej, i że do tej ostatniej dzwoni się przed nią. (Rzywiście, jak to się mogło zdarzyć! Sam do tej pory nie wiem.)
Jednak naprawdę żałowałem, że nie spotkałem się wówczas z panią Ireną. Niestety, nie spotkałęm się również z Grażyną Szapołowską, a na wywiadzie z nią mi zależało, zwłaszcza po tym, kiedy natknąłem się na rozmowę z aktorką, opublikowaną w polskim „Playboy’u”. Usiłowałem jeszcze skontaktować się z nią nazajutrz, ale poinformowano mnie, że artystka porwała rano samochód przeznaczony do dyspozycji całej grupy i wszelki ślad po niej zaginął.

Spotkałem się natomiast z Joanną Trzepiecińską, jedną z najbardziej urodziwych przedstawicielek młodego pokolenia polskich aktorek, znanej mi z kilku wcześniejszych filmów, które można było obejrzeć na Festiwalu Filmu Polskiego w Ameryce. Wywiad ukazał się w prasie polonijnej i nosił tytuł: „URODA NIE JEST WAŻNA”. Trzeba zaznaczyć, że obok tytułu znalazła się podobizna aktorki w stroju nader niekompletnym (ach te koronki, obnażone ramiona, biust, ręka na udzie i wyzywający wzrok… jednym słowem kwintesencja sex-appealu i uderzająca uroda Joasi w pełnej krasie!) Przyznaję, że nieco przewrotne to było zestawienie. I znów parę gromów posypało się na moją głowę wywiadowcy-zbereźnika ze strony Szanownych Czytelniczek (bo jednak nie Czytelników). Ale mam nadzieję, że przeczytały one przynajmniej wywiad, w którym pani Joanna powiedziała parę interesujących rzeczy, a w dodatku zrobiła to inteligentnie i rozsądnie.
Wśród tematów, nie można było jednak nie wspomnieć o tym, co biło wprost w oczy – o urodzie aktorek. Na ile jest ona ważna w karierze?
- Moim zdaniem uroda wcale nie jest tak ważnym czynnikiem w aktorstwie. Naprawdę, proszę to potraktować całkiem serio. Nie ma kanonu urody dla aktorki - stwierdziła Trzepiecińska.
Wskazałem wtedy, że ten komponent erotyczny zawsze był jednak mocny, jeśli chodzi o popularność, a czasem nawet i kult, aktorek. Dawniej gwiazdy ekrany były jednocześnie boginiami seksu. A i dzisiaj eksponuje się także urodę aktorki, szczególnie wtedy, gdy jest co eksponować. I niekoniecznie musi się to nazywać „kupczeniem” ciałem, ani nawet seksizmem. Joanna Trzepiecińska odparła:
- Wszystko zależy od tego, w jaki sposób to się robi, kto to robi i w jakim celu. Jeszcze raz powtarzam: uroda jest w prawdziwym aktorstwie sprawą drugorzędną. A erotyzmu nie należy uważać za domenę diabelską. Ważny jest gust, smak, wyczucie…
Muszę przyznać, iż wahałem się nieco przed zadaniem następnego pytania, którym ryzykowałem nietakt wobec Joanny. Niemniej jednak ośmieliłem się, powołując się zresztą na obce źródło, zapytać:
– Jedna z polskim gazet nazwała panią „pożeraczką serc” i podała – robiąc to dwuznacznie – że w karierze pomogli pani m.in. Jan Englert, Gustaw Holoubek, Piotr Fronczewski, Olaf Lubaszenko, Bogusławem Linda…
Tutaj Joanna Trzepiecińska odparowała:
- Proszę pana, mnie nie interesują plotkarskie tabloidy i brukowce! A takie w naszym kraju również już są. Niestety, przyszła taka moda z Zachodu.

Na zakończenie – gdy zgodziliśmy się z tym, że tak naprawdę nie ma większego znaczenie, gdzie się mieszka – choć, jak zapewniała aktorka, ona nigdy nie chciałaby wyjeżdżać z Polski – usłyszałem od Joanny słowa, które na pewno znalazły aprobatę i rezonans w sercach Czytelniczek (mojej konserwatywnej bądź co bądź, gazety). W Joannie Trzepiecińskiej, kobiecie z krwi i kości, odezwała się także kobieca dusza:
- Dla mnie ważne jest to, z kim się jest, czy się kogoś kocha, czy się ma rodzinę, czy się człowiek czuje szczęśliwy, czy odczuwa satysfakcję… Ważne jest to nasze małe szczęście, które sobie budujemy wokół nas. I to rzeczywiście może być na Alasce, na Grenlandii, jak i w Południowej Afryce.

Amen.

greydot

* Chodzi o rok 1994. Artykuł ukazał się na łamach „Dziennika Chicagowskiego” 12 maja, 1995 r.
** Należy pamiętać, że wszystko odbywało się jeszcze w epoce przed-komórkowej (1991 r.)

Inne odcinki cyklu: TUTAJ

greydot

.

APENDYKS. 

Korzystając ze wspominkowej okazji odgrzebywania moich niegdysiejszych wywiadów ze znanymi postaciami polskiej kultury, chciałbym też zamieścić na mojej stronie zdjęcia, które wpadły mi w ręce w czasie przygotowywania tego cyklu. Zdecydowana większość z nich nie była do tej pory publikowana w internecie – jest to to więc ich oficjalna premiera w sieci. Żałuję jedynie, że stanowią one zaledwie małą cząstkę mojego archiwum, które podczas ostatnich dwudziestu lat zostało mocno przetrzebione – wiele zdjęć zaginęło, a te, które się zachowały nie są zbyt wysokiej jakości. Niemniej jednak postanowiłem je odkurzyć i zaprezentować – przedstawiają bowiem postacie wszystkim dobrze znane, również ludziom młodym, choć przynależące raczej do starszego pokolenia, a przy tym takie, które zapisały się już w historii polskiej estrady, filmu, teatru czy piosenki.
Zdjęcia pochodzą głównie z występów polskich artystów w Stanach Zjednoczonych (przede wszystkim w Chicago) w latach 90-tych ubiegłego wieku. Mają więc pewną wartość archiwalną. Być może wzbudzą też sentyment wśród nieco starszych Czytelników Wizji Lokalnej, którzy tu również trafiają, choć niezbyt często zostawiają ślad. Skądinąd wiem, że ten sentyment może być dość silny, bo oto kilka dni temu na Facebookowej stronie fanów Czesława Niemena (i innych, dawnych artystów polskiej estrady) zamieściłem nigdy nie publikowane zdjęcie Niemena, co spotkało się z nadspodziewanie gorącym przyjęciem jego wielbicieli (TUTAJ). To właśnie zainspirowało mnie do zamieszczenia tej galerii, jako załącznika do ostatniego wpisu z cyklu „ze wspomnień wywiadowcy”.

.

Czesław Niemen

Czesław Niemen

.

Michał Urbaniak

Michał Urbaniak

,

Urszula Dudziak

Urszula Dudziak

.

Jacek Kaczmarski

Jacek Kaczmarski

.

Ewa Bem i Jan Ptaszyn Wróblewski

Ewa Bem i Jan Ptaszyn Wróblewski

.

Elżbieta Adamiak

Elżbieta Adamiak

.

Grażyna Szapołowska

Grażyna Szapołowska

.

Ewa Wiśniewska, Wiesław Michnikowski i Joanna Szczepkowska

Ewa Wiśniewska, Wiesław Michnikowski i Joanna Szczepkowska

.

Alicja Majewska

Alicja Majewska

 .

Irena Kwiatkowska Wojciech Pszoniak Maryla Rodowicz Wiesław Michnikowski Jerzy Stuhr Alina Janowska Janusz Rewiński Jerzy Połomski Krystyna Sienkiewicz Tadeusz Pluciński Adrianna Biedrzyńska Kazimierz Kaczor Edyta Geppert Zbigniew Zamachowski Hanka Bielicka Magda Zawadzka Roman Kłosowski Jan Pietrzak Hanka Bielicka Anna Seniuk Anna Seniuk i Jan Kobuszewski Barbara Wrzesińska i Krystyna Sienkiewicz Jan Kobuszewski Krystyna Janda

© ZDJĘCIA WŁASNE


Filed under: FOTOGRAFIA, MUZYKA, NOTATNIK FILMOWY, VARIA, WSPÓŁCZESNE MITOLOGIE, WYWIADY Tagged: estrada, film, FOTOGRAFIA, gwiazd, idole, kabaret, kultura, kultura masowa, muzyka, piosenka, pop-kuyltura, rozrywka, teatr, wspomnienia - wywiady, wywiad, zdjęcia

„NORMALNOŚĆ” JEST ABSTRAKCJĄ – mówi WOJCIECH PSZONIAK

$
0
0

.

Wybitny aktor sceny i filmu polskiego. Współpracował z najlepszymi twórcami kina w Polsce i Europie. Od kilkunastu lat mieszka w Paryżu, gdzie występuje w teatrze, tworzy nowe, znakomite kreacje w filmach. Nie stroni również od lżejszej, kabaretowej muzy, o czym świadczy choćby jego udział w najnowszym programie kabaretu „Pod Egidą” Jana Pietrzaka, prezentowanym Polonii kilkunastu miast amerykańskich. Pierwszym z nich było Chicago. Tu też miała miejsce rozmowa z artystą.*

.

Wojciech Pszoniak: Muszę panu powiedzieć, że wielu aktorów kłamie, a większość z nich udaje.   (zdjęcie własne)

Wojciech Pszoniak: Wielu aktorów kłamie, a większość z nich udaje (zdjęcie własne)

.

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Co Pan – aktor, odtwórca znakomitych, poważnych ról dramatycznych – robi w towarzystwie satyryka, „kabareciarza”, Jana Pietrzaka?

WOJCIECH PSZONIAK: Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba się cofnąć do lat 70-tych, kiedy zaczęliśmy razem pracować. Znamy się jeszcze z czasów studenckich, kiedy ja, w Gliwicach, robiłem swój studencki kabaret. Gdy przeniosłem się do Warszawy, Jan Pietrzak zaproponował mi występy w swoim kabarecie. Nie umiem żyć bez śmiechu. Lubię jak ludzie wokół mnie się śmieją – sam lubię się śmiać, wygłupiać, powodować ten śmiech.
U Pietrzaka znalazłem odpowiednie miejsce, choćby z tego powodu, że mogłem sam improwizować, „przepuszczać” wszystko przez siebie i swoje poczucie humoru. Tutaj wreszcie znalazłem coś w rodzaju zawodowego wypoczynku, gdyż był to kabaret zarówno liryczny, jak i polityczny. Spotykali się w nim ludzie różnego pokroju, często doskonali autorzy. Z Jankiem jestem w Ameryce po raz drugi. Pierwszy raz byliśmy tu dokładnie 10 lat temu.

- W jakich rolach czuje się pan najlepiej? Czyżby komediowych? Skądinąd wiadomo, że nie wszyscy aktorzy potrafią z równym powodzeniem zagrać w tragedii i w komedii.

- W dobrych. Nie ma to dla mnie znaczenia. Każda rola dramatyczna dotyka w swojej istocie granicy śmiechu, tak jak rola komiczna – powagi i tragedii. Również i we mnie to się uzupełnia. Nie interesuje mnie rozśmieszanie za wszelką cenę. Śmiech musi mieć jakąś dodatkową funkcję – tzn. powinien nie tylko relaksować, ale i uczyć, nieść ze sobą jakąś refleksję. Wtedy to jest mądry śmiech, a nie chichot.

- Udzielił pan już w swojej karierze niejednego wywiadu. Czy lubi pan mówić o sobie?

- Nie lubię… Nie lubię mówić o sobie wprost. Nie uważam, żeby było to szczególnie fascynujące. Co innego, gdy opowiadam o tym, czym się zajmuję, co mnie otacza, co mogłoby mieć jakąś wartość dla innych.

- Krąży taka opinia – dosyć powszechna – że aktorzy to ekshibicjoniści. Ci zaprzeczają, mówiąc, że są zupełnie normalnymi ludźmi…

- Proszę mi pokazać takiego „zupełnie normalnego” człowieka. Jeżeli mi pan powie, kto jest normalny, to ja powiem, czy aktorzy są normalni. Pojęcie normalności jest pojęciem abstrakcyjnym – coś takiego w ogóle nie istnieje. Takiego „normalnego” człowieka, to nawet bałbym się spotkać.

- W takim razie, czym aktorzy wyróżniają się spośród innych śmiertelników?

- Trudno powiedzieć. Przede wszystkim – aktor do aktora niepodobny. Może gdybyśmy zrobili jakąś ankietę socjologiczną, wyłoniłyby się jakieś charakterystyczne, szczególne cechy. Na pewno istnieje coś takiego, jak cecha zawodowa. Np. taksówkarze są na całym świecie w jakimś stopniu do siebie podobni. Również marynarze, lekarze, nauczyciele…

- Czy aktorzy uważają się za społeczność wybraną?

- Trudno mi jest mówić o aktorach, bo właściwie nie mam z nimi wiele do czynienia. Nigdy nie zamknąłem się w aktorskim getcie, m.in. dlatego uciekłem od teatru w Polsce, by nie zamykać się w jakichś ramkach. Interesuje mnie świat i wiele różnych rzeczy w życiu. Tak też się układa krąg moich znajomych, wśród których są reżyserzy, lekarze, malarze, muzycy… Nie uważam się za reprezentanta środowiska aktorskiego.

- A jednak jest to pański zawód.

- Tak, choć z wykształcenia jestem muzykiem – gram na skrzypcach, saksofonie, oboju. Robiłem w życiu bardzo wiele rzeczy: byłem skoczkiem spadochronowym, sternikiem, wspinam się w górach, piszę…
Po co to panu opowiadam?
Ponieważ w żadnej z tych dziedzin nie byłem na tyle zdolny, żebym mógł naprawdę w niej do końca się zrealizować, wyrazić to, co czuję. Aktorstwo – jeżeli potraktuje się je poważnie – może być jedną z najpiękniejszych dziedzin sztuki.

Wojciech Pszoniak: Gdy gram, nie ma kogoś innego – to zawsze jestem ja (zdjęcie własne)

Wojciech Pszoniak: Gdy gram, nie ma kogoś innego – to zawsze jestem ja (zdjęcie własne)

- Jaką cenę przychodzi płacić za to, że jest się aktorem?

- Ja nic za to nie płacę. Ba!… to inni mi za to płacą (śmiech). Staram się mieć bardzo trzeźwy stosunek do siebie – do tego, co robię, do tego, co o mnie mówią.
Jednakże niebezpieczeństwo tego zawodu polega na tym, że w pewnym momencie próżność niekontrolowana (a próżność to cecha, która istnieje u każdego człowieka) zaczyna dominować. I jeżeli straci się nad tym kontrolę, to wtedy może być to groźne. trzeba mieć w życiu jakąś bazę, konkretne miejsce zaczepienia, do którego zawsze można wrócić i się tam schronić.

- Jak reaguje pan na niepochlebne krytyki dotyczące pańskich kreacji? Słyszałem, będąc jeszcze w Polsce, jak zarzucano panu manieryczność, niekiedy wręcz histeryczność gry.

- W ogóle się tym nie przejmuję. Dużo zależy od tego, kto to pisze i jakie ma intencje. A kto powinien o tym pisać? Otóż aktorzy, reżyserzy! A to się bardzo rzadko zdarza. Piszą więc ludzie, którzy nie potrafią ani reżyserować, ani grać. Poza tym, trzeba dać ludziom prawo do tego, że może im się coś nie podobać. Czasem zdarzają się krytyki słuszne i mądre. Wtedy nawet można coś na tym skorzystać. Innym razem są głupie i złośliwe. Iluż to muzyków, pisarzy, poetów nigdy by nie zaistniało, gdyby się przejmowali niepochlebnymi krytykami.
Aktorstwo wymaga od człowieka potwornej siły i odporności psychicznej. Dlatego swoich studentów zawsze staram się przygotować na wypadek niepowodzenia.

- Właśnie – z jednej trony aktor musi być silny psychicznie, a więc mieć osobowość mocno zintegrowaną; a z drugiej – musi być w jakiś sposób „rozchwiany”, by posmakować różnych stanów emocjonalnych, zagłębić się we własne wnętrze w poszukiwaniu nowych uczuć, często nieznanych sobie dotąd reakcji.

- To wymaga niezwykłej dyscypliny. Żadnych półśrodków – podpierania się alkoholem czy narkotykami. To musi być świadome.
Muszę panu powiedzieć, że wielu aktorów kłamie, a większość z nich udaje. Największy błąd polega na tym, że próbują się utożsamić z kimś innym, a z „samym sobą” tego nie potrafią, gdyż bardzo często „sami” nie istnieją. A aktor przede wszystkim sam musi mieć osobowość. Jeżeli jej nie posiada, to będzie się utożsamiał z kimś innym, będzie „kogoś” grał. W moim przypadku, gdy gram, nie ma kogoś innego, to zawsze jestem ja: ja-Robespierre, ja-Korczak, ja-Makbet… Odwołuję się więc tylko do siebie.
Proszę sobie wyobrazić, że jest pan w środku kółka i zaprosił pan do tego kręgu matkę, narzeczoną, dyrektora, kumpla, szefa, policjanta… Dla każdego z nich będzie pan kimś innym. I to właśnie jest aktorstwo – to, co wynika z reakcji z drugim człowiekiem.

- Od wielu lat mieszka pan, gra i kręci filmy na Zachodzie Europy. Jakie zasadnicze różnice dostrzega pan w systemie pracy – jeśli chodzi o świat kina i teatru – w Polsce i za granicą? Odnieśmy to pytanie do stanu sprzed kilku lat, ponieważ podejrzewam, że obecnie w Polsce żadnego systemu jeszcze nie ma – wszystko ulega teraz restrukturalizacji, przeformowaniu – a to nowe jeszcze w powijakach.

- Wobec tego, że aktorów jest na Zachodzie bardzo wielu, konkurencja jest okrutna. Dlatego najważniejszą rzeczą dla aktora tutaj jest dostanie jakiejś roli, bo dzięki niej może jutro wypłynąć, dostać do zagrania coś większego, zrobić w końcu karierę. W Polsce samo otrzymanie roli nigdy nie było problemem, ponieważ wszyscy mieli przydzielone etaty w teatrach czy telewizji. Nie było walki, która jest tutaj.
Kiedy zaczynałem w Paryżu, miałem takie np. obawy: jak powiedzieć właścicielce mieszkania, że nie zapłacę czynszu, bo nie dostałem roli? To są rzeczy, które do tej pory nie były znane polskiemu aktorowi, bo ten był przed nimi w Polsce chroniony.
Teraz nic się nikomu nie należy, trzeba samemu walczyć – udowodnić, że się umie mówić czy tańczyć. Trzeba pracować i zarabiać na siebie.

- Głośna była pańska rola Robespierra w „Dantonie” – w filmie nakręconym przez Andrzeja Wajdę we Francji. Podobno Francuzom ten obraz bardzo się nie podobał; byli wręcz oburzeni, że „jak to! Polacy śmieją im relacjonować ich własną historię!” – na dodatek tak doniosłe wydarzenie, jak Wielką Rewolucję!

- Nieprawda. To nie tak. Ale zdarzyło się, że niektórzy pisali takie głupoty o tym filmie, jak np. to. że Wajda chciał pokazać Jaruzelskiego – jako Robespierre’a, Wałęsę – jako Dantona etc. Wierutne bzdury, takie pie…nie! „Danton” odniósł nawet niemały sukces komercyjny. Nie był to na pewno film zajadle krytykowany.

- Zagrał pan w nim razem z Gerardem Depardieu, aktorem, który ostatnio robi także karierę tutaj, w Stanach – w tym roku dostał np. nominację do Oscara.

- Znamy się się już od 14 lat. W 1977 roku przyjechałem do Paryża grać w sztuce, w której również grał Depardieu. Niezwykle go cenię, bardzo lubię, poza tym jesteśmy kolegami. Uważam, że jest jednym z najwybitniejszym z aktorów francuskich, może nawet europejskich. Grałem z nim także w wielu innych filmach. Mam nadzieję, że zrobimy coś jeszcze razem w przyszłości.

- Rozmawiając tutaj, w Ameryce, nie można się obyć bez pytania o pańskie zdanie na temat aktorstwa amerykańskiego. Kogo darzy pan szczególnym uznaniem?

- Jak wiadomo, istnieje tutaj tzw. „star system”, który nie ma nic wspólnego z prawdziwym aktorstwem, dlatego bardzo trudno jest określić stan aktorstwa amerykańskiego. Jednakże z tego systemu wyłania się kilku naprawdę świetnych aktorów, których bardzo cenię. Są nimi np. Robert De Niro, Dustin Hoffman, Jack Nicholson, Meryl Streep… Oni potrafią łączyć „gwiazdorstwo” ze sztuką prawdziwą. Ale taki np. Schwarzenegger – to już zupełnie inny świat…
Nagą prawdą jest teatr. Człowiek musi stanąć na scenie, żeby udowodnić, że jest aktorem. Bardzo to dziwne, wydaje się może nawet anachroniczne, ale według mnie dopiero teatr nobilituje aktora.

- Dziękuję w imieniu Czytelników naszego pisma za rozmowę i życzę udanego pobytu w Stanach.

greydot

* Rozmowa z Wojciechem Pszoniakiem miała miejsce w 1995 roku i została opublikowana w formie wywiadu w tygodniku „Relax”.

Inne odcinki cyklu: TUTAJ.

.


Kategoria: NOTATNIK FILMOWY, WYWIADY Tagged: aktor, aktorstwo, film, kino, kino polskie, teatr, Wojciech Pszoniak, wspomnienia - wywiady, wywiad

BOHATER CZY PSYCHOPATA? (o filmie Clinta Eastwooda „Snajper” dialog z Tamaryszkiem)

$
0
0

Chciałem napisać o tym filmie, bo porusza on dylematy, które zawsze mnie interesowały i dotykały, ale czułem jakąś wewnętrzną blokadę. Tak było do czasu, kiedy trafiłem na stronę Tamaryszka, która (który?) – będąc rasową kinomanką, a na dodatek świetną polonistką – pisze bardzo ciekawe, wnikliwe i analityczne teksty o filmie. Mój krótki, wypełniony nieco gorzką żółcią komentarz na temat ostatniego filmu Clinta Eastwooda, stał się początkiem – myślę, że interesującej – rozmowy o obrazie uznanego reżysera, w której, jak sadzę, udało mi się przekazać to, co myślę o „Amerykańskim Snajperze”.

.

Amerykański bohater zwany Legendą - na swoim koncie ma zabicie (oficjalnie) 160 irakijskich "dzikusów", co wielu Amerykanów doprowadziło do patriotycznej ekstazy.

Amerykański bohater zwany Legendą – na swoim koncie ma zabicie (oficjalnie) 160 irackich „dzikusów”, co wielu Amerykanów doprowadziło do patriotycznej ekstazy.

.

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Właśnie obejrzałem „Amerkańskiego snaipera”. Film tak naprawdę dla mnie obrzydliwy (choć od strony filmowego rzemiosła dobry). Jechać do obcego kraju zabijać jego mieszkańców – w imię urojonego zagrożenia i kłamliwego oskarżenia – i to z ukrycia!!! I z takiego człowieka robić narodowego bohatera! Czysty szowinizm!
Według mnie ten snajper był psychopatą i zabójcą, a nie bohaterem. Ta wojna, moim zdaniem, nie była etycznie usprawiedliwiona, dlatego poczynania tego człowieka uważam za zbrodnię (to, że wynikającą z bezmyślności, pseudo-patriotycznego zaczadzenia i prania mózgu, niczego tu nie usprawiedliwia). To może okrutne, co napiszę, ale śmierć z ręki innego szaleńca jaka spotkała snajpera, uważam za pewną sprawiedliwość losu. (Sorry, ale takie mam niepoprawne politycznie – i może bezlitosne – myśli w związku z tym filmem.)

TAMARYSZEK: Ostro oceniasz. Nie bez racji.
Ja bym dała tematowi szansę. Choć podział na wilki-owce-owczarki jest dużym uproszczeniem, to sytuacja żołnierza mającego ochraniać swoich poprzez uśmiercanie potencjalnych agresorów (tak, to kontrowersyjne i używam słowa tylko w kontekście militarnym), jest ciekawa. Za daleko poszedł Eastwood w uproszczenia.
Stąd niezrozumiały zachwyt nad bohaterstwem. Ani bohaterstwa, ani sensu w misji Kyle`a trudno się dopatrzyć. Nawet gdyby zawiesić Twoje zarzuty (te wynikające z poglądów) i zająć się tylko robotą filmową.
Mnie irytowało pokazanie motywacji postaci. Tato powiedział jakieś święte słowa, których on nigdy nie próbował weryfikować. Zapalił się do misji, oglądając relację medialną m.in. z ataku na WTC. Padają tam takie słowa: „co oni robią naszym?!” – i to cała motywacja. Odwet, zemsta, niezrozumienie – proste środki.

Gdzieś w tym temacie jest potencjał. Ale trzeba by wyjść poza tę zbyt „amerykańską” definicję patriotyzmu i wiarę, że istnieje jedna słuszność. Cudzysłów celowy, bo wyobrażam sobie, że nie można tej formuły przypisać całej Ameryce. Choć jednak niepokoją mnie medialne donosy o popularności „Snajpera”.

Rozumiem, że ceniąc filmowe rzemiosło, masz na myśli robotę operatora, montażysty etc…, tych, którzy pracowali nad oddaniem klimatu tej wojny. Zgoda.

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Oceniłem ostro (bo emocjonalnie) pewnie dlatego, że napisałem ten komentarz na gorąco, zaraz po obejrzeniu „Snajpera” i jeszcze nie ochłonąłem z… niesmaku (może nawet oburzenia?) jakie ten film we mnie wywołał. Ja niestety nie mogłem patrzeć na obraz Eastwooda tylko jak na film (być może jest to jakiś mój percepcyjny błąd?), zawieszając na dodatek przy tym swoje poglądy (a na wojnę w Iraku mam pogląd dość jednoznaczny). Kiedy więc widziałem jak dzielni żołnierze amerykańscy włamują się do prywatnych domów mieszkańców kraju, który zaczęli okupować (kto tu jest agresorem?), kiedy słuchałem jak Irakijczyków nazywa się (raz po raz) „dzikusami” (savages), odhumanizowując ich po to, by łatwiej było ich zabijać… (wiele było takich elementów w tym filmie, które wzbudzały moją idiosynkrazję) to… najpierw szlag mnie trafiał, potem czułem się źle, a wreszcie zrobiło mi się strasznie… hm… przykro, smutno? To niestety rzutowało na mój odbiór całego filmu.

Ale jednak najbardziej przygnębiła mnie narodowa euforia, z jaką Amerykanie przyjęli ten film – to, że stał się on takim patriotycznym „hitem”.

Eastwood, którego skądinąd cenię, lubię i szanuję, ma u mnie za ten film krechę (starcza demencja? – chyba nie, bo nadal jest on tutaj sprawnym reżyserem; pomieszanie z pogubieniem? – być może, bo słyszałem takie jego wypowiedzi, które same sobie zaprzeczają*).

Tak, pisząc o sprawnym rzemiośle, miałem na myśli głównie techniczne aspekty filmowej roboty. Również siłę kreacji Coopera.

Nie rozumiem Eastwooda. Był on przecież zadeklarowanym przeciwnikiem wojny w Iraku, sam o sobie mówi, że jest raczej jak gołąbek, a nie jastrząb, a tu jednak gloryfikuje zabijanie (robiąc bohatera z killera). Nic w jego filmie nie wskazuje na to, jak wielką pomyłką (i de facto zbrodnią, bo pod względem etycznym nie można tej wojny usprawiedliwić) była agresja amerykańska na Irak (setki tysięcy ludzi straciło życie, zrujnowany i zdestabilizowany do dzisiaj kraj – na tym właśnie podłożu wylęgła się żmija ISIS). Zamiast tego mamy dość prymitywne wstawki np. z 9/11 jako psychologiczne usprawiedliwienie postawy snajpera. (Cienkie to, cienkie… a może on po prostu lubił strzelać i był w tym dobry, wiec go zaangażowano do odstrzału „wroga” ?)** Nota bene, twierdził on (mam tu na myśli postać rzeczywistą) z całym przekonaniem, że wśród tych kilkuset osób, które zabił, nie było ani jednego dobrego człowieka (wszyscy byli „bad guys”). Kolejny dowód na motywacyjny i ekspiacyjny prymitywizm tego człowieka pod tym względem. I z takiego kogoś robi się w tym filmie herosa (ponoć to właśnie Eastwood obiecał ojcu snajpera, że w swoim filmie jego syna ukaże jako bohatera).
Żeby było ciekawiej, kiedy Eastwoodowi przedstawiono opinię znanych w Ameryce osób publicznych (mało, bo mało, ale kilka się takich znalazło), że snajper był psychopatą, to odpowiedział: „And they were right”.
I bądź tu mądry… Bo przecież nie wierzę, że Clintowi chodziło głównie o kasę – film zrobiony za marne 50 mln, zarobił już blisko pół miliarda dolarów. To też mi się średnio podoba, choć nie o kasę tu jestem zazdrosny, ale boli mnie owczy pęd z jakim Amerykanie popędzili do kina, by zobaczyć swojego bohatera o tak wątpliwej proweniencji. (Może w ten sposób zabijają w sobie świadomość, jak wielką klęską było ich wojna w Iraku? Forma kompensacji za poczucie coraz mniejszej skuteczności mocarstwowej Ameryki w globalnej skali?)

TAMARYSZEK: Dzięki za komentarz. Nie mam takiego rozeznania w temacie. Tym ważniejsze są dla mnie Twoje spostrzeżenia stamtąd, tzn. ze świata, z którego wyrósł i bohater, i reżyser. Eastwooda cenię. To co robi w Snajperze – dziwne, niejednoznaczne, jednak niezupełnie czyste.

Odniosę się do kilku tylko spraw.
A propos języka. Uprzytomniłeś mi te częste rzeczywiście zwroty pod adresem tubylców. Dzikusy. Pamiętam tę scenę, kiedy Snajper po trafieniu mężczyzny obserwuje chłopca. Chłopiec podchodzi, wyciąga zmarłemu broń (nie umiem nazwać co to), próbuje skierować ją na wroga. „Zostaw, gnoju” – mówi Kyle.
I to jest ciekawa sprawa. Bo – po pierwsze Kyle nie musiał tego mówić z nienawiścią, tylko zaklinał rzeczywistość, żeby mały odszedł, i by on nie musiał do niego strzelać. Po drugie – wyobrażam sobie, że taka jest językowa rzeczywistość. Wroga się bezcześci językiem. Wątpliwości się neutralizuje. Może – to nie cynizm – m.in. tym sposobem formuje się morale? Bo wróg nazwany dzikusem jest jak szkodnik do usunięcia. Chodzi mi o to, że to jest dopuszczalne, że tak mówią żołnierze. Problem w tym, że Eastwood nie zrobił niczego lub zrobił za mało, by to zrównoważyć. Zostawia widza z tymi „dzikusami”, każe nam podobnie myśleć i czuć. A to jest absolutnie niedopuszczalne. Z powodów, o których piszesz.
Uderzam głównie w Eastwooda. Poszedł na skróty. I – no cóż – na jego konto trzeba zapisać podgrzewanie głupiego szowinizmu.

Mój odbiór był taki, że reżyser nie dopracował postaci. I tu się mogłam mylić. Jeśli Kyle był rzeczywiście tak prosty i nieskomplikowany jak postać, którą odtwarza Cooper. Cooper, który to, co miał do zagrania, zagrał OK. Tylko – i tak się nakręca spirala – w imię czego?

Wrócę jeszcze do warsztatu filmowego. Eastwoodowska wizja patriotyzmu budzi sprzeciw również na poziomie formalnym. Sceny, które mogłyby mieć znaczenie, są spalone przeszarżowaniem. Brakiem dystansu i przesadnym dopowiadaniem. 
Dwa przykłady. Pierwszy – gdy Kyle zabija najlepszego strzelca tubylców, który nie raz zadał Amerykanom szyku, m.in. zmasakrował twarz przyjaciela Kyle`a. Moment odwetu. I komentarz stojącego obok żołnierza, który kilkakrotnie (!) powtarza, że ów przyjaciel byłby ze Snajpera dumny. Drugi przykład – spotkanie na amerykańskiej ziemi: beznogi weteran i Kyle z synkiem. Mężczyzna przypomina, że zawdzięcza Snajperowi życie. Jest patetycznie. Ale jeszcze do ocalenia, gdyby tylko Eastwood chciał. Chyba nie chciał, bo pozwala facetowi klęknąć przed chłopcem (który swój rozum ma i już kontaktuje, że ojciec jest ok) i wypowiedzieć wszystko do końca. „Twój tata to bohater”. 
Nawet gdybyśmy przyglądali się mniej kontrowersyjnej postaci, nie trzeba mówić czegoś, co jest wystarczająco jasne dzięki sytuacji, obrazowi, spojrzeniom i innym filmowym środkom wyrazu. Film kuleje na obie nogi – problemową i warsztatową. Aż dziw, że tak prosto wchodzi w społeczny odbiór.

STANISŁAW BŁASZCZYNA: O tak, wroga się odczłowiecza na wiele różnych sposobów. Jednym z nich jest właśnie to bezczeszczenie językiem, o którym wspominasz***, ale nie tylko – wystarczy przypomnieć sobie, co robili amerykańscy żołnierze z więźniami w Abu Ghraib (swoją drogą czekam na film o amerykańskich zbrodniach w Iraku, jak np. wymordowanie całej irackiej rodziny przez amerykańskich marines, po uprzednim zgwałceniu przez nich kobiet – ciekawe czy się doczekam?), gdzie upokarzano i torturowano Irakijczyków.
Jeśli odczłowieczaniem wroga buduje się „morale”, jak piszesz, to jest to raczej a-morale. Niestety, żołnierze w warunkach bojowych stają się powodowanymi instynktem zwierzętami – swego rodzaju automatami – maszynami do zabijania. Nie wiem, czy sobie przypominasz, że w jednym z moich tekstów o wojnie „Czas przemocy” (wiem, że go czytałaś, bo pamiętam Twój komentarz) cytowałem płk. dr. med. Jana Wilka (pełniącego w polskiej armii funkcję “naczelnego psychiatry wojskowego”), który podczas wywiadu udzielonego „Polityce”, powiedział m.in.: „(Żołnierz) musi więc mieć specyficzne cechy osobowości, które występują w niektórych rodzajach psychopatii lub socjopatii.”
P: Jakie to cechy?
Wilk: “Obniżony lęk przed śmiercią, zdolność do użycia siły, w tym zabijania z pełną świadomością, umiejętność bezwzględnego podporządkowania się rozkazom (…). Żołnierz jest przeznaczony do tego, żeby jak najbardziej precyzyjnie zabijać i samemu nie dać się zabić. (…)”
P: Więc przygotowanie do zawodu polega na skrzywieniu psychiki kandydata?
Wilk: “W psychiatrii nazywa się to PSYCHOPATYZACJĄ zawodową albo społecznie użyteczną.”

Choć (mimo mojej niechęci do wojska) nie podzielam radykalizmu Wilka (sam przecierałem oczy ze zdumienia, kiedy czytałem te jego wypowiedzi), to jednak uderza trafność jego spostrzeżenia w kontekście postaci filmowego snajpera.

Zgadzam się: Eastwood poszedł na skróty, także tworząc ekranową postać Chrisa, która w sumie jest jednak dość kartonowa (Cooper próbuje ją jakoś ożywić, nasączyć psychologiczną intensywnością, ale chyba scenariusz mu na to niezbyt pozwala, więc gra on głównie oczami i mimiką – tak jakby chciał rozsadzić postać prymitywnego w sumie człowieka jakimś większym znaczeniem, nadać jej głębi, wyższego sensu, ukazać jego moralne rozterki… Ale to trudno zrobić w środku jatki, jakiej film Eastwooda (specjalisty przecież od batalistycznego naparzania się i strzelaniny) nam nie szczędzi. Stosunek Chrisa do rodziny**** też – wbrew pozorom – nie jest skomplikowany, bo wszyscy żołnierze cierpiący na PTSD zachowują się tak samo: tracą kontakt ze swoim otoczeniem, narkotyzują się lub upijają, żyją w swoim świecie wojennej traumy, zrywają się ich więzi rodzinne… etc. (PTSD właśnie bardzo „spłaszcza” człowieka, zwłaszcza tego, który dotychczas był już cokolwiek płaski.)

Też się kołata w mojej głowie pytanie: w imię czego?
W imię czego Eastwood nakręcił film (chyba jednak wbrew sobie)?
W imię czego talent Coopera męczy się z takim prymitywem jak Chris?
Obawiam się, czy aby odpowiedź na te wszystkie pytania nie jest jednak trywialna.

Dziwisz się, że film tak prosto wchodzi w społeczny odbiór? Może właśnie wchodzi tak prosto dlatego, że jest taki „łopatologiczny” (o tej łopatologii świadczą choćby te przykłady, które podałaś) – a publika to z łatwością łyka.

TAMARYSZEK: Społecznie użyteczna psychopatyzacja… Trudno komentować. Absurdalnie jest ten świat poskładany. Jeśli wydrążeni z uczuć i refleksji żołnierze są wytworem (albo efektem) celowego formowania, wydobywania z nich tego, co wyrasta z instynktu, to nie wiadomo, czym bardziej się przerażać. Efektem czy obróbką? Czy zgodą owiec na kastrację owczarków?

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Owczarków wcale nie musi się – i nie powinno – kastrować. To są mądre psy, nawet ze swoimi hormonami. W przeciwieństwie do mężczyzn – żołnierzy, którym testosteron (o wojskowej musztrze i indoktrynacyjnym praniu mózgu nie wspominając) często odbiera rozum.
Swoją drogą ten podział na owce, wilki i psy pasterskie, (który wpaja do głowy małego Chrisa jego ojciec) jest niebywale infantylny – a urasta w filmie Eastwooda niemal do rangi konstytucji światowego porządku, staje się czymś w rodzaju motywacyjnego credo bohatera „Snajpera”. Zresztą, w dziele Eastwooda jest niestety znacznie więcej takich „kwiatków”.
Poza tym, sugerowanie, że film ten jest filmem antywojennym (jak robi to reżyser i całe gremium zachwyconych „Snajperem” krytyków) jest według mnie – jeśli nie obłudą – to skrajnym okłamywaniem innych i siebie samego. Żaden naprawdę uczciwy film antywojenny nie wywołuje u widza aplauzu i satysfakcji z tego, że jeden człowiek zabija drugiego człowieka (na dodatek odhumanizowanego); nie ukazuje zabijania jako bohaterstwa; nie powoduje też, że widz napawa się prezentowaną mu widowiskowo na ekranie batalistyką – wszystkimi tymi wybuchami i całą tą strzelaniną – a z tym mamy do czynienia w „Snajperze” na każdym kroku*****. Skądinąd wiem (i wiedział o tym na pewno Eastwood), że dla Kyle’a zabijanie było przyjemnością (sam się bowiem do tego przyznaje w swojej autobiograficznej książce). Czy takiego człowieka wybiera się jako bohatera filmu antywojennego – zwłaszcza, że nie kwestionuje się w nim jego ideologicznej i moralnej postawy, a wprost przeciwnie: dokonuje się apologii uznania go za bohatera i patriotę?
Smutny to film. I przewrotny.

greydot

PS. Chris Hedges, były długoletni korespondent zagraniczny „New York Timesa”, tak napisał o „Snajperze”: „Film gloryfikuje najgorsze przywary amerykańskiego społeczeństwa: kult broni palnej, ślepe uwielbienie dla armii, wiarę w cywilizacyjną wyższość Ameryki i jej posłannictwo w niesieniu dobra i poprawianiu innych, dzikich i błądzących; groteskową obyczajowość macho, w której litość i współczucie stanowią oznaki słabości; nie przyjmowanie do wiadomości niewygodnych faktów i historycznej prawdy; niezachwianą wiarę, że Bóg jest z nami. (…) Nie brakuje ćwierćinteligentów skrzywionych przez tę hierarchię wartości. Jednego z nich, George’a W. Busha, wybraliśmy na prezydenta. Pełno ich w wojsku i kościołach. Oglądają Fox News i naprawdę w to wierzą. Nie interesują się światem, nie rozumieją go, żyjąc w swoich zamkniętych społecznościach. Są dumni z własnej ignorancji i antyintelektualizmu. Wolą oglądać mecze i pić piwo, niż przeczytać książkę. Uważają się za dobrych, wszyscy inni są źli.”

I coś w tym jest. Z kolei magazyn „Rolling Stone” obwieścił, że „‚American Sniper’ is too dumb to criticize” („‚Amerykański snajper’ jest zbyt głupi, żeby go krytykować”) – i także w tym coś jest. Warto zresztą przytoczyć tu fragment recenzji jaką zamieścił ten tygodnik: „‚Snajper’ to film, w którym polityka jest tak nonsensowna i idiotyczna, że w normalnych okolicznościach byłby on poniżej wszelkiej krytyki. Jedyną rzeczą, która zmusza nas do potraktowania go serio jest niezwykły fakt, że niemal identyczne widzenie świata opanowało kurzy móżdżek (‚walnut-sized mind’) prezydenta, który wplątał nas w tę absurdalna wojnę. To właśnie fakt, że film jest tak popularny, i ma sens dla tak wielu ludzi – to jest rzeczywistym problemem.”

A jednak recenzje o podobnej wymowie były w zdecydowanej mniejszości. Dominowały te, które film Eastwooda chwaliły, albo się wręcz nim zachwycały, jak np. ta w „New Yorkerze”: „Zarówno powalający (‚devastating’) film wojenny, jak i powalający film antywojenny – powściągliwa (‚subdued’) celebracja zręczności wojownika i pełen żalu lament nad jego osamotnieniem i nieszczęściem.” (Zdanie to zdumiewa tym bardziej, że ponoć dla „New Yorkera” piszą najbardziej inteligentni ludzie w Ameryce.)

Ja rozumiem to, że każde społeczeństwo potrzebuje patriotycznych bohaterów. Zdaję też sobie sprawę z  mechanizmu kreowania tychże bohaterów: staje się on postacią mityczną, niekoniecznie mającą wiele wspólnego z prawdziwym człowiekiem, którego poddaje heroizacji. Jednak akurat w tym przypadku, obrano sobie moim zdaniem dość marną do tego celu postać, której gloryfikacja stwarza pewne niebezpieczeństwo utrwalania w amerykańskim społeczeństwie szowinistycznych stereotypów, prostackiej wizji świata i źle pojętego – bo bezmyślnego i bezkrytycznego – patriotyzmu. Ponadto Chris Kyle miał to nieszczęście brać udział w wojnie, która była wojną niesprawiedliwą i już ten fakt ustawia jego poczynania w pewnej perspektywie etycznej (o jego psychopatycznej skłonności do zabijania i czerpania z tego satysfakcji, nie wspominając). Bo np. w walce z Niemcami podczas II wojny światowej, taki typ by się nam bardzo przydał. (I to jest właśnie ta wojenna ambiwalencja, która nigdy nie dawała mi spokoju.)

greydot

PRZYPISY:

* Już po napisaniu tych słów trafiłem na jeszcze jedną tego typu wypowiedź Eastwooda (świadczącą o pewnej jego konsternacji poglądowej)  w wywiadzie, jakiego udzielił niedawno reżyser gazecie „Los Angeles Times”: „W swoim długim życiu byłem już i na lewicy, i na prawicy. Teraz nie wiem gdzie jestem. To skłania do cynizmu, zwłaszcza w obecnych czasach.”

** Także i w tym przypadku znalazłem wkrótce potwierdzenie tego przypuszczenia w tym, co napisał sam Chris Kyle w swojej autobiografii. Otóż stwierdza on tam, że dla niego zabijanie to był „fun”, że on to kochał („loved”), dodając: “I hate the damn savages” oraz “I couldn’t give a flying fuck about the Iraqis”. (Podaję za „Guardianem”.) Kyle okazał się również mitomanem: twierdził np. że wraz z kolegą ustrzelił kilkudziesięciu czarnych, którzy plądrowali Nowy Orlean po zniszczeniach jakie dokonał huragan Katrina; albo że zastrzelił dwóch rabusiów, którzy chcieli go obrabować na stacji benzynowej (nic z tego nie znalazło potwierdzenia w faktach). Te ostatnie przechwałki stają się jeszcze bardziej kuriozalne wobec tego, jak Kyle traktował domy Irakijczków, do których się włamywał siłą. Sam się przyznaje: „(I was) …rummaging through the complex to see if I could find any cool shit – money, guns, explosives. The only thing I found worth acquisitioning was a handheld Tiger Woods game.” („Przetrząsnąłem cały dom, bo chciałem zobaczyć czy mogę znaleźć jakieś fajne gówno – pieniądze, karabiny, materiały wybuchowe. Jedyną rzeczą, którą uznałem za wartą zarekwirowania, była ręczna gra Tiger Woods.”)

*** Á propos bezczeszczenia „wroga”, warto tu przytoczyć jeszcze jeden cytat z autobiografii Kyle’a: „W ciągu niecałej godziny strzelaliśmy do gościa, który chciał nas wysadzić w powietrze, potem próbowaliśmy uratować mu życie, a na koniec zbezcześciliśmy jego zwłoki. Pole bitwy to dziwaczne miejsce.”

**** Symptomatyczne jest również to, że Kyle – w praktyce – przedkładał swój „patriotyczny” obowiązek (odstrzału „dzikich” Irakijczyków, który widział – przynajmniej takie były jego deklaracje – jako zapewnianie bezpieczeństwa swoim kamratom i swojemu – nota bene oddalonemu o tysiące mil – krajowi) nad dobro swojej rodziny (gdyby było inaczej, to by się nie pchał aż cztery razy do Iraku, który de facto rujnował jego psychikę, jak również relacje z żoną i dziećmi).

***** Warto zwrócić uwagę, że patriotycznemu wzmożeniu w zetknięciu się z postacią Kyle’a ulegali nie tylko Amerykanie. Oto co m.in. znalazłem w recenzjach polskich czytelników jego książki: „Autor jest brutalnie szczery i nie kryje się z faktem, iż żałuje, że nie zabił więcej wrogów – w końcu do tego go wyszkolono, poza tym rebelianci zagrażają niewinnym ludziom. Jest żołnierzem z krwi i kości; uwielbia wojaczkę, uczy syna strzelać od najmłodszych lat. Oprócz tego to bardzo religijny człowiek, pokłada ufność w Bogu i bynajmniej nie boi się, że na Sądzie Ostatecznym Pan ukaże go za zabijanie. W końcu nie zabił ani jednego niewinnego człowieka. (…) Chris Kyle po zakończeniu kakriery wojskowej, rozkręcił własną firmę (oczywiście związaną z wojennym rzemiosłem) i zaangażował się w pomaganie weteranom wojennym. Jest charakterny, twardy, ale uczciwy i honorowy. To bardzo dobry człowiek. A przynajmniej był nim, zanim zabił go jakiś szaleniec w lutym tego roku. Kiedy się o tym dowiedziałam, łzy stanęły mi w oczach. Czułam się, jakbym straciła przyjaciela. Myślę, że moja reakcja jest najlepszym świadectwem jakości książki i nie muszę zachęcać was do jej przeczytania.”
I może jeszcze jedna „perełka”, bardziej chyba humorystyczna, niż bulwersująca: „Właśnie dzięki ludziom takim jak Chris Kyle całym sercem kocham Amerykę. Przeczytałam tą książką bo interesuje mnie ta właśnie tematyka. Książka jest zabawna, straszna, okrutnie szczera i wzruszająca. Gdy dziś po skończeniu książki przeczytałam, że ten dzielny, jeszcze młody człowiek zmarł rok temu w taki sposób, płakałam szczerymi łzami. Poczułam się jakbym poniosła osobistą stratę co może się wydawać naiwne po przeczytaniu jedynie książki ale kiedy umiera żołnierz, świat traci ważną cząstkę. Może nie jestem godna by to mówić, ale Semper fi America.” (Cytaty z portalu „Lubimy czytać”.)

 


Kategoria: HISTORIA, MITY ODWIECZNE, NOTATNIK FILMOWY, POLITYKA, PSYCHOLOGIA Tagged: agresja, armia, Bliski Wschód, bohater, Chris Kyle, Clint Eastwood, Irak, konserwatyzm, militaryzm, patriotyzm, pranie mózgu, propaganda, psychopatia, Stany Zjednoczone, szowinizm, tchórzostwo, wojna, wojsko, zabijanie, zbrodnia, żołnierz

NIE CHCĘ JUŻ BYĆ NA DRODZE – mówi FRANCISZEK PIECZKA

$
0
0

Na początku tego miesiąca rozdano w Warszawie Polskie Nagrody Filmowe Orły 2015. Tegorocznym laureatem Nagrody za Osiągnięcia Życia został Franciszek Pieczka. Nadarza się więc okazja, by przypomnieć wywiad, jaki swego czasu udzielił mi ten lubiany przez wszystkich aktor.

Franciszek Pieczka: "Do dziś jestem apolityczny"  (zdjęcie własne)

Franciszek Pieczka: „Do dziś jestem apolityczny” (zdjęcie własne)

Znamy go wszyscy. To jeden z najpopularniejszych aktorów polskich, pamiętany choćby z takich filmów, jak „Żywot Mateusza”, „Czterej pancerni i pies”, „Chudy i inni”, „Perła w koronie” i z wielu innych ról, których przez lata zebrało się ponad 100. Wyraźna osobowość, niezwykłe umiejętności warsztatowe, wielki urok osobisty…
Gościliśmy ostatnio* Franciszka Pieczkę w Chicago, a okazją był VI Festiwal Filmu Polskiego w Ameryce i tytułowa rola w filmie „Jancio Wodnik”, który zaprezentowano na jego otwarcie.

STANISŁAW BŁASZCZYNA: – Niewątpliwie, przez długi czas kojarzono pana z postacią Gustlika z serialu „Czterech pancernych i pies”. To właśnie tą rolą zdobył pan sobie wielką popularność wśród polskich widzów. Jak długo to panu schlebiało, a kiedy zaczęło być irytujące?

FRANCISZEK PIECZKA: – Ja jestem takiej konstytucji psychicznej, że się takimi rzeczami nie przejmowałem. To mnie zbytnio nie urażało, iż kiedyś ciągle identyfikowano mnie z Gustlikiem. Nawet to, że wołano na mnie Gustlik. To jest konsekwencja seriali, wynika z tego, że widz obcuje na co dzień z ich bohaterami.

– Jak wspomina pan „Czterech pancernych” po latach? Ostatnio posypało się na ten film sporo gromów: że czyni z wojny zabawę, że jest służalczy i lizusowski wobec Sowietów; że z prawdziwą wojną nie ma krzty wspólnego… itp.

– Zgadza się. W pewnym okresie czasu zaczęto bardzo krytykować ten serial. Wpierw za to, że zniekształca prawdę o wojnie – o jej brudzie i okrucieństwie. Później: za sposób, w jaki ukazuje się w nim Rosjan – jako kochanych wyzwolicieli, instruktorów i nauczycieli. Wreszcie za to, że fałszuje historię. Takie były zarzuty. Ale na miły Bóg! Jeżeli tak wziąć inne seriale, które się puszcza w tej chwili i tak je podrapać, poobracać troszeczkę… to czy tam nie ma zafałszowań, przekłamań? Oczywiście, że ta emocja w przypadku „Pancernych” jest większa, bo to są bardzo drażliwe tematy. Ja pamiętam, że w momentach kiedy ten film był realizowany, nie było żadnego zadęcia społeczno-politycznego. Muszę to z całą mocą podkreślić! Nie było takiego założenia: że mamy to robić tak i tak, żeby komuś było lepiej. To miał być serial dla dzieci i młodzieży. Po prostu.

– Nic z propagandy?

– Nic z tych rzeczy! Natomiast później, kiedy ten serial chwycił, to zaczęto ten fakt wykorzystywać politycznie. Nie przeczę. Organizowano spotkania, pogadanki ideologiczne… A jeśli chodzi o jego rzekomo demoralizujący wpływ na młodych widzów? To to ja przepraszam! Ale jak młodzi oglądają dzisiaj „Rambo” albo Schwarzeneggera, to jak to się ma do niewinnych „Pancernych”? Toż nasi „Pancerni” przy „Rambo” to łagodna zabawka! Jeżeli natomiast serial ten miał być jakąś deprawacją polityczną czy estetyczną, to – na miły Bóg! – jak ktoś ogląda słynną „Dynastię”, to czy jego zmysł estetyczny nie zostanie zachwiany czy zdeprawowany? Jeszcze bardziej! Nie bujajmy się!
Prawdą było to, że Rosjanie szli od siebie do tego Berlina. Wiadomo, że nie miało to nic wspólnego z tym, że oni nas chcieli wyzwolić, bo to był ich interes, żeby się do Berlina dostać. A my byliśmy po drodze. To nasze szczęście i nieszczęście zarazem. Niemcy uciekli, ale przyszedł drugi, który nas znowu trzymał za mordę. Taka już nasza dola i układ geograficzny.
Wie pan, ja się wcale nie poczuwam, żebym się musiał tego filmu wstydzić i bić się w piersi za to, że brałem udział w jakiejś niecnej robocie. Absolutnie tego tak nie traktuję.

– Toteż ja wcale nie chcę tego panu insynuować.

– Nie mam poczucia winy. Zawsze byłem i do dziś jestem apolityczny. Nigdy nie byłem w żadnej partii. Ja to wszystko mam gdzieś bardzo daleko. Mam ten komfort, że mogę spokojnie patrzeć i oceniać te wszystkie dzisiejsze poczynania. Znam, różnych ludzi, którzy kiedyś inaczej gadali, a teraz są znowu w pierwszej linii bojowników…

– Wieczna pogoda dla kurków na dachu.

– Ja ich wszystkich widziałem i pamiętam. Moje pokolenie nazywam „pokoleniem na drodze”. Tak się urodziłem. Jak ja to rozumiem? Otóż kiedyś mówiono nam, że jesteśmy na „drodze do socjalizmu”. I powinniśmy być skorzy do wyrzeczeń a conto tej świetlanej przyszłości, kiedy zapanuje już prawdziwy socjalizm. A dziś znowu się nam mówi, że jesteśmy na „drodze do kapitalizmu”. Cała ironia zaś polega na tym, że dość często te nowe hasła głoszą ci sami ludzie, którzy równie głośno głosili stare. A ja sobie mówię tak: ja już nie chcę być na tej francowatej drodze! Mam już swoje lata, swoje przeżyłem, nie potrzebuję zamieszkać w willi, pałacu…

– Gra pan często w filmach niemieckojęzycznych. Skąd te powiązania?

– Moje pierwsze kontakty z filmem niemieckim zawdzięczam reżyserowi Peterowi Lielienthal. Dostałem kiedyś od niego propozycję zagrania w filmie opartym na noweli Gombrowicza „Zbrodnia z premedytacją”. Ale nie puszczono mnie do tego filmu. Byłem wtedy w Krakowie, w Teatrze Ludowym. Argumentacja ze strony tzw. „czynników decydujących” była taka: brak zgody na Gombrowicza. Otóż pisarz ten w tamtym czasie miał jakiś wywiad w „Kulturze” paryskiej, gdzie się negatywnie wypowiadał o naszej rzeczywistości krajowej. Mnie oczywiście zależało na tym, żeby zagrać w tym filmie. Pojechałem nawet do Warszawy i mówię: „Przepraszam bardzo, ale Gombrowiczowi to żadna ujma, że pan Pieprztycki pt. Pieczka w tym układzie zachodnim zagra w filmie na podstawie jego noweli. O co tu chodzi?” Ale oni uparli się. Po roku, czy po dwóch latach jednak, Lielienthal robił inny film i wtedy już łaskawą zgodę dostałem. I tak to się zaczęło.

Franciszek Pieczka w filmie J. J. Kolskiego "Pogrzeb Kartofla"

Franciszek Pieczka w filmie J. J. Kolskiego „Pogrzeb Kartofla”

– Swoje znaczenie miało to, że pochodzi pan ze Śląska.

– Tak. Wyrastałem na Śląsku. Język niemiecki znałem bardzo dobrze. Miałem siostrę, która wskutek zawieruchy wojennej wylądowała w Niemczech, wyszła za Niemca z Bawarii i została tam, gdzie zresztą do dziś mieszka, ale to akurat w moich kontaktach niemieckich nie odegrało żadnej roli. Ona żyje w innym świecie.

– Jest powód, dla którego wypytuję pana o te powiązania z Niemcami. Mianowicie ciekawi mnie, jak się w tej naszej „nowej” rzeczywistości układają stosunki polsko-niemieckie, ale w tej warstwie nieoficjalnej, a więc prawdziwszej. Już kiedy wyjeżdżałem z Polski, narastała u nas w kraju obawa przed napływem kapitału niemieckiego, a w konsekwencji – przed uzależnieniem się ekonomicznym.

– To jest temat na długą rozmowę. Nie wiem, może jestem człowiekiem starszej kategorii, ale ja naprawdę nie widzę tutaj żadnego zagrożenia. Przepraszam bardzo! Jeśli on tu zainwestuje w coś, stworzy miejsca pracy, a będą takie ustawy, że zmuszą go do reinwestowania tych zarobionych pieniędzy, to daj Panie Boże, żeby ich było jak najwięcej. A czy to jest Niemiec, Hiszpan, Turek czy diabli wiedzą kto – to przecież nie powinno mieć absolutnie żadnego znaczenia. Mam kolegę we Francji, lekarza, który mi kiedyś powiedział tak: „Przecież u nas obcokrajowcy wykupują, mało tego, że przedsiębiorstwa, ale i ziemię, tereny rolnicze, bawią się w farmerów. I komu to przeszkadza?” Dlaczego więc my jesteśmy na to tak uwrażliwieni?

– Pan, ze względu na miejsce urodzenia, ma zapewne o tych problemach pogranicza wiele do powiedzenia.

– O tak! Weźmy choćby moją rodzinę. Ojciec brał udział we wszystkich powstaniach śląskich, a jego brat był po stronie niemieckiej. To są właśnie te zawiłości, często tragedie tamtych czasów, tamtych terenów. Biorąc jednak pod uwagę Europę, taką jaką ma być, nie powinniśmy oczywiście zapominać o pewnych zaszłościach historycznych, ale i nie wyciągać z nich żadnych wrogich konsekwencji w stosunku do naszych działań obecnych. Gdyż odgrzebywanie starych zadrażnień do niczego dobrego nie prowadzi. Naturalnie, że tam się nawzajem bito i rżnięto, często w jednej rodzinie – jeden był po jednej stronie frontu, drugi po drugiej. Lecz gdyby tak stale podsycać te sprawy i jątrzyć, to nigdy by zgoda nie nastała.

– Ktoś kiedyś powiedział: kto sądzi swego bliźniego, może się zawsze pomylić. Kto mu przebacza, nie myli się nigdy.

– Tak, ale taki Heine napisał niestety coś takiego: „Powinno się wybaczać swoim wrogom, ale nie wcześniej, niż zostaną powieszeni.” Nie zgadzam się z nim. Żyłem na tym pograniczu i pamiętam, jak to się wszystko odbywało. Weźmy takie „święto morza”. Nad Olzę się szło, wianki puszczało – byliśmy wtedy dziećmi. Czesi z drugiej strony ciskali kamieniami w te nasze wianki. Rotę się śpiewało: zamiast „nie będzie Niemiec pluł nam w twarz” – „nie będzie Czech pluł nam w twarz”. Czesi mówili: „My mamy muziku, Niemiec ma techniku, a wy matie howno…” Różne historie się działy.
Kiedyś miałem spotkanie z widzami w Instytucie Kultury w Pradze, i gdy na pytanie, czy brałem udział w czeskich filmach, odpowiedziałem, że do tej pory nie miałem takich propozycji, najprawdopodobniej z zemsty za to, że w 1938 roku zajmowałem Zaolzie. Wtedy nastąpiła pełna konsternacja. Oczywiście, ja zaraz wytłumaczyłem na czym rzecz polegała. Otóż, ja miałem wujka po drugiej stronie, Czecha, naprawdę takiego ideowca, nacjonalistę – może to za dużo powiedziane? – u którego spędzałem wakacje. Moja matka też pochodziła z drugiej strony rzeki, choć Polka. Gdy przyjechali Niemcy w 1938 roku i zajęli Zaolzie, przejeżdżali przez naszą wieś tankietkami. My, dzieci, biegaliśmy za nimi, no i posadzili mnie i kolegę na takiej tankietce i tak wjechaliśmy 18 km. w to Zaolzie. Później żeśmy zapieprzali na piechotę, żeby trafić do domu – jak te pieski, co za węchem idą. Ale poważnie, tak patrząc z optyki mojego wujka, myśmy się tam zbyt szlachetnie na tym Zaolziu nie zachowywali. Ale to były inne czasy – tych nacjonalizmów. A później nastały jeszcze inne – przyjaźń wielka, bratnie kraje…

– To jest również charakterystyczne, że na styku różnych kultur, tworzy się jakiś ferment, który sprzyja twórczości, działa na artystów stymulująco. Dlatego np. wśród Żydów było wielu ludzi pióra, twórców w różnych dziedzinach, którzy potrafili właśnie wykorzystać te napięcia, jakie tworzą się między różnymi kulturami.

– To jest prawda. Trudno o coś takiego w sterylnej kulturze. Widać to choćby na przykładzie zoologii. Kundle są najbardziej inteligentnymi zwierzętami. Taki rasowiec czysty, zadufany w swojej rasie, jest idiotą przeważnie.

– Wróćmy jednak jeszcze na plan filmowy. Czego oczekuje pan od reżysera?

– Żeby był profesjonalistą i żeby ten profesjonalizm nie przeszkadzał mu być człowiekiem wrażliwym. Żeby zostawiał aktorom margines swobody, nie był jakimś manipulatorem tego aktora, ale by aktor poczuł się współtwórcą filmu – przynajmniej na tym swoim odcinku. Ja nie jestem wyjątkiem w tego rodzaju „chceniach” Tego samego oczekuje od reżysera większość aktorów.

– Widzimy, że znakomicie się panu układa współpraca z młodym polskim reżyserem, Janem Jakubem Kolskim. „Jancio Wodnik” to już trzeci z kolei film Kolskiego, w którym gra pan wiodąca rolę. A wiem, że kręci pan z nim następny. Skąd to wzajemne upodobanie?

– Mnie się z Kolskim współpracuje rzeczywiście znakomicie. Mamy jakąś wspólną optykę widzenia pewnych spraw naszej egzystencji. Także wspólną wrażliwość. Choć jest on człowiekiem jeszcze bardzo młodym, a przy tym niezwykle skromnym, co się bardzo rzadko zdarza wśród młodych twórców, którzy osiągnęli już jakiś sukces. Sam pisze scenariusze do swoich filmów. Wydaje mi się też, że ma dobrze poukładane w głowie. Do takich młodych ludzi należy podchodzić ze zwiększoną troską. Poza tym, mając na uwadze estetykę tych filmów, ich balladową formę, poetyckość wreszcie – to trzeba dużej odwagi, by robić dziś takie obrazy.

– No i trzeba również pieniędzy.

– Naturalnie. I tutaj nasza polska telewizja jest naprawdę znakomitym mecenasem. To jedyna instytucja, która wydaje się dbać o kulturę filmu polskiego. Jak długo to będzie trwało? Tego nie wiem.

– Pan, jako aktor, nie może narzekać na brak zajęcia. Ciągle występuje pan w wielu filmach.

– Czuję się więc ciągle potrzebny.

Życzę powodzenia i ciekawych ról.

greydot

* Wywiad z Franciszkiem Pieczką ukazał się na łamach tygodnika „Relax”, 29 października, 1994 roku.

Inne odcinki cyklu: TUTAJ.

.


Kategoria: HISTORIA, NOTATNIK FILMOWY, WYWIADY Tagged: aktor, film, Franciszek Pieczka, kino, kino polskie, wspomnienia - wywiady, wywiad
Viewing all 182 articles
Browse latest View live