.
Niedawno zakończył się w Chicago XXV Festiwal Filmu Polskiego w Ameryce. Chciałbym się tu i teraz podzielić moimi wrażeniami wyniesionymi z kinowych sal, w których przez ostatnie dwa tygodnie prezentowano polskie filmy. Szkic ten nie pretenduje do żadnej szczegółowej analizy kondycji współczesnego kina w Polsce, ani też do pełniejszego omówienia festiwalowych tytułów, będąc jedynie dość luźnym zbiorem ogólnych uwag o obrazach, z którymi udało mi się zetknąć. Ot, sposób na pewne uporządkowanie myśli i zostawienie po tej filmowej przygodzie na Festiwalu jakiegoś śladu.
.
Poetka wyklęta (“Papusza”)
Zacznę o tego, co było moim zdaniem na Festiwalu najlepsze: “PAPUSZA” – naprawdę niezwykły film Joanny Kos-Krauze i Krzysztofa Krauze (“Dług”, “Mój Nikifor”, “Plac Zbawiciela”), rzecz o cygańskiej poetce Bronisławie Wajs (postać jak najbardziej rzeczywista), którą poznał i wylansował (wraz z Janem Tuwimem) Jerzy Ficowski (któż z nas nie zna piosenki “Jadą wozy kolorowe taborami”, której słów jest on autorem). Na przekór kolorowym wyobrażeniom i quasi-romantycznej legendzie o Cyganach (zwanych od jakiegoś czasu – ech, ta eufemistyczna poprawność polityczna! – Romami), Krauzowie zdecydowali się przedstawić swoich bohaterów i ich historię w obrazie czarno-białym. I muszę przyznać, że tonacja ta sprawdziła się w tym filmie znakomicie: bo zarówno współgrała z melancholią i tragizmem losów cygańskich tułaczy, z ich – wcale nie tak barwną – rzeczywistością klepania biedy, niedostatku i ogólnej mizerii; jak i stworzyła na ekranie obraz o wielkiej (z estetycznego punktu widzenia) urodzie, rekompensującej, moim zdaniem, ową rezygnację z chromatyzmu – z barw jakimi zwykle przykrywa się szarość romskiej codzienności i niezbyt kolorową prozę ich życia.
Dobrze się stało, że za temat ten wzięli się Krauzowie, bo dzięki temu obyło się bez zbędnej sentymentalizacji i etnicznej taniochy (“nie chcieliśmy robić cepelii” – mówili), jakiej mógł ulec ktoś mniej czujny wobec gorzkiej prawdy o cygańskim losie i usiłujący podbudować legendę Papuszy, która w rzeczywistości stała się przecież jeszcze jedną poetką wyklętą (co było tym bardziej tragiczne, że “wyklęcie” przez własny ród w romskiej tradycji było jedną z największych hańb i dozgonnym nieszczęściem).
Ten film to jednak paradoks, i to pod niejednym względem.
Bo oto mamy historię Papuszy, wyjątkowej Cyganki, której postać wcale nie umieszcza się w centrum obrazu, a raczej gdzieś na peryferiach portretu romskiej społeczności, a mimo to (czy też może właśnie dzięki temu) wydaje się ona niejako “zrośnięta” z tym cygańskim światem, przez co nabiera on swoistego ciężaru, staje się bardziej konkretny i wyrazisty, tak, że można go niemal dotknąć, a już na pewno poczuć.
Bo oto mamy niesamowite, malarskie wręcz zdjęcia (Krzysztof Ptak i Wojciech Staroń dokonali sztuki prawdziwej, malując na ekranie obrazy przywodzące na myśl wizje samego Brueghela), obdarzone niewątpliwym pięknem (mam na myśli głównie te ich elegijne pejzaże), a z drugiej strony – doskonale zwracające nam uwagę na zgrzebność, surowość, brud i liszajowatość (a to wszystko przecież kojarzy się z brzydotą) środowiska w jakim żyli Cyganie.
Bo oto mamy odchodzący w przeszłość świat romskiej mniejszości (a przecież strata każdej kultury jest godna pożałowania, i to nie tylko z etnicznego punktu widzenia), ale też: to co oglądamy na ekranie uświadamia nam również ciemniejsze strony romskiej specyfiki życia i obyczajowości (chociaż Krauzowie bardzo umiejętnie zdołali uniknąć choćby cienia moralizatorstwa, powstrzymując się przed jakimkolwiek osądem – nikogo i niczego nie oceniając).
Jak widzimy, w przypadku “Papuszy” ryzyko było wielkie – bo przecież te przeciwstawne elementy wcale nie musiały zgrać się w spójną, ani tym bardziej harmonijną całość – jednakże twórcy filmu zdołali tej sztuki dokonać, powołując do istnienia dzieło integralne i – nie waham się tego stwierdzić – wybitne na tle osiągnięć naszego kina ostatnich lat.Tragizm czasu i liryka młodości, czyli o śmierci i miłości (“Baczyński”)
Bardzo mile zaskoczył mnie film poetycko-biograficzny (jak określili go sami jego twórcy) o Krzysztofie Kamilu Baczyńskim, zrealizowany przez Kordiana Piwowarskiego, dla którego obraz ten jest właściwie pierwszą większą formą, jaka trafia na kinowy ekran. Nie mogłem napisać “fabułą”, bo “BACZYŃSKI” posiada bardzo specyficzną, zaryzykował bym nawet określenie: “unikalną” budowę (czyli właśnie formę), będąc lirycznym (momentami nawet onirycznym), ale i żywym (także w sensie realistycznym) kolażem materiałów dokumentalnych (wliczając w to współczesny “slam” poświęcony poezji Baczyńskiego), wywiadów i wątków fabularyzowanych – a wszystko to owiane mgłą liryzmu i przeplatane poetyckimi obrazami, których klimat tworzony jest nie tylko przez świetnie dobrane dźwięki, ale i wzmacniany słowem samego poety, dzięki czemu mamy poczucie jego obecności duchowej, tudzież wrażliwości skonfrontowanej z bezlitosnym dramatem ówczesnej rzeczywistości naznaczonej tragedią Powstania Warszawskiego.
Tworzenie takiego amalgamatu było ryzykowne, jednak Piwowarskiemu udało się w znakomity sposób połączyć płynnie wszystkie te – zwykle nie przystające tak łatwo do siebie – elementy i utworzyć spójną, zgraną i przypasowaną jednolicie całość.
Nie wiem jak na innych widzów, ale na mnie “Baczyński” podziałał bez mała wstrząsowo. Nie jestem jakimś wielkim fanem jego poezji, ale tym razem dałem się jej ponieść – w czym wielka zasługa właśnie filmowego obrazu i dźwięku: na wszystkie te udziwnione skądinąd metafory poety zareagowałem bardzo emocjonalnie (wiem, że to niemęskie wyznanie, ale łzy płynęły mi z oczu co najmniej przez kwadrans), bo wydały mi się one tutaj czymś bardzo naturalnym, podkreślającym tylko autentyzm i grozę tamtego okrutnego czasu, w którym spontaniczna, czysta i kwitnąca młodość zderzała się z przedwczesną śmiercią i potwornością masowej zagłady.
Cieszę się, że osobiście zdołałem za to wszystko podziękować młodemu reżyserowi, przypominając sobie przy okazji spotkania-wywiady, jakie przeprowadziłem przed laty z jego ojcem Radosławem Piwowarskim (twórcą chociażby pamiętnego “Yesterday” czy “Pociągu do Hollywood”).Człowiek z nadziei czy ze styropianu (“Wałęsa”)
Niestety, stworzenie dzieła wybitnego, nie udało się według mnie Andrzejowi Wajdzie, uznawanemu skądinąd za jednego z największych mistrzów w historii polskiej kinematografii. “WAŁĘSA. CZŁOWIEK Z NADZIEI” nie jest nawet filmem bardzo dobrym, a zaledwie poprawnym, niebezpiecznie przypominając zwykłą narodową konfekcję, o której zapomina się zaraz po sezonie spędu dziatwy szkolnej do kina, w ramach krzewienia patriotyzmu i umacniania narodowej tożsamości w cokolwiek sztuczny, powierzchowny i okazjonalny sposób. Przykro mi to pisać, ale przyjemność oglądania najnowszego obrazu Wajdy spłynęła po mnie jak woda po kaczce, wysychając dość szybko i nie zostawiając większego śladu na moim kinofilskim ciele. Ale proszę zwrócić uwagę, że napisałem “przyjemność”. Bo film o Wałęsie oglądało się nieźle i w sumie bezboleśnie – ot, poprawnie sklecona opowiastka typu: z chłopa król, a raczej: z robotnika prezydent. Na dodatek ze świetną (jak zwykle) kreacją Roberta Więckiewicza, który – choć bliski parodii – w sposób wręcz organiczny wcielił się w postać przywódcy Solidarności (niektórzy stwierdzili nawet, że ekranowy Wałęsa jest tu lepszy od swojego życiowego oryginału). Ale wystąpienie, nawet tej miary, co Więckiewicza, to za mało, zwłaszcza że postać swojego bohatera, Głowacki i Wajda wepchnęli jednak w zbyt uproszczony schemat – nie tyle spiżowo-pomnikowy, co papierowo-kartonowy. Niestety, podobnie potraktowano też najnowszą historię Polski – płytko i powierzchownie. Bo historii tej nie może zastąpić nam anegdota – a czymś takim wydaje mi się być film Wajdy, zrealizowany przy tym z zaskakującym brakiem rozmachu i niestety bez jakiegoś głębszego oddechu.
Właściwie to niezbyt interesowały mnie burze medialno-polityczne, rozpętane już w momencie oświadczenia Wajdy, że będzie kręcił film o Wałęsie. Dlatego też absolutnie nie zamierzam podchodzić do tego filmu z jakimkolwiek politycznym kluczem, bo nie tędy moim zdaniem droga, jeśli się chce ocenić ten film z czysto artystycznego punktu widzenia – a tylko taka ocena mnie tu teraz interesuje. Analizę polityczno-historyczną pozostawiam więc tym, którzy są bardziej w politykę zaangażowani, z przeświadczeniem wszak, że nie będą oni w stanie pozbyć się swoich politycznych uprzedzeń i z góry przyjętych zapatrywań, rzutujących na odbiór ekranowego “Wałęsy”.
Mimo wszystko uważam, że obraz Wajdy jest pożyteczny, tak jak czymś pożytecznym (i to nie tylko z narodowego, ale i społeczno-psychologicznego punktu widzenia) jest pielęgnowanie legendy Wałęsy, jako bojownika o ludzką wolność i społeczną godność; legendy kogoś, kto nie tyle obalił komunizm (przypisywanie tej zasługi tylko i wyłącznie osobie Wałęsy jest bez wątpienia przesadą, a przekonanie o tym samego Lecha, trąci oczywiście megalomanią), co przyczynił się walnie do rozpadu sowieckiego bloku i do ustrojowej zmiany, ostatecznie kompromitującej marksistowską utopię.
Tak sobie myślę przy tej okazji, że jest to film, który idealnie nadaje się dla publiczności zagranicznej, bo w sposób prosty i nieskomplikowany – a tym samym bardziej przystępny i lepiej zrozumiały – ukazuje istotny przecież wkład polskiego społeczeństwa w historyczny przewrót, który ostatecznie zmiótł z areny świata totalitarnego molocha; a jeśli chodzi o postać samego Lecha Wałęsy – to podtrzymuje właśnie jego międzynarodową legendę, której burzenie wcale nie leży w naszym interesie, przynosząc wszystkim więcej szkody, niż pożytku.
Zdaję sobie sprawę, że również tą utylitarną drogą nie można dotrzeć do oszacowania rzeczywistej wartości filmu Wajdy, który, powiedzmy sobie szczerze – biorąc pod uwagę tylko li filmowe, artystyczne kryteria – jest produkcją średnią, niezbyt godną Mistrza.Zesłańcza gehenna (“Syberiada polska”)
Janusz Zaorski powiedział nam na spotkaniu jakie odbyło się z nim po projekcji filmu, że “SYBERIADĘ POLSKĄ” kręcił przez siedem lat. I to niestety na ekranie widać: grubą nicią sztukowany wątek, brak przekonującej fabularnej narracji, kulejąca ciągłość przyczynowo-skutkowa, dramaturgiczny niedostatek (a przez to nieobecność emocjonalnego wybrzmienia) – wszystko to powodowało, że losy polskich zesłańców na Syberię oglądało się okiem zbyt chłodnym, by wzbudzić w naszych sercach i umysłach rezonans, na jaki niewątpliwie zasłużył ten tragiczny dla naszego kraju czas i gehenna setek tysięcy Polaków, których wówczas sponiewierało tak okrutnie sowieckie Imperium.
Według mnie zmarnowano wielki potencjał tego filmu oraz szansę na godne i kompetentne wypełnienie luki w kinie polskim zajmującym się najnowszą historią Polski, którą przez dziesiątki lat zawłaszczano politycznie, zniekształcano, albo po prostu przemilczywano. Szkoda, że tak się stało, ale można się tego było spodziewać po twórcy, który po stworzeniu pamiętnej “Matki Królów”, wypadł jakby z reżyserskiej wprawy, milknąc na wiele lat po nakręceniu niezbyt udanych “Panien i wdów” (w “Syberiadzie” doszły niestety do głosu te same błędy, którymi obarczony był tamten film: ot, choćby bezkrwista sztuczność postaci, uwikłanych w schematyczną fabułę, który z założenia miała być epicka, a w rzeczywistości okazała się zbiorem niespójnych scen i pozbawionych płynnej ciągłości wydarzeń.. Wydaje się, że to właśnie dlatego na obraz ten patrzyłem dość beznamiętnie, nie przywiązując się zbytnio do ekranowych postaci, co z kolei powodowało względną obojętność wobec ich losów.
Nie chcę wytykać twórcom “Syberiady” wszystkich błędów, jakich się dopatrzyłem (słusznie, czy też nie) w ich dziele (a litania ta, niestety, mogłaby być długa), bo – jak znam życie i kilka przypadkowych recenzji filmu – dokonano już tego skrzętnie w naszym kraju. Poza tym byłaby to zapewne czynność niezbyt radosna, więc sobie tego (i ewentualnym Czytelnikom) oszczędzę, żałując przy tym, że nie mogę szczerze pogratulować Panu Zaorskiemu, którego skądinąd wspominam bardzo sympatycznie od czasu naszego spotkania przed laty i długiej rozmowy jaką wtedy przeprowadziliśmy, a która ostatecznie ukazała się w prasie w formie wywiadu (myślę, że warto będzie ją kiedyś przypomnieć, tym bardziej, że dotyczyła właśnie polskich spraw narodowych – także naszej skłonności do patosu i martyrologii - jakże dzielących teraz społeczeństwo nad Wisłą, uwikłane w walkę o historyczną pamięć, w spór o pojmowanie tradycji i patriotyzmu, o to jaki kształt powinna mieć polska tożsamość).Pożoga, hańba i (nie)pamięć (“Pokłosie”)
A skoro o wilku naszych narodowych urazów mowa, to oto jeszcze inna odsłona wilka: jest oto bowiem okazja by wspomnieć o “POKŁOSIU”, które ze znacznym poślizgiem, ale w końcu trafiło na chicagowskie festiwalowe ekrany. Muszę się przyznać, że to pasikowskie “Pokłosie” wybrzmiało się już we mnie – a pewnie i w wielu innych widzach – już dawno, choćby z racji kolejnych narodowych awantur dotyczących naszych stosunków z Żydami, które, chcąc nie chcąc, śledziłem swego czasu w polskiej prasie. Jednak nie mogłem się oprzeć ciekawości i postanowiłem naocznie przekonać się co zacz i o co tyle hałasu. Ciekaw byłem nie tyle potraktowania w tym filmie wątku polskiego antysemityzmu, co samej filmowej roboty Władysława Pasikowskiego, którą, jak dobrze pamiętam, ze wszech stron chwalono, zwykle w oderwaniu od, że tak się wyrażę, “ideologicznej” wymowy filmu, utrzymując, że to po prostu dobrze zrealizowany thriller (niektórzy dodawali: psychologiczno-społeczny). A gdzie tam! Napięcia w tym filmie nie wyczułem większego, rozwiązaniem zagadki (bo trudno ją nawet nazwać tajemnicą) wiało na kilometr, społeczeństwo wioski przypominało jakieś dzikie panopticum, bohaterowie zachowywali się niedorzecznie i nad wyraz dziwnie, konflikt zakreślony był jak od siekiery, a wszelkie rekordy absurdu pobiło niedorzeczne i absolutnie wzięte z sufitu zakończenie, które zamiast mnie przerazić, to po prostu rozśmieszyło. I nie mogę wyjść ze zdziwienia, jak ktokolwiek z trzeźwo myślących widzów, mógł ten patetyczno-pasyjny finał potraktować poważnie i się nim naprawdę przejąć, wierząc, że coś takiego mogło się zdarzyć w środku Europy – we współczesnej Polsce.
Ale zostawmy już ten film, który przejdzie pewnie do historii… lecz nie tyle kina, co właśnie polskich awantur.O wiele bardziej przeżywałem to, czego doświadczali bohaterowie “MIŁOŚCI”. Choć film Sławomira Fabickiego od dzieła Hanekego – mimo takiego samego tytułu – dzieli tematyczna przepaść, to oba te obrazy mogą dostarczyć solidnego pretekstu do tego, by zastanowić się (po raz kolejny, zresztą) czym tak naprawdę jest miłość. I dojść (też po raz nie wiadomo który) do wniosku, że nie może być prostych recept, zgodnych opinii, ani też wyczerpujących definicji miłości, i to esencjonalne dla naszej ludzkiej egzystencji uczucie w każdym przypadku jest czymś innym, wymykając się jednoznaczności, zrozumieniu i racjonalnemu pojęciu.
Film kameralny, ale znakomicie rozegrany – i to zarówno jeśli chodzi o grę aktorską (Julia Kijowska, Marcin Dorociński), jak i sam scenariusz: skromne środki dramaturgiczne, proste słowa i gesty oszczędne, ale bardzo skuteczne jeśli chodzi o budzenie emocji i utrzymanie psychologicznej wiarygodności postaci, z których żadna nie jest jednoznacznie przypisana dobrej ani też złej stronie.
Bez wątpienia “Miłość” Fabickiego to jeden z lepszych filmów festiwalu. Mimo lekko mrocznej tonacji i pewnego rysu szaleństwa, pokazuje kawał prawdziwego życia i ludzi, którzy nie sprawiają wrażenia, iż są tylko ekranowymi fantomami udającymi rzeczywiste postacie. Innymi słowy: kino dobrej próby.Wyobrazić sobie znaczy więcej niż widzieć (“Imagine”)
Kinem jeszcze lepszej próby mógł być obraz Andrzeja Jakimowskiego“IMAGINE”, ale chyba nie był. Trochę żal. Tym większa szkoda, że materie z jakich składa się film nie zostały zamienione w bardziej szlachetny stop, czy też w ujmujący swoją artystyczną formą amalgamat. Myślę, że winę za to ponosi scenariusz, pozbawiony większej dramaturgii i ukazujący historię raczej mdłą, niepełną i – wbrew temu kim są jej bohaterowie – mało ekscytującą. Nie może więc w moim odbiorze uratować filmu egzotyczna i piękna estetyka obrazu (rzecz się dzieje w słonecznej Lizbonie) połączona z miłą dla ucha muzyką, ani nawet bez mała wizyjne miejscami przedstawienie ściśle korespondujących ze sobą elementów filmowego świata, który nabiera dzięki temu na ekranie niemalże metafizycznych znamion.
No cóż, fabuła nie byłaby taka ważna, gdyby nie zawiodły tutaj emocje. Bo film wcale nie musi opowiadać jakiejś szczególnie wciągającej historii (choć “Imagine” taką historią potencjalnie dysponował), wystarczy, że złapie nas w emocjonalne sidła, chwytając w swoją orbitę, która siłą rzeczy wymusza na nas właściwą atencję. Bo dopiero wtedy film zaczynamy – zgodnie z intencją jego twórców – “przeżywać”.
Z “Imagine” tak się niestety – przynajmniej w moim przypadku – nie stało. Przeszkodziły mi chyba zbyt liczne repetycje tych samych motywów (np. powtarzające się próby niewidomych, by za pomocą dźwięków poznać – wyobrazić sobie? – świat, który ich otacza) i czynności (buntownicze ucieczki na gwarne ulice miasta, pełne ludzi, którzy patrzą, ale tak naprawdę niewiele widzą). Poza tym, między bohaterami tego filmu nie wywiązywały się żadne głębsze relacje – istniała więc wśród nich jakaś uczuciowa pustka (bo pustka, wbrew pozorom, ma wiele wspólnego z istnieniem) i mimo dramatycznej sytuacji, która im wszystkim była wspólna (a przez to mogła ich łączyć), każdy z nich żył w swoim hermetycznym świecie. A to nie są zbyt sprzyjające warunki do pojawienia się empatii, która jest niezbędna do tego, by przejąć się (nie tylko w kinie) czyimś losem.Lirycznie, dramatycznie, ciepło i z humorem (“Dziewczyna z szafy”)
Realizmem magicznym chciał też otoczyć swoich dziwnych bohaterów Bodo Kox, a przy okazji owiać nim (oczarować?) widzów, przedstawiając historię miłości dwojga ludzi żyjących na peryferiach tzw. “normalnego” społeczeństwa, których nieprzystosowanie ma swoje źródło albo w niepełnosprawności i autyzmie (On), albo w nadwrażliwości i zbyt bujnej wyobraźni, traktowanej na dodatek narkotykami (Ona). Wprawdzie trudno mi było w ową miłość uwierzyć (czy też raczej: ją poczuć), ale sam obraz Koxa skutecznie trafiał do mnie poprzez swój klimat i umiejętne połączenie ciepłego acz specyficznego humoru z gorzkim acz lekko wymuszonym liryzmem. Właśnie. Trochę podobnie jak to było w przypadku “Papuszy” (choć oba filmy są pod względem gatunkowym diametralnie różne) “DZIEWCZYNA Z SZAFY”, mimo swojej prostoty, także zbudowana jest z paradoksów, które na pierwszy rzut oka wydają się wyrastać z zawartych w tym filmie przeciwieństw. Bodo Kox mówił o swoim filmie, że jest to tragi-farsa, jednak chyba lepiej można go określić jako komedio-dramat. I sporym sukcesem reżysera jest to, że na ekranie sprawdzał się zarówno komizm, jak i dramatyzm. Udała się więc Koxowi ta dość trudna i ryzykowna sztuka godzenia ognia z wodą: ani się mu nic nie spaliło, ani nie zepsuł on niczego żadnym wodolejstwem. Ot, opowiedział nam swoją niezwykłą historię po swojemu, opanowując przy tym sztukę robienia pełnometrażowego, niegroszowego a przyzwoitego filmu (dotychczas Kox znany był z produkcji off-owej kina “niezależnego” i “Dziewczyna” jest właściwie jego fabularnym debiutem). Wszystko więc na ekranie wypadło dobrze, bardzo oryginalnie, tak że bardzo jestem ciekaw kolejnego filmu tego reżysera (a filmy na pewno będzie on robił nadal, gdyż – jak sam powiedział w jednym z wywiadów – dzięki temu mógłby “w przyszłości wciągać kokainę z płaskich brzuchów modelek na jachtach Morza Śródziemnego”).
Nie jestem pewien czy ja też mógłbym się znaleźć w tej samej co Kox sytuacji wciągania “koksu” ze śródziemnomorskich lasek (choć może nie tyle z moralnych, co fizycznych względów), ale na pewno podzielam jego obawy, (o których mówił on na spotkaniu z publicznością po projekcji filmu), że świat idzie coraz bardziej w kierunku ograniczania wolności człowieka. Bliska mi jest także jego wrażliwość na ludzką “inność”, sympatia dla “dziwaków”, wszelkiej maści “odmieńców”, w których jak w zwierciadle odbija się nasze własne człowieczeństwo (albo jego brak).Czy naprawdę wszystko jest dobrze? (“Chce się żyć”)
Do człowieka też warto było dotrzeć w ważnym filmie Macieja Pieprzycy “CHCE SIĘ ŻYĆ”, którego bohaterem – podobnie jak w “Dziewczynie z szafy” – była osoba niepełnosprawna, chory na porażenie mózgowe Mateusz (genialna rola Dawida Ogrodnika). Temat trudny z bardzo wielu względów: już choćby dlatego, że istniało wielkie niebezpieczeństwo przerysowania postaci, może nawet ich karykaturalizacji, jak również pozornie łatwego wykorzystania fizycznego kalectwa w celu epatowania widzów swoistym aparycyjnym kuriozum, jakim podświadomie uznajemy człowieka, którego ciało uległo deformacji wskutek ciężkiej choroby. A przy tym można było ulec pokusie fałszywego współczucia, ckliwości i łzawego sentymentu – obciążeniu całego tego bagażu jaki niesie ze sobą ludzka tragedia spowodowana ślepym zrządzeniem losu, czy też raczej defektem Natury, zupełnie obojętnej na cierpienie człowieka. (Mateusz, po wysłuchaniu słów księdza, który mówi mu, że Bóg go kocha, stwierdza sarkastycznie w myślach, które słyszymy z offu: “Bogu niech będą dzięki, bo co to by było, gdyby mnie nienawidził”.)
W zasadzie wszystkich tych pułapek Pieprzyca zdołał uniknąć, choć nie do końca uwolnił się od pewnych uproszczeń i niekonsekwencji w logice przedstawianych na ekranie wydarzeń. Sam w którymś z wywiadów stwierdził, że jego film składa się zarówno z prawdy (w sensie fabuły opartej na faktach), jak i ze zmyśleń, ale przecież nie ma w tym nic dziwnego, bo taka jest natura samego kina, które za pomocą fikcji usiłuje wpłynąć na nasze rzeczywiste przeżywanie świata. Najważniejsze jest to, że film Pieprzycy jest niezwykle skuteczny jeśli chodzi o wywieranie emocjonalnego wpływu na widza, a to właśnie emocje – bardziej niż sam intelekt – decydują w nas o tym, że coś staje się dla nas prawdziwe i autentyczne, a tym samym zdolne do tego, by wpłynąć na nasze życie.“Bejbi blues” i “NIEULOTNE” – dwa filmy o młodości, zrobione przez ludzi młodych, dość śmiało i bez bez większych kompleksów – co niestety okazało się dla tych filmów niefortunne, bo w efekcie otrzymaliśmy trochę takie artefakty, które nie za bardzo jednak trzymają się… sorry za ten kolokwializm: kupy.
Zawiodłem się zwłaszcza na najnowszym filmie Jacka Borcucha, którego poprzedni obraz “Wszystko co kocham” rozbudził we mnie spore nadzieje. Tym razem jednak Borcuch – zajmując się młodymi ludźmi i podchodząc do tego z artystyczną ambicją – cokolwiek “przedobrzył”: to, co pewnie miało być w jego zamyśle metaforą inicjacji w dorosłość, przejściem ze słonecznej i zmysłowej sielanki (podkreślonej jasno-pastelowym hiszpańskim plenerem) w twardy dramat życia (rozgrywający się już w szaro-burości krakowskich scenerii), stało się – zwłaszcza w drugiej, “polskiej”, części – dość niezbornym i trudnym do pojęcia zlepkiem scen, w których dwójka młodych bohaterów próbuje (podobnie jak my) zrozumieć swoje zachowania, zazwyczaj pozostawiając siebie (i nas) w niemej konsternacji i sporym zadziwieniu. Podejrzewam nawet, że wszystkie te niedopowiedzenia i niejasności nie musiały nawet wyniknąć ze scenariuszowych zaniedbań i błędów. Może były zamierzone? (Dwuznacznie zabrzmiało w tym kontekście wyznanie Borcucha, który z wyraźną satysfakcją stwierdził, że jeśli chodzi o jego film, to “nikt nic nie wie”. A satysfakcja brała się najprawdopodobniej stąd, że według niego, niejednoznaczności w “Nieulotnych” wzmagały tylko różnorodność interpretacyjną tego obrazu, a tym samym sam film pogłębiały. No, doprawdy nie wiem.)Dzieci mają dzieci (“Bejbi blues”)
Z tego, co do mnie docierało, zanim jeszcze sam obejrzałem najnowszy film Katarzyny Rosłaniec, wynikało, że mogę się spodziewać czegoś najgorszego, bo film przez niektórych został wręcz wyszydzony. Moim zdaniem – niezasłużenie. Wprawdzie można było – przy odrobinie uprzedzenia i nieprzychylności – wytknąć mu to i owo, lecz moim zdaniem “BEJBI BLUES” broni się na ekranie swoją kolorową energią, żywymi postaciami i ogólnym estetyczno-dramatycznym zamysłem, choć końcówka filmu psuje nieco to, co było w nim dobrego wcześniej (stąd można odnieść wrażenie, że scenariusz kończony był jakby trochę na kolanie).
Mimo to nietrafione są według mnie zarzuty o niewiarygodność psychologiczno-społeczną tego, co się w “Bejbi blues” dzieje. Bo kto to powiedział, że film – nawet jeśli rozgrywa się w jakimś specyficznym środowisku społecznym – musi przypominać trzymające się ścisłych realiów studium społeczne, na podstawie którego moglibyśmy przeprowadzać jakieś pogłębione jego analizy – poznawać to społeczeństwo i wyciągać wnioski o jego kondycji? “Bejbi blues” do pewnego stopnia takim filmem jest (otwiera bowiem pole do dyskusji nad kondycją współczesną “wielkomiejskich” Polaków), ale jest też przede wszystkim artystyczną fikcją, czymś autonomicznym, rządzącym się własną logiką, wypełnionym emocjami i postaciami, dzięki którym chce przykuć naszą uwagę. I muszę powiedzieć, że jeśli chodzi o mnie, to Katarzynie Rosłaniec to się w dużej mierze udało.Mam jednak problem z najnowszym dokumentem specjalizującego się w tematyce “więziennej” Janusza Mrozowskiego “BAD BOY – CELA DLA NIEBEZPIECZNYCH”. W centrum standardowego podejścia “humanitarnego” leży zwykle imperatyw dostrzeżenia w skazanym przestępcy człowieka (o co przy każdej okazji prezentacji swoich, zajmujących się zwykle więźniami filmów, apeluje sam reżyser) – i trudno jest w zasadzie z takim podejściem dyskutować, bo można być wówczas posądzonym o brak empatii, bezwzględność, nieczułość – o uleganie atawizmowi zemsty i społecznego odwetu na kimś kto łamie reguły zachowania się w grupie. A przecież oczywiste jest to, że każdy – nawet najbardziej odrażający bandyta czy bestialski morderca – pozostaje do końca człowiekiem, wystawiając przy okazji świadectwo temu, do czego może się posunąć przedstawiciel “korony stworzenia”, gatunku Homo sapiens. Bohater dokumentu Mrozowskiego Damian, nie jest żadnym demonicznym potworem – ot drobny, przeciętny, szeregowy bandziaszek, skazany za rozboje i napady z bronią w ręku, z bliżej niewiadomych (nam) powodów osadzony w celi (izolatce) o specjalnym nadzorze (jako więzień “szczególnie niebezpieczny” dla otoczenia).
Jeszcze raz w poszukiwaniu CZŁOWIEKA (“Bad Boy – cela dla niebezpiecznych”)
Mimo całej sympatii dla intencji reżysera, nie mogłem się pozbyć wrażenia, że jednak – jako widzowie – jesteśmy tym empatycznym i uważnym wejrzeniem w ludzką twarz przestępcy niejako “szantażowani” (nie tylko emocjonalnie, ale i moralnie), umieszczani w jakimś psychologicznym klinczu uniemożliwiającego nam jednak pełne spojrzenie i ocenę tej postaci, zwłaszcza w kontekście popełnionych przez niego kryminalnych czynów, które z pewnością były niegodziwością i krzywdzeniem innych ludzi. Mam wrażenie, że od tego się w tym filmie celowo ucieka (podobnie było z dokumentem “Bad Girls. Cela 77″, gdzie również nic nam się nie mówiło o tym, czego dopuściły się więźniarki i co było powodem tego, że trafiły za kraty), przez co staje się on zbyt jednowymiarowy, może nawet zbyt natarczywy w lansowaniu takiego, a nie innego przesłania, kosztem jednak poczucia zwykłej sprawiedliwości i odpowiedzialności za swoje czyny.
Nie wiem, być może się zapętlam w tej interpretacji, bo niby na podstawie tego, co słyszymy i widzimy na ekranie, mamy także wgląd w ową złą stronę osobowości, nomen omen “bad boy’a”, lecz nie mogę się też pozbyć wrażenia, że Damianek przed kamerą “gra” i że jednak nami manipuluje, nawet wtedy, kiedy uderza w bardziej samokrytyczny ton i mówi, że właściwie to on na swoją karę zasłużył i że w ogóle ni zaprzątał sobie głowy tym, że wyrządza innym ludziom krzywdę.
Czy współczucie temu człowiekowi nie wiąże się z koniecznością zapomnienia o jego nikczemnych czynach? Bo psychologia empatii wyklucza przecież odczuwanie w tym samym momencie zarówno współczucia, jak i odrazy wobec kogoś, kto popełnił ewidentne zło. Czy mamy więc zapomnieć o złu – nie tylko po to by wybaczyć, ale i współczuć? To są trudne pytania, których jednak reżyser w swoich filmach nie zadaje – być może nawet unika – i to jest chyba największy mój zarzut wobec podejścia twórcy dokumenów do tej bardzo specyficznej tematyki, której poświęcił on wszystkie swoje ostatnie filmy.
Żeby jednak nie było nieporozumień: podzielam jak najbardziej dobrą wolę Janusza Mrozowskiego, który chce zwrócić uwagę na człowieczeństwo swoich bohaterów (bo jednak są i tacy, którzy im tego człowieczeństwa odmawiają), jak również nie zgadza się z tym, by tych ludzi stygmatyzować i z góry skazywać na ostracyzm społeczeństwa, (zbyt często postrzegającego więźniów jako śmieci i odpady, z których żadnego już pożytku nie będzie). Ponadto jestem mu wdzięczny za to, że zajął się ludźmi “z marginesu”, zwracając naszą uwagę na ich problemy (widzimy np. jakim absurdem jest nazywać “resocjalizacją” coś, co w rzeczywistości jest tylko jeszcze większym izolowaniem człowieka od społeczeństwa), bo i mnie samemu ten temat jest bliski (mogę tu na świadka przywołać swój tekst “Więźniowie”), ale chyba jednak nasze drogi w niektórych momentach nieco się rozchodzą – zwłaszcza w interpretacji odpowiedzialności człowieka wobec własnych czynów oraz niemożności pogodzenia imperatywu ludzkiej wolności z sytuacją, kiedy ta wolność musi być ograniczona.
Cóż, może cały ten wątek krytyczny wynika stąd, że tym razem nie spodobał mi się po prostu sam bohater filmu? W przeciwieństwie do o wiele barwniejszych moim zdaniem “dziewczyn”, które widziałem w przedostatnim dokumencie Mrozowskiego “Bad Girls. Cela 77″? (pisałem o nim swego czasu TUTAJ) Skoro tak, to biję się w piersi: ten lekki zamęt rodzi się tylko w mojej głowie i nie do końca może się wydać właściwie umotywowany i usprawiedliwiony. A jeśli kogoś porwie i zafascynuje “bad boy” Damianek, to jego wygrana – nie chcę nikomu psuć tego odbioru, więc wypada mi tylko usunąć się w cień i przeprosić Janusza za to moje zrzędzenie.Dramat księdza-geja (“W imię…”)
Na fali tematów skandalizujących, Małgorzata Szumowska zrealizowała swój kolejny film “W IMIĘ…” – rzecz o rozterkach (a właściwie dramacie) księdza homoseksualisty. Zważywszy na stosunek polskiego społeczeństwa do kwestii homoseksualizmu, jak i jego drażliwości w sprawach dotyczących polskiego Kościoła, połączenie tych dwóch wątków w jednym filmie zakrawało po prostu na prowokację. A jednak reżyserce udało się uniknąć zarówno taniej i agresywnej denuncjacji polskiego katolicyzmu, jako prymitywnej kruchty i ksenofobicznego zaścianka, jak i zwulgaryzowanej wersji genderyzmu i nachalnej pro-gejowskiej propagandy, według której zachowania homoseksualistów nie można poddawać żadnej – odnoszącej się do erotyki i ludzkiego zachowania seksualnego – ocenie etycznej. Obraz Szumowskiej jest pod tym względem dość wyważony, co oczywiście nie powstrzymało politycznie zorientowanych środowisk w naszym kraju, by oskarżyć film zarówno o antyklerykalizm i zajadłą wrogość wobec Kościoła, jak i lansowanie “zboczenia”, którym według pewnej części naszego społeczeństwa jest homoseksualizm. Mnie w zasadzie ten spór w kontekście filmu Szumowskiej nie interesuje – nie tylko zresztą dlatego, że nie identyfikuję się tu z żadną stron tych ujadań, ale i dlatego, że w samym filmie nie widzę dostatecznych po temu przesłanek, by kruszyć kopię o rzekome szarganie dobrego imienia polskiego księdza, czy też o krzewienie homoerotycznej pornografii w mainstreamowym kinie.
Podobnie jak w przypadku filmu Wajdy, mnie interesowało przede wszystkim to, jaka jest wartość obrazu Szumowskiej, biorąc pod uwagę kryteria czystej sztuki kina. I muszę napisać, że nie było tak źle, a obawiałem się nieco, że po słabym “Sponsoringu” otrzymamy kolejny, wypichcony z pretensjami kawałek problematycznej obyczajówki.
Nie będę w tym oryginalny, jeśli stwierdzę, że chyba jednak największa w tym zasługa znakomitej kreacji Andrzeja Chyry, który tej swojej arcy-trudnej roli sprostał jednak z nawiązką. Sam aktor powiedział na spotkaniu z publicznością, jakie odbyło się po projekcji filmu, że rola ta była dla niego sporym wyzwaniem – i trudno mu nie wierzyć, bo postać Adama bardzo łatwo mogła zamienić się w karykaturę człowieka zachowującego się zupełnie “nie na miejscu” – nie dość, że nie przypominającego księdza, to i niepodobnego do geja. Największym sukcesem Chyry jest więc to, że mimo niezbyt prawdopodobnych sytuacji, w jakie wpychał go scenariusz, sama wykreowana przecz niego postać, jak i jej zachowanie, były po prostu wiarygodne.
Można kwestionować fortunność niektórych pomysłów Szumowskiej (ot, choćby to szelmowskie spojrzenie Kościukiewicza w ostatniej scenie, jako żywo przypominające zakończenie “Omenu” Richarda Donnera), ale ogólnie film się obronił, przykuwając uwagę widza i nie rażąc sztucznością.
(I jeszcze uwaga na marginesie: na szczęście, tuż przed realizacją “W imię…” poszedł ktoś po rozumu do głowy i zrezygnowano z pomysłu takiego, by z postaci Adama zrobić… pedofila. I choć rzeczywiście stworzenie takiego filmu byłoby niesłychanie ryzykownym i trudnym – a przez to bardzo wyzywającym – zadaniem, to zapewne pogrążyłoby obraz już na starcie, bo jednak przełknięcie homoseksualizmu bohatera jest (mimo wszystko) czymś dużo łatwiejszym, niż byłaby konfrontacja z jego pedofilią.)* * *
I tak oto coś, co miało być tylko powierzchownym sprawozdaniem z festiwalowych wrażeń, rozrosło się w tekst dość sporych rozmiarów, ale to chyba dobrze świadczy o obejrzanych przeze mnie obrazach, skoro nie dały się one zbyć opisem w paru zdaniach, prowokując do szerszych uwag i refleksji. A przecież nie napisałem o wszystkich tytułach, które znalazły się w programie Festiwalu. Nie byłem nawet w stanie zobaczyć większości filmów. Żałuję zwłaszcza tego, że nie mogłem obejrzeć prezentowanych w ramach Festiwalu dokumentów (z wyjątkiem “Bad Boy’a” Janusza Mrozowskiego), jak również czeskiego tryptyku Agnieszki Holland “Gorejący krzew” – doprawdy pięciogodzinny maraton utkwienia w fotelu był w moim przypadku (niedawna operacja) wykluczony. Cieszę się, że jakoś wysiedziałem na innych projekcjach i że rekonwalescencja nie wyłączyła u mnie zupełnie funkcji w miarę sprawnego (I hope) myślenia i spisania tego w formie wzmianek o filmach, z którymi miałem okazję się zapoznać. A warto było.
.

Wyczarowywanie dawno zaginionego świata (jeden z pięknych. nostalgicznych kadrów “Papuszy”)
.
Uwaga: klikając w podświetlone tytuły, można obejrzeć zwiastuny omawianych filmów.
Wstęp do powyższego wpisu przeczytać można TUTAJ.
Filed under: NOTATNIK FILMOWY Tagged: Festiwal Filmu Polskiego w Ameryce, film, kino, kino polskie, krytyka filmowa, recenzje

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Właśnie obejrzałem „Amerkańskiego snaipera”. Film tak naprawdę dla mnie obrzydliwy (choć od strony filmowego rzemiosła dobry). Jechać do obcego kraju zabijać jego mieszkańców – w imię urojonego zagrożenia i kłamliwego oskarżenia – i to z ukrycia!!! I z takiego człowieka robić narodowego bohatera! Czysty szowinizm!
Według mnie ten snajper był psychopatą i zabójcą, a nie bohaterem. Ta wojna, moim zdaniem, nie była etycznie usprawiedliwiona, dlatego poczynania tego człowieka uważam za zbrodnię (to, że wynikającą z bezmyślności, pseudo-patriotycznego zaczadzenia i prania mózgu, niczego tu nie usprawiedliwia). To może okrutne, co napiszę, ale śmierć z ręki innego szaleńca jaka spotkała snajpera, uważam za pewną sprawiedliwość losu. (Sorry, ale takie mam niepoprawne politycznie – i może bezlitosne – myśli w związku z tym filmem.)
TAMARYSZEK: Ostro oceniasz. Nie bez racji.
Ja bym dała tematowi szansę. Choć podział na wilki-owce-owczarki jest dużym uproszczeniem, to sytuacja żołnierza mającego ochraniać swoich poprzez uśmiercanie potencjalnych agresorów (tak, to kontrowersyjne i używam słowa tylko w kontekście militarnym), jest ciekawa. Za daleko poszedł Eastwood w uproszczenia.
Stąd niezrozumiały zachwyt nad bohaterstwem. Ani bohaterstwa, ani sensu w misji Kyle`a trudno się dopatrzyć. Nawet gdyby zawiesić Twoje zarzuty (te wynikające z poglądów) i zająć się tylko robotą filmową.
Mnie irytowało pokazanie motywacji postaci. Tato powiedział jakieś święte słowa, których on nigdy nie próbował weryfikować. Zapalił się do misji, oglądając relację medialną m.in. z ataku na WTC. Padają tam takie słowa: „co oni robią naszym?!” – i to cała motywacja. Odwet, zemsta, niezrozumienie – proste środki.
Gdzieś w tym temacie jest potencjał. Ale trzeba by wyjść poza tę zbyt „amerykańską” definicję patriotyzmu i wiarę, że istnieje jedna słuszność. Cudzysłów celowy, bo wyobrażam sobie, że nie można tej formuły przypisać całej Ameryce. Choć jednak niepokoją mnie medialne donosy o popularności „Snajpera”.
Rozumiem, że ceniąc filmowe rzemiosło, masz na myśli robotę operatora, montażysty etc…, tych, którzy pracowali nad oddaniem klimatu tej wojny. Zgoda.
STANISŁAW BŁASZCZYNA: Oceniłem ostro (bo emocjonalnie) pewnie dlatego, że napisałem ten komentarz na gorąco, zaraz po obejrzeniu „Snajpera” i jeszcze nie ochłonąłem z… niesmaku (może nawet oburzenia?) jakie ten film we mnie wywołał. Ja niestety nie mogłem patrzeć na obraz Eastwooda tylko jak na film (być może jest to jakiś mój percepcyjny błąd?), zawieszając na dodatek przy tym swoje poglądy (a na wojnę w Iraku mam pogląd dość jednoznaczny). Kiedy więc widziałem jak dzielni żołnierze amerykańscy włamują się do prywatnych domów mieszkańców kraju, który zaczęli okupować (kto tu jest agresorem?), kiedy słuchałem jak Irakijczyków nazywa się (raz po raz) „dzikusami” (savages), odhumanizowując ich po to, by łatwiej było ich zabijać… (wiele było takich elementów w tym filmie, które wzbudzały moją idiosynkrazję) to… najpierw szlag mnie trafiał, potem czułem się źle, a wreszcie zrobiło mi się strasznie… hm… przykro, smutno? To niestety rzutowało na mój odbiór całego filmu.
Ale jednak najbardziej przygnębiła mnie narodowa euforia, z jaką Amerykanie przyjęli ten film – to, że stał się on takim patriotycznym „hitem”.
Eastwood, którego skądinąd cenię, lubię i szanuję, ma u mnie za ten film krechę (starcza demencja? – chyba nie, bo nadal jest on tutaj sprawnym reżyserem; pomieszanie z pogubieniem? – być może, bo słyszałem takie jego wypowiedzi, które same sobie zaprzeczają*).
Tak, pisząc o sprawnym rzemiośle, miałem na myśli głównie techniczne aspekty filmowej roboty. Również siłę kreacji Coopera.
Nie rozumiem Eastwooda. Był on przecież zadeklarowanym przeciwnikiem wojny w Iraku, sam o sobie mówi, że jest raczej jak gołąbek, a nie jastrząb, a tu jednak gloryfikuje zabijanie (robiąc bohatera z killera). Nic w jego filmie nie wskazuje na to, jak wielką pomyłką (i de facto zbrodnią, bo pod względem etycznym nie można tej wojny usprawiedliwić) była agresja amerykańska na Irak (setki tysięcy ludzi straciło życie, zrujnowany i zdestabilizowany do dzisiaj kraj – na tym właśnie podłożu wylęgła się żmija ISIS). Zamiast tego mamy dość prymitywne wstawki np. z 9/11 jako psychologiczne usprawiedliwienie postawy snajpera. (Cienkie to, cienkie… a może on po prostu lubił strzelać i był w tym dobry, wiec go zaangażowano do odstrzału „wroga” ?)** Nota bene, twierdził on (mam tu na myśli postać rzeczywistą) z całym przekonaniem, że wśród tych kilkuset osób, które zabił, nie było ani jednego dobrego człowieka (wszyscy byli „bad guys”). Kolejny dowód na motywacyjny i ekspiacyjny prymitywizm tego człowieka pod tym względem. I z takiego kogoś robi się w tym filmie herosa (ponoć to właśnie Eastwood obiecał ojcu snajpera, że w swoim filmie jego syna ukaże jako bohatera).
Żeby było ciekawiej, kiedy Eastwoodowi przedstawiono opinię znanych w Ameryce osób publicznych (mało, bo mało, ale kilka się takich znalazło), że snajper był psychopatą, to odpowiedział: „And they were right”.
I bądź tu mądry… Bo przecież nie wierzę, że Clintowi chodziło głównie o kasę – film zrobiony za marne 50 mln, zarobił już blisko pół miliarda dolarów. To też mi się średnio podoba, choć nie o kasę tu jestem zazdrosny, ale boli mnie owczy pęd z jakim Amerykanie popędzili do kina, by zobaczyć swojego bohatera o tak wątpliwej proweniencji. (Może w ten sposób zabijają w sobie świadomość, jak wielką klęską było ich wojna w Iraku? Forma kompensacji za poczucie coraz mniejszej skuteczności mocarstwowej Ameryki w globalnej skali?)
TAMARYSZEK: Dzięki za komentarz. Nie mam takiego rozeznania w temacie. Tym ważniejsze są dla mnie Twoje spostrzeżenia stamtąd, tzn. ze świata, z którego wyrósł i bohater, i reżyser. Eastwooda cenię. To co robi w Snajperze – dziwne, niejednoznaczne, jednak niezupełnie czyste.
Odniosę się do kilku tylko spraw.
A propos języka. Uprzytomniłeś mi te częste rzeczywiście zwroty pod adresem tubylców. Dzikusy. Pamiętam tę scenę, kiedy Snajper po trafieniu mężczyzny obserwuje chłopca. Chłopiec podchodzi, wyciąga zmarłemu broń (nie umiem nazwać co to), próbuje skierować ją na wroga. „Zostaw, gnoju” – mówi Kyle.
I to jest ciekawa sprawa. Bo – po pierwsze Kyle nie musiał tego mówić z nienawiścią, tylko zaklinał rzeczywistość, żeby mały odszedł, i by on nie musiał do niego strzelać. Po drugie – wyobrażam sobie, że taka jest językowa rzeczywistość. Wroga się bezcześci językiem. Wątpliwości się neutralizuje. Może – to nie cynizm – m.in. tym sposobem formuje się morale? Bo wróg nazwany dzikusem jest jak szkodnik do usunięcia. Chodzi mi o to, że to jest dopuszczalne, że tak mówią żołnierze. Problem w tym, że Eastwood nie zrobił niczego lub zrobił za mało, by to zrównoważyć. Zostawia widza z tymi „dzikusami”, każe nam podobnie myśleć i czuć. A to jest absolutnie niedopuszczalne. Z powodów, o których piszesz.
Uderzam głównie w Eastwooda. Poszedł na skróty. I – no cóż – na jego konto trzeba zapisać podgrzewanie głupiego szowinizmu.
Mój odbiór był taki, że reżyser nie dopracował postaci. I tu się mogłam mylić. Jeśli Kyle był rzeczywiście tak prosty i nieskomplikowany jak postać, którą odtwarza Cooper. Cooper, który to, co miał do zagrania, zagrał OK. Tylko – i tak się nakręca spirala – w imię czego?
STANISŁAW BŁASZCZYNA: O tak, wroga się odczłowiecza na wiele różnych sposobów. Jednym z nich jest właśnie to bezczeszczenie językiem, o którym wspominasz***, ale nie tylko – wystarczy przypomnieć sobie, co robili amerykańscy żołnierze z więźniami w Abu Ghraib (swoją drogą czekam na film o amerykańskich zbrodniach w Iraku, jak np. wymordowanie całej irackiej rodziny przez amerykańskich marines, po uprzednim zgwałceniu przez nich kobiet – ciekawe czy się doczekam?), gdzie upokarzano i torturowano Irakijczyków.
Jeśli odczłowieczaniem wroga buduje się „morale”, jak piszesz, to jest to raczej a-morale. Niestety, żołnierze w warunkach bojowych stają się powodowanymi instynktem zwierzętami – swego rodzaju automatami – maszynami do zabijania. Nie wiem, czy sobie przypominasz, że w jednym z moich tekstów o wojnie „Czas przemocy” (wiem, że go czytałaś, bo pamiętam Twój komentarz) cytowałem płk. dr. med. Jana Wilka (pełniącego w polskiej armii funkcję “naczelnego psychiatry wojskowego”), który podczas wywiadu udzielonego „Polityce”, powiedział m.in.: „(Żołnierz) musi więc mieć specyficzne cechy osobowości, które występują w niektórych rodzajach psychopatii lub socjopatii.”
P: Jakie to cechy?
Wilk: “Obniżony lęk przed śmiercią, zdolność do użycia siły, w tym zabijania z pełną świadomością, umiejętność bezwzględnego podporządkowania się rozkazom (…). Żołnierz jest przeznaczony do tego, żeby jak najbardziej precyzyjnie zabijać i samemu nie dać się zabić. (…)”
P: Więc przygotowanie do zawodu polega na skrzywieniu psychiki kandydata?
Wilk: “W psychiatrii nazywa się to PSYCHOPATYZACJĄ zawodową albo społecznie użyteczną.”
Choć (mimo mojej niechęci do wojska) nie podzielam radykalizmu Wilka (sam przecierałem oczy ze zdumienia, kiedy czytałem te jego wypowiedzi), to jednak uderza trafność jego spostrzeżenia w kontekście postaci filmowego snajpera.
Zgadzam się: Eastwood poszedł na skróty, także tworząc ekranową postać Chrisa, która w sumie jest jednak dość kartonowa (Cooper próbuje ją jakoś ożywić, nasączyć psychologiczną intensywnością, ale chyba scenariusz mu na to niezbyt pozwala, więc gra on głównie oczami i mimiką – tak jakby chciał rozsadzić postać prymitywnego w sumie człowieka jakimś większym znaczeniem, nadać jej głębi, wyższego sensu, ukazać jego moralne rozterki… Ale to trudno zrobić w środku jatki, jakiej film Eastwooda (specjalisty przecież od batalistycznego naparzania się i strzelaniny) nam nie szczędzi. Stosunek Chrisa do rodziny**** też – wbrew pozorom – nie jest skomplikowany, bo wszyscy żołnierze cierpiący na PTSD zachowują się tak samo: tracą kontakt ze swoim otoczeniem, narkotyzują się lub upijają, żyją w swoim świecie wojennej traumy, zrywają się ich więzi rodzinne… etc. (PTSD właśnie bardzo „spłaszcza” człowieka, zwłaszcza tego, który dotychczas był już cokolwiek płaski.)
Też się kołata w mojej głowie pytanie: w imię czego?
W imię czego Eastwood nakręcił film (chyba jednak wbrew sobie)?
W imię czego talent Coopera męczy się z takim prymitywem jak Chris?
Obawiam się, czy aby odpowiedź na te wszystkie pytania nie jest jednak trywialna.
Dziwisz się, że film tak prosto wchodzi w społeczny odbiór? Może właśnie wchodzi tak prosto dlatego, że jest taki „łopatologiczny” (o tej łopatologii świadczą choćby te przykłady, które podałaś) – a publika to z łatwością łyka.
TAMARYSZEK: Społecznie użyteczna psychopatyzacja… Trudno komentować. Absurdalnie jest ten świat poskładany. Jeśli wydrążeni z uczuć i refleksji żołnierze są wytworem (albo efektem) celowego formowania, wydobywania z nich tego, co wyrasta z instynktu, to nie wiadomo, czym bardziej się przerażać. Efektem czy obróbką? Czy zgodą owiec na kastrację owczarków?
STANISŁAW BŁASZCZYNA: Owczarków wcale nie musi się – i nie powinno – kastrować. To są mądre psy, nawet ze swoimi hormonami. W przeciwieństwie do mężczyzn – żołnierzy, którym testosteron (o wojskowej musztrze i indoktrynacyjnym praniu mózgu nie wspominając) często odbiera rozum.
Swoją drogą ten podział na owce, wilki i psy pasterskie, (który wpaja do głowy małego Chrisa jego ojciec) jest niebywale infantylny – a urasta w filmie Eastwooda niemal do rangi konstytucji światowego porządku, staje się czymś w rodzaju motywacyjnego credo bohatera „Snajpera”. Zresztą, w dziele Eastwooda jest niestety znacznie więcej takich „kwiatków”.
Poza tym, sugerowanie, że film ten jest filmem antywojennym (jak robi to reżyser i całe gremium zachwyconych „Snajperem” krytyków) jest według mnie – jeśli nie obłudą – to skrajnym okłamywaniem innych i siebie samego. Żaden naprawdę uczciwy film antywojenny nie wywołuje u widza aplauzu i satysfakcji z tego, że jeden człowiek zabija drugiego człowieka (na dodatek odhumanizowanego); nie ukazuje zabijania jako bohaterstwa; nie powoduje też, że widz napawa się prezentowaną mu widowiskowo na ekranie batalistyką – wszystkimi tymi wybuchami i całą tą strzelaniną – a z tym mamy do czynienia w „Snajperze” na każdym kroku*****. Skądinąd wiem (i wiedział o tym na pewno Eastwood), że dla Kyle’a zabijanie było przyjemnością (sam się bowiem do tego przyznaje w swojej autobiograficznej książce). Czy takiego człowieka wybiera się jako bohatera filmu antywojennego – zwłaszcza, że nie kwestionuje się w nim jego ideologicznej i moralnej postawy, a wprost przeciwnie: dokonuje się apologii uznania go za bohatera i patriotę?
Smutny to film. I przewrotny.
PS. Chris Hedges, były długoletni korespondent zagraniczny „New York Timesa”, tak napisał o „Snajperze”: „Film gloryfikuje najgorsze przywary amerykańskiego społeczeństwa: kult broni palnej, ślepe uwielbienie dla armii, wiarę w cywilizacyjną wyższość Ameryki i jej posłannictwo w niesieniu dobra i poprawianiu innych, dzikich i błądzących; groteskową obyczajowość macho, w której litość i współczucie stanowią oznaki słabości; nie przyjmowanie do wiadomości niewygodnych faktów i historycznej prawdy; niezachwianą wiarę, że Bóg jest z nami. (…) Nie brakuje ćwierćinteligentów skrzywionych przez tę hierarchię wartości. Jednego z nich, George’a W. Busha, wybraliśmy na prezydenta. Pełno ich w wojsku i kościołach. Oglądają Fox News i naprawdę w to wierzą. Nie interesują się światem, nie rozumieją go, żyjąc w swoich zamkniętych społecznościach. Są dumni z własnej ignorancji i antyintelektualizmu. Wolą oglądać mecze i pić piwo, niż przeczytać książkę. Uważają się za dobrych, wszyscy inni są źli.”
I coś w tym jest. Z kolei magazyn „Rolling Stone” obwieścił, że „‚American Sniper’ is too dumb to criticize” („‚Amerykański snajper’ jest zbyt głupi, żeby go krytykować”) – i także w tym coś jest. Warto zresztą przytoczyć tu fragment recenzji jaką zamieścił ten tygodnik: „‚Snajper’ to film, w którym polityka jest tak nonsensowna i idiotyczna, że w normalnych okolicznościach byłby on poniżej wszelkiej krytyki. Jedyną rzeczą, która zmusza nas do potraktowania go serio jest niezwykły fakt, że niemal identyczne widzenie świata opanowało kurzy móżdżek (‚walnut-sized mind’) prezydenta, który wplątał nas w tę absurdalna wojnę. To właśnie fakt, że film jest tak popularny, i ma sens dla tak wielu ludzi – to jest rzeczywistym problemem.”
A jednak recenzje o podobnej wymowie były w zdecydowanej mniejszości. Dominowały te, które film Eastwooda chwaliły, albo się wręcz nim zachwycały, jak np. ta w „New Yorkerze”: „Zarówno powalający (‚devastating’) film wojenny, jak i powalający film antywojenny – powściągliwa (‚subdued’) celebracja zręczności wojownika i pełen żalu lament nad jego osamotnieniem i nieszczęściem.” (Zdanie to zdumiewa tym bardziej, że ponoć dla „New Yorkera” piszą najbardziej inteligentni ludzie w Ameryce.)
Ja rozumiem to, że każde społeczeństwo potrzebuje patriotycznych bohaterów. Zdaję też sobie sprawę z mechanizmu kreowania tychże bohaterów: staje się on postacią mityczną, niekoniecznie mającą wiele wspólnego z prawdziwym człowiekiem, którego poddaje heroizacji. Jednak akurat w tym przypadku, obrano sobie moim zdaniem dość marną do tego celu postać, której gloryfikacja stwarza pewne niebezpieczeństwo utrwalania w amerykańskim społeczeństwie szowinistycznych stereotypów, prostackiej wizji świata i źle pojętego – bo bezmyślnego i bezkrytycznego – patriotyzmu. Ponadto Chris Kyle miał to nieszczęście brać udział w wojnie, która była wojną niesprawiedliwą i już ten fakt ustawia jego poczynania w pewnej perspektywie etycznej (o jego psychopatycznej skłonności do zabijania i czerpania z tego satysfakcji, nie wspominając). Bo np. w walce z Niemcami podczas II wojny światowej, taki typ by się nam bardzo przydał. (I to jest właśnie ta wojenna ambiwalencja, która nigdy nie dawała mi spokoju.)
PRZYPISY:
* Już po napisaniu tych słów trafiłem na jeszcze jedną tego typu wypowiedź Eastwooda (świadczącą o pewnej jego konsternacji poglądowej) w wywiadzie, jakiego udzielił niedawno reżyser gazecie „Los Angeles Times”: „W swoim długim życiu byłem już i na lewicy, i na prawicy. Teraz nie wiem gdzie jestem. To skłania do cynizmu, zwłaszcza w obecnych czasach.”
** Także i w tym przypadku znalazłem wkrótce potwierdzenie tego przypuszczenia w tym, co napisał sam Chris Kyle w swojej autobiografii. Otóż stwierdza on tam, że dla niego zabijanie to był „fun”, że on to kochał („loved”), dodając: “I hate the damn savages” oraz “I couldn’t give a flying fuck about the Iraqis”. (Podaję za „Guardianem”.) Kyle okazał się również mitomanem: twierdził np. że wraz z kolegą ustrzelił kilkudziesięciu czarnych, którzy plądrowali Nowy Orlean po zniszczeniach jakie dokonał huragan Katrina; albo że zastrzelił dwóch rabusiów, którzy chcieli go obrabować na stacji benzynowej (nic z tego nie znalazło potwierdzenia w faktach). Te ostatnie przechwałki stają się jeszcze bardziej kuriozalne wobec tego, jak Kyle traktował domy Irakijczków, do których się włamywał siłą. Sam się przyznaje: „(I was) …rummaging through the complex to see if I could find any cool shit – money, guns, explosives. The only thing I found worth acquisitioning was a handheld Tiger Woods game.” („Przetrząsnąłem cały dom, bo chciałem zobaczyć czy mogę znaleźć jakieś fajne gówno – pieniądze, karabiny, materiały wybuchowe. Jedyną rzeczą, którą uznałem za wartą zarekwirowania, była ręczna gra Tiger Woods.”)
*** Á propos bezczeszczenia „wroga”, warto tu przytoczyć jeszcze jeden cytat z autobiografii Kyle’a: „W ciągu niecałej godziny strzelaliśmy do gościa, który chciał nas wysadzić w powietrze, potem próbowaliśmy uratować mu życie, a na koniec zbezcześciliśmy jego zwłoki. Pole bitwy to dziwaczne miejsce.”
**** Symptomatyczne jest również to, że Kyle – w praktyce – przedkładał swój „patriotyczny” obowiązek (odstrzału „dzikich” Irakijczyków, który widział – przynajmniej takie były jego deklaracje – jako zapewnianie bezpieczeństwa swoim kamratom i swojemu – nota bene oddalonemu o tysiące mil – krajowi) nad dobro swojej rodziny (gdyby było inaczej, to by się nie pchał aż cztery razy do Iraku, który de facto rujnował jego psychikę, jak również relacje z żoną i dziećmi).
***** Warto zwrócić uwagę, że patriotycznemu wzmożeniu w zetknięciu się z postacią Kyle’a ulegali nie tylko Amerykanie. Oto co m.in. znalazłem w recenzjach polskich czytelników jego książki: „Autor jest brutalnie szczery i nie kryje się z faktem, iż żałuje, że nie zabił więcej wrogów – w końcu do tego go wyszkolono, poza tym rebelianci zagrażają niewinnym ludziom. Jest żołnierzem z krwi i kości; uwielbia wojaczkę, uczy syna strzelać od najmłodszych lat. Oprócz tego to bardzo religijny człowiek, pokłada ufność w Bogu i bynajmniej nie boi się, że na Sądzie Ostatecznym Pan ukaże go za zabijanie. W końcu nie zabił ani jednego niewinnego człowieka. (…) Chris Kyle po zakończeniu kakriery wojskowej, rozkręcił własną firmę (oczywiście związaną z wojennym rzemiosłem) i zaangażował się w pomaganie weteranom wojennym. Jest charakterny, twardy, ale uczciwy i honorowy. To bardzo dobry człowiek. A przynajmniej był nim, zanim zabił go jakiś szaleniec w lutym tego roku. Kiedy się o tym dowiedziałam, łzy stanęły mi w oczach. Czułam się, jakbym straciła przyjaciela. Myślę, że moja reakcja jest najlepszym świadectwem jakości książki i nie muszę zachęcać was do jej przeczytania.”
I może jeszcze jedna „perełka”, bardziej chyba humorystyczna, niż bulwersująca: „Właśnie dzięki ludziom takim jak Chris Kyle całym sercem kocham Amerykę. Przeczytałam tą książką bo interesuje mnie ta właśnie tematyka. Książka jest zabawna, straszna, okrutnie szczera i wzruszająca. Gdy dziś po skończeniu książki przeczytałam, że ten dzielny, jeszcze młody człowiek zmarł rok temu w taki sposób, płakałam szczerymi łzami. Poczułam się jakbym poniosła osobistą stratę co może się wydawać naiwne po przeczytaniu jedynie książki ale kiedy umiera żołnierz, świat traci ważną cząstkę. Może nie jestem godna by to mówić, ale Semper fi America.” (Cytaty z portalu „Lubimy czytać”.)