.
Bokserzy to gladiatorzy naszych czasów. Choć stawką nie jest już życie, to nadal walka między dwoma agresywnymi, okładającymi się pięściami sportowcami/wojownikami, dostarcza emocji rozgrzanym tłumom. Forma i warunki się zmieniły, ale obaj walczą tak, jakby chcieli przeciwnika „zabić”, a co najmniej znokautować i posłać na deski. Nie bez kozery podczas walki Muhammada Ali z Georgem Foremanem w Zairze o mistrzostwo świata wagi ciężkiej, tysiące kibiców skandowało: „Ali, bomaye!” – „Ali, zabij go”. Żądza krwi wśród tłuszczy jest dzisiaj może bardziej zawoalowana, ale istnieje nadal – zakodowana w genach maczyzmu, międzyludzkiej rywalizacji oraz dążności do eliminacji i „unieszkodliwienia” przeciwnika/wroga. Lepiej jednak kibicować za kimś, niż przeciw komuś – bowiem to pierwsze jest czymś budującym, zaś to drugie destrukcyjnym.
.
.
Boks to dla kina bardzo wdzięczny temat: z samej swojej istoty dostarcza on napięcia i dramaturgii o intensywności nie spotykanej chyba w żadnej innej dyscyplinie sportu, choć indywidualny bohater skupia na sobie uwagę poprzez ciągłą walkę nie tylko z przeciwnikiem w ringu, ale i z przeciwnościami oraz wyzwaniami losu. Niedawno przypomniałem sobie klasykę filmów „bokserskich” i najbardziej uderzyło mnie w nich to, że tak naprawdę zdecydowana większość z nich jest… nie tyle o boksie, co o życiu pięściarzy w określonych warunkach społecznych, istniejących w danym czasie i konkretnym miejscu na świecie. Chodzi o relacje bohatera z rodziną i znajomymi – o borykanie się z klasowością, biedą, niedopasowaniem… Również z własną słabością, nałogami, konfliktowością i nabuzowaną testosteronem wybuchowością; z problemami psychicznymi i dziedzicznym obciążeniem, czy wreszcie z poczuciem własnej bezwartościowości. Mamy tu (w różnych dawkach) ludzką determinację, wytrzymałość, poświęcenie, waleczność, odwagę, męstwo, odporność, niezwykłą ambicję, ryzykanctwo, straceńczość… Przy tym wszystkim filmy te są często opowieściami o jednostkowym odkupieniu i (zazwyczaj) ostatecznym tryumfie – o zwycięstwie kogoś uważanego za „słabeusza” i pariasa (Amerykanie mają na to lepsze określenie: underdog), czyli kogoś takiego, z kim może się utożsamiać większość widzów – ze swoimi marzeniami osiągnięcia sukcesu i bycia najlepszym… against all odds.
Filmowe – zamienione w sequelowe franczyze – opowieści o Rocky’m i Creedzie, spowodowały, że boks w kinie zaczęliśmy utożsamiać z utartym schematem (by nie napisać sztampą), ale w rzeczywistości filmy o boksie – zwłaszcza te najwybitniejsze – bardzo różnią się od siebie, mimo, że ich rdzeniem pozostaje jednostkowa walka underdoga nie tylko o zwycięstwo, ale i o przetrwanie. Są one przy tym osobliwą mieszanką gloryfikacji tego sportu i eksponowaniem jego bezwzględności i brutalizmu. Znaczące jest również to, że niemal wszyscy bokserzy – bohaterowie tych filmów – wywodzą się ze społecznych nizin, biedoty, robotników fizycznych (często „wychowywała” ich ulica) – z naznaczonych przemocą środowisk zdominowanych przez gangi i mafie. Nie przypominam sobie, aby któryś z nich pochodził z warstw wyższych, miał „normalną” rodzinę i „łatwe” dzieciństwo. Tak, jakby boks był dosadnym potwierdzeniem ról społecznego darwinizmu – „najlepsi” w opanowaniu reguł rządzących zdobywaniem pozycji społecznej i bogactwa są na samej górze, ale tylko „najsilniejsi” (zwłaszcza fizycznie) mogą się wydostać z dołów – i właśnie boks im to umożliwia.
Zajmuję się tu głównie kinem amerykańskim, więc warto zwrócić uwagę na to, jak bardzo kino „bokserskie” jest splecione z amerykańską kulturą i polityką, relacjami w społeczeństwie, kapitalistyczną strukturą i ekonomią, przemianami obyczajowymi, stosunkiem do maskulinizmu i feminizmu, archetypami upadku i heroizmu. Zauważam też znaczną różnicę w tym, jak kino podchodziło do boksu przed populistycznym tryumfalizmem „Rocky’ego” (Rocky, 1976), kiedy takie filmy jak np. „Zmowa” (The Set-up, 1949), czy „Ostatnia runda” (Body and Soul, 1947) ukazywały zdecydowanie negatywną – brutalną, destruktywną i korumpującą – stronę tego sportu. Do tego stopnia, że sukcesem ich bohaterów było nie zwycięstwo w ringu, ale ucieczka z niego – wyzwolenie się od sił, które ściągały go na dno i niszczyły zarówno fizycznie, jak i moralnie. Ale od czasu, kiedy bożyszczem tłumów został Muhammad Ali (jego zwycięstwa mogły być spopularyzowane globalnie przez telewizję), boks stał się pop-kulturowym wehikułem – takim rydwanem tryumfującego herosa. Na nim znalazł się także Rocky Balboa, utwierdzając przekonanie tłumów, że boks jest czymś, co bardziej prowadzi do wielkości, niż do klęski. Wprawdzie, tak znaczące dla omawianego tu genre’u filmy, jak „Zachłanne miasto” (Fat City, 1972) Johna Hustona, „Wściekły byk” (Raging Bull, 1980) Martina Scorsesego, „Za wszelką cenę” (Million Dollar Baby, 2004) Clinta Eastwooda, czy „Do utraty sił” (Southpaw, 2015) Antoine’a Fuqua zajmowały się upadkiem boksującego się człowieka, to samego boksu nie potępiały – były bowiem opowieścią o kimś, kogo doświadcza zły los i spotyka nieszczęście – ale niekoniecznie jest to pochodną immanentnego zła, jakim skażony jest ten sport.

Extremes meet? (Sylvester Stallone jako Rocky Balboa w filmie „Rocky” i Robert De Niro jako Jake LaMotta w filmie „Wściekły byk”)
.
ROCKY BALBOA VS JAKE LAMOTTA
Oczywiście Rocky Balboa i Jake LaMotta nigdy ze sobą nie walczyli, chociażby z tego powodu, że ten pierwszy jest postacią fikcyjną, drugi zaś rzeczywistą, (choć z tego co wiem, krążą w Internecie sztucznie wygenerowane walki między nimi). Można się jednak pokusić o komparatystykę zarówno ich obu, jak i filmów, których są bohaterami. Chodzi oczywiście o filmy „Rocky” Johna Avildsena oraz o wyreżyserowany przez Marina Scorsesego film „Wściekły byk”, oparty na biografii Jake’a LaMotty, zawodowego mistrza świata wagi średniej. Przy okazji warto przypomnieć, że przez wielu widzów i krytyków tytuły te uznane zostały za najlepsze filmy o boksie w ogóle. Tak się też składa, iż są to filmy, które wydają się leżeć na antypodach kina – tak bardzo od siebie się różnią, jeśli chodzi o stylistykę, ton, konwencję, sposób ukazania postaci i przesłanie. Dobrze byłoby przyjrzeć się temu bliżej, gdyż dzięki temu poznać możemy szersze spektrum możliwości, jakie ma kino w przedstawianiu tego samego tematu – w tym przypadku boksu i ludzi, którzy ten sport uprawiają. I jak bardzo zależy to od charakteru – i rodzaju wrażliwości – twórców tych filmów.
Można uznać, że zarówno Sylvester Stallone, jak i Martin Scorsese stworzyli arcydzieła, z tym że „Rocky” wydaje się być bardziej arcydziełem pop-kulturowym, zaś „Wściekły byk” artystycznym, choć tak naprawdę oba te filmy są produktami stricte hollywoodzkimi – pierwszy jest taki do szpiku kości, drugi: z naleciałościami europejskimi. No i właśnie uświadomiłem sobie również to, że zarówno Stallone, jak i Scorsese mają korzenie włoskie – i że katolicyzm włoskich imigrantów odbija się dość wyraźnie w ich filmach, co jest widoczne nie tylko w scenach z żegnającym się przed walką Rocky’m Balboa, czy krzyżach porozwieszanych w mieszkaniu Jake’a LaMotty, ale i w podejściu bohaterów do moralności: swoistej spolegliwości Rocky’ego (łagodnego chłopaka o dobrym sercu) i histerycznej na swój sposób grzeszności LaMotty (awanturnika ulegającego prymitywnym popędom i targanego wyrzutami sumienia wiarołomcy).
Powodzenie filmu Sylvestra Stallone’a (wyreżyserował go wprawdzie John Avildsen, ale „Rocky” był bez wątpienia „dzieckiem” Sylvestra, który tę postać wymyślił, napisał do filmu scenariusz i zagrał w nim główną rolę) było fenomenalne. Do dzisiaj mnie ten fakt zadziwia, tym bardziej, że film nie jest najwyższym osiągnięciem artystycznym per se. A jednak nie sposób go nie ocenić bardzo wysoko – co pewnie świadczy o tym, że w grę wchodzą tutaj aspekty inne, niż te związane li tylko ze sztuką filmową. Co tu dużo kryć: „Rocky” jest w swojej prostocie, naiwności i prostoduszności rozbrajający, a mimo to (a może właśnie dlatego?) w efektywności oddziaływania na widza genialny. „Wściekły byk” prezentuje nam zupełnie innego bohatera, który jest przeciwnością Rocky’ego – tym samym wzbudzając w nas diametralnie inne uczucia. Siłą rzeczy więc, środki filmowe zastosowane przez Scorsesego musiały być inne – wprawdzie też działając na widza silnie, ale już nie tak afirmatywnie. To m.in. dlatego spotkanie z „Rocky’m” jest doświadczeniemm budującym, zaś z „Wściekłym bykiem” dołującym – i chodzi tu nie tylko o obecność happy endu w pierwszym filmie i jego brak w drugim. Bez wątpienia „Wściekły byk” stoi na wyższym stopniu artyzmu, ale to „Rocky” zgarnia nagrodę widzów – nawet tych, którzy artyzm „Wściekłego byka” są w stanie dostrzec i docenić.
Uproszczeniem byłoby stwierdzić, że „Rocky” jest tylko romantyczną fantazją, zaś „Wściekły byk” wiernym odbiciem tragicznej rzeczywistości – oba filmy są fikcją, co jest zresztą istotą kina. Bowiem, jeśli tak się lepiej przyjrzeć, to w tej bajce o bokserskim Kopciuszku Stallone’a nie brakuje odniesień do egzystencjalnej nędzy rozległych nizin amerykańskiego społeczeństwa, podobnie jak skorumpowany i beznadziejny jest świat ukazany na ekranie przez Scorsesego. Z tym, że Rocky wydaje się bardziej impregnowany na otaczającą go mizerię i zło (nie przestaje być człowiekiem dobrym), zaś LaMotta sam to zło niejako współtworzy i napędza – jego niekontrolowana przemoc bardziej nawet wynika z psychopatycznych właściwości charakteru tego człowieka, niż z deprawacyjnych warunków środowiska, w którym się on obraca. Naturalnie, Rocky będąc bokserem, także stosuje przemoc, ale jest ona pozbawiona gniewu i furii, jaką widzimy u LaMotty. Ten ostatni zachowuje się – i to nie tylko w ringu – tak, jakby dążył do czyjegoś unicestwienia (chyba nawet bardziej siebie, niż przeciwnika), zadając przy tym ból sobie i innym. U Rocky’ego zaś tego zupełnie nie ma: jego agresja jest bardziej wojowniczością sportowca-boksera, dążnością do przezwyciężenia własnej słabości i przetrwania… zarówno w świecie filadelfijskiej biedoty – z jej brzydotą i beznadzieją, jak i na ringu – z jego złudną obietnicą tryumfalnego sukcesu
To, jaka przepaść dzieli Rocky’ego od LaMotty, widać najlepiej w ich stosunku do kobiet. Jednak nie jest to aż tak jednoznaczne, jakby na pierwszy rzut oka mogło się wydawać. Tym, co nie budzi wątpliwości, jest delikatność i opiekuńczość z jaką Rocky traktuje Adrian. Ich romans jest w filmie równie ważny, jak droga Rocky’ego do spotkania z Apollem Creedem w ringu i sama z nim walka. Posunięte jest to do tego stopnia, że niektórzy widzowie (zwłaszcza kobiety) uważają ten film bardziej za historię miłosną (love story), niż opowieść o boksie. Jake LaMotta, wobec kobiet, z którymi się wiąże, jest pełnym agresji brutalem, ale, co ciekawe, kiedy chce te kobiety poznać, to zachowuje się wobec nich z równą nieśmiałością i nieporadnością, co Rocky. Lecz nie wynika to z jego delikatności, tylko z niepewności, jeśli chodzi o własną „męskość”. Ten kompleks niższości szybko przeradza się u niego w chorobliwą zazdrość, co z kolei wzmaga jego agresję, prowadząc do seksualnej przemocy, a w końcu do totalnej – excusez le mot – „rozpierduchy” życia osobistego. Scorsese poświęca temu upadkowi tak wiele uwagi (zdecydowanie więcej, niż walkom w ringu), że niektórzy – także w tym przypadku – mówią, że „Wściekły byk” nie jest filmem o boksie, a o człowieku niszczącym życie zarówno własne, jak i swoich najbliższych.
.
KOBIETY W RINGU
W powszechnym mniemaniu trudno o bardziej „męski” sport, jak boks. Być może z tego samego założenia wychodzą twórcy kina, bo filmów z boksującymi się kobietami jest jak na lekarstwo. Wydaje się, że płeć „piękna” i (ponoć) „słaba” niezbyt nadaje się do czegoś, co raczej pięknie nie wygląda i jest oparte na sile. Ale są wyjątki – a wśród tych wyjątków dwa filmy, bardzo się od siebie różniące, lecz na swój sposób wybitne. Mowa o „Za wszelką cenę” (Million Dollar Baby, 2004) Clinta Eastwooda oraz „Zbuntowanej” (Girlfight, 2000) Karyn Kusamy. Wprawdzie wybitność tego ostatniego bardziej jest wyjątkowością, polegającą na surowym autentyzmie i ambicji kina niezależnego, to jednak koresponduje bez kompleksów z pełnokrwistą produkcją hollywoodzką, jaką jest film Eastwooda – dzięki czemu oba te obrazy dobrze i efektywnie się uzupełniają.
To, że „Za wszelką cenę” jest filmem tak bardzo udanym wynika zresztą z pewnego paradoksu, gdyż z jednej strony zawiera on wiele elementów schematu filmu „bokserskiego”, z drugiej zaś stereotypy te przełamuje – aż do poziomu kontrowersji, zresztą. To ostatnie odnosi się zwłaszcza do jego finału, ale także do panującej w nim aury naznaczonej melancholią, generowaną głównie przez wystąpienie Clinta Eastwooda, jedno z najlepszych w jego karierze. (Warto też przypomnieć, że Eastwood był także kompozytorem muzyki do filmu, co jeszcze bardziej ową melancholią go nasączało.) „Za wszelką cenę” jest również obrazem kontrastów. Wynikają one przede wszystkim z relacji między mentorskim Eastwoodem, a trenowaną przez niego Maggie (rewelacyjna Hilary Swank), która jest niedoświadczona i pretenduje dopiero do bycia prawdziwą bokserką. Ale też są pochodną uprawiania „twardego” boksu przez dziewczynę, która jednocześnie sprawia wrażenie istoty delikatnej i kruchej – o jej niepowodzeniach życiowych nie wspominając. Diana (bardzo naturalna Michelle Rodriguez) ze „Zbuntowanej” jest podobnie wrażliwa i naznaczona przez nie rozpieszczające ją środowisko, ale wydaje się przy tym silniejsza i bardziej „atletyczna” – jest „dziewczęca”, ale nie pozbawiona przy tym cech „chłopczycy” (przejawiających się w zachowaniu wynikającym jednak bardziej z konstytucji psychicznej, niż fizycznej – Diana jest naprawdę ładną dziewczyną). Niski budżet „Zbuntowanej” wykluczał raczej szerszą dystrybucję i sukces komercyjny filmu, co jednak nie przekreśliło tego, iż znalazł on uznanie wśród krytyków – spodobał się również widzom. Zasłużenie, gdyż zarówno reżyserka, jak i odtwórczyni głównej roli zdołały tchnąć w film świeżość i obdarzyć go surowym autentyzmem, którego zazwyczaj pozbawione są filmy hollywoodzkie, opierające się na konwencji kina popularnego, dysponujące większymi środkami na realizację oraz posiadające możliwość obsadzania ról aktorami z wyższej półki. Samego boksu jest w „Zbuntowanej” sporo, ale chyba jeszcze więcej dramy rodzinnej (brak matki, konflikt bohaterki z ojcem) i romansu, który wszak bardziej jest gorzki niż sentymentalno-słodki. Zauważyłem też inne podejście Kusamy do obrazowania samych walk, które w jej wykonaniu pozbawione są swoistego efekciarstwa i emfazy typowo męskiego brutalizmu, do jakiego przyzwyczaiły nas filmy komercyjnego mainstreamu z „Rocky’m” i „Creedem” na czele. To jednak może świadczyć o genderowej różnicy i odmienności z jaką przemoc i agresję (nawet tę obecną w sporcie i transferowaną na ekran) traktują kobiety i mężczyźni
Już w trakcie pisania tego tekstu, całkiem przypadkowo trafiłem na film dokumentalny „Fight Like a Girl” (2013), w którym zobaczyłem chyba więcej prawdy o boksie, niż w jakimkolwiek z omawianych tu przeze mnie filmów, wliczając w to osławiony dokument „Kiedy byliśmy królami” (When We Were Kings, 1989) o walce o mistrzostwo świata Muhammada Alego z Georgem Formanem w Kinszasie. Sądzę, że film Jill Marley, zupełnie zignorowany przez środowiska mainstreamowe, wchodzi w życie pięściarek – a i w samą naturę boksu – znacznie głębiej, niż wszystkie produkcje hollywoodzkie o tym sporcie razem wzięte. Wiem, że to, co właśnie napisałem, można uznać za przesadę, ale tak właśnie to odbieram. Być może to przeświadczenie bierze się również z tego, że Hollywood z samej swojej istoty nie jest życiem, ale jego podróbką. Cechą każdego produktu hollywoodzkiego jest bowiem jego „rozrywkowość” – bez względu na konwencję filmu i jego wymowę; bez względu na to, czy ukazuje komedię, czy tragedię; czy podnosi na duchu widza, czy też działa na niego dołująco. Natomiast „Fight Like a Girl” nie ma w sobie nic rozrywkowego – jest zamiast tego drążeniem prawdy, ukazując ją niezawoalowaną, nieupozorowaną, bez retuszu, a przez to miejscami niekomfortową, czy wręcz odpychającą.
Jak już wspomniałem, filmów o kobietach pięściarkach nie jest wiele, sam boks kobiecy nie jest tak popularny, jak męski, chociaż są bokserki, które cieszą się zasłużoną estymą na swojej drodze na top, jak np. Amerykanka Claressa Shields, czy Irlandka Katie Taylor. Notabene o tej ostatniej również nakręcono bardzo dobry dokument („Katie”, 2018), może nawet działający mocniej, niż „Fight Like a Girl”, bo używający bardziej atrakcyjnych kinematograficznie środków wyrazu, niż to widzieliśmy w „Fight Like a Girl„, filmie trzymającym się bliżej prozy życia i egzystencjalnej szarości. Natomiast bardzo kolorowo jest już w „Mary Kom”, filmie o hinduskiej mistrzyni boksu, o którym też tu wypada choćby wspomnieć, chociaż mocne powinowactwo z kinem bollywoodzkim umieszcza go w sferze zbyt baśniowej i łzawo-sentymentalnej, by potraktować go poważniej. To, co o nim piszę pewnie nie spodoba się tym, którzy odebrali ten film bardzo uczuciowo – o co pewne chodziło jego twórcom.
PS. Jak się dowiedziałem, w grudniu tego roku, na ekrany kin amerykańskich (a pewnie i światowych) wchodzi film „The Fire Inside”, nawiązujący do kariery Claressy Shields. Zapowiada się interesująco, bo, jak słyszę, pokazano go już na ostatnim Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Toronto, gdzie zebrał bardzo dobre opinie.
.
BOKSERZY W PASIAKACH
Każdy chce się rozerwać po ciężkiej pracy. Tego potrzebowali również esesmani i komendanci dozorujący obozy koncentracyjne. Jedną z tych „rozrywek” był boks. Niemcy wpadli na szatański pomysł, aby na ringu walczyli ze sobą więźniowie. Perfidne okrucieństwo tego pomysłu wynikało stąd, że zazwyczaj pojedynki te były walką na śmierć i życie, więc ci, którzy chcieli przeżyć, musieli wygrać – siłą rzeczy „skazując” na śmierć swoich przegranych oponentów – współwięźniów unicestwianych następnie w gazowych komorach. Oczywiście, boks w takich warunkach nie miał nic wspólnego ze sportem, będąc jeszcze jednym sposobem na sadystyczne uśmiercanie ludzi, „zabawiając się” przy tym ich śmiercią. Szereg filmów podejmowało ten temat, z gorszym lub lepszym skutkiem. Wspomnę tutaj o tych kilku, które w jakiś sposób się wyróżniały.
„Triumf ducha” (Triumph of the Spirit, 1989) Roberta M. Younga jest jednym z nich. O tyle jest to film bez precedensu, że jako produkcja amerykańska, prawie w całości rozgrywa się w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu, a wiele ze scen było kręconych na terenie obozu (czego odmówiono np. Spielbergowi przy realizacji „Listy Schindlera”). Myślę, że przyczyniło się to do autentyzmu filmu, podobnie jak zwrócenie uwagi jego twórców na szczegóły życia obozowego – i to zarówno jeśli chodzi o zachowanie samych więźniów, jak i warunki, w jakich oni żyli. „Triumf ducha” ukazuje losy greckiego Żyda, Salamo Araucha, który wraz z rodziną trafia do Oświęcimia i walczy wraz z nimi o o przetrwanie w „fabryce śmierci”. Walczy też dosłownie – w ringu – gdzie stacza pojedynki z innymi więźniami. Willem Dafoe jest doskonały w roli Salamona – i to nie tylko jeśli chodzi o boksowanie, ale i zachowanie w obliczu otaczającego go niewyobrażalnego ludzkiego cierpienia i rodzinnych tragedii. Film próbuje oddać obozowy koszmar realistycznie i bez zbytniej histerii, acz zabarwiony jest chyba za bardzo sentymentalizmem i nokturnowym patosem (sceny martyrologii ilustrowane heroiczno-pompatyczną muzyką, przypominającą pasyjne misterium Drogi Krzyżowej). Sam boks umieszczony jest tutaj jakby na marginesie, choć np. Roger Ebert skarżył się, że twórcy filmu z obozowej tragedii i „nieskończenie smutnego tematu” uczynili „fight movie” – film bokserski, który na swój sposób eksploatuje „wielką boleść z powodu Holokaustu”. Ja nie odniosłem takiego wrażenia, bo według mnie ukazane w filmie walki bokserskie nie miały w sobie nic z epatowania widza ich agresywną dramaturgią, a były niezbędnym elementem całej historii, umieszczając bohatera w realiach obozowego życia – w sytuacjach wynikających z tego, iż rzeczywiście był on kiedyś bokserem i musiał teraz walczyć dla uciechy esesmanów. Nie, to nie jest film „bokserski” – to jest film o woli życia i przetrwaniu w warunkach obozowego piekła.
W „Triumfie ducha” Salamo wychodzi z wyzwolonego obozu koncentracyjnego, idzie samotnie drogą wzdłuż ogrodzenia z drutu kolczastego i na tym film się kończy (o dalszych jego losach dowiadujemy się z napisów). „Niepokonany” (The Survivor, 2021) Barry’ego Levinsona, zajmuje się człowiekiem (jest nim Harry Haft, również postać autentyczna), który także walczył na śmierć i życie swoimi pięściami w obozie, ale ukazuje nam jego losy powojenne. To też nie jest film o boksie, a o człowieku, który próbuje dawać sobie radę z traumą, jaką były dla niego walki „bokserskie” z innymi więźniami – z miażdżącym poczuciem winy, iż dla pokonanych przez niego w ringu współwięźniów było to równoznaczne z ich śmiercią (jednym z nich był jego najlepszy przyjaciel). Równie ważnym dla fabuły „Niepokonanego” jest wątek poszukiwania przez Harry’ego jego przedwojennej miłości, która zaginęła gdzieś w wojennej zawierusze. Film Levinsona miał wszelkie zadatki na to, aby być ważnym głosem w kinie podejmującym temat Holokaustu (być może na miarę „Wyboru Zofii” Alana Pakuly), ale moim zdaniem jego „hollywoodzkość” pociągnęła go zbyt daleko w stronę sfabrykowanej opowieści, w której – m.in. wskutek niezborności scenariusza i stylistycznej niekonsekwencji – mało przekonujący był zarówno obraz koszmaru obozowego życia, jak i to, co przeżywał bohater po wojnie. I to pomimo świetnej, pełnej poświęcenia kreacji Bena Fostera w roli Hafta (szokujący jest widok jego wyniszczonego głodem ciała), i robiącym wrażenie zdjęciom Georga Steela (zwłaszcza tych czarno-białych, użytych w retrospektywach). Zbyt wiele scen było dla mnie nieprzekonujących – i to nie tylko przez ich nieprawdopodobieństwo, ale i zbytnią dosłowność (ta ostatnia przejawiała się również w płytkich i banalnych dialogach). Koniec końców, mam wątpliwości, czy decyzja reżysera „Rain Mana„, „Bugsy’ego” i „Dinera” by zająć się tematem mającym związek z Holokaustem, była dobrym pomysłem.
W poszukiwaniu filmowych bokserów w pasiakach, gdzieś z archiwalnego zapomnienia wydobyłem czeski film „Bokser i śmierć” (1962) zrealizowany – taka ciekawostka – na podstawie opowiadania Józefa Hena pod tym samy tytułem. Zaskakująco dobry, mimo telewizyjnej maniery wczesnych lat 60. ubiegłego wieku. Tym razem więzień obozu zagłady o nazwisku Kominek (nie wiem, czy kojarzenie tego nazwiska z piecami krematorium jest czymś intencjonalnym – jeśli tak, to jest w tym jakiś groteskowo-ironiczny zgrzyt, chyba jednak nie na miejscu) walczy na pięści z samym komendantem obozu, którego zamiłowanie do boksu przejawia się w intensywnym treningu w czasie wolnym od pracy w „fabryce śmierci”. Do sparingów wybiera sobie Kominka, kiedy dowiaduje się o jego bokserskiej przeszłości. Wprawdzie teatralna kameralność filmu nie daje nam wyobrażenia o skali dokonującego się wokół głównych bohaterów ludobójstwa, to z drugiej strony wzmacnia i pogłębia psychologię dramatu, jaki zaczyna się rozgrywać między komendantem a Kominkiem, który – by zachować życie – musi podjąć pewną grę pozorów, przy jednoczesnym doskonaleniu swoich bokserskich umiejętności. Film dość dobrze daje nam odczuć „fizyczność” boksu – jego siłowość i wymuszaną przez niego bitność – ale jednak jest bardziej psychologicznym studium opresji i poniżenia, jakiego doświadcza człowiek od kogoś, kto ma nad nim absolutną władzę, a przy tym jest pozbawiony wszelkich skrupułów, choć zachowuje pozory trzymania się pewnych reguł. Zaskakujące zakończenie stawia nas przed pytaniem: czy można zachować się moralnie w sytuacji, kiedy przyzwoitość wydaje się być pojęciem z innego świata, a moralność zostaje pozbawiona wszelkiego sensu?
Muszę przyznać, że po „Mistrzu” (2020) Macieja Barczewskiego spodziewałem się znacznie więcej, niż po wymienionych wyżej filmach – i to nie tylko dlatego, że jest to produkcja polska, a bohaterem jest Tadeusz Pietrzykowski, przedwojenny bokser, jeden z pierwszych więźniów skierowanych do Oświęcimia już w 1940 roku. Osoba reżysera, autora zdjęć (Witold Płóciennik), kompozytora muzyki (Bartosz Chajdecki), a przede wszystkim odtwórcy głównej roli (Piotr Głowacki) budziła nadzieję, iż spotkam się z filmem jeśli nie wybitnym, to prawdziwiej i głębiej wchodzącym w oświęcimski dramat więźniarski, niż tylko eksploatującym przewidywalną opowieść o bokserze, który swoimi pięściami wywalcza życie w warunkach obozowego koszmaru. Okazało się, że mimo iż każdy z tych elementów „artystyczno-technicznych” filmów był wysokiej jakości, to całość sprawiała wrażenie dość powierzchownego i schematycznego patchworku posklejanego z klisz kina komercyjnego. Przykro mi to pisać, ale winą można tu obarczyć reżyserię – „szkolnie” poprawną, a przez to cokolwiek drętwą. Myślę, że do mojej niskiej oceny tego filmu przyczyniło się również to, że jego dialogi (mówię tu o wersji netfliksowej) przerobiono na język angielski, ale nie za pomocą lektorów, dla których ten język jest językiem rodzimym, a aktorów polskich, z których większość posiadała rażący mnie akcent. Bardzo to było sztuczne, przez co, moim zdaniem, film bardzo tracił na autentyczności.

Tytuły polskich filmów zajmujących się boksem można policzyć na palcach jednej ręki. (Daniel Olbrychski w filmie „Bokser”)
.
POLSKA KREW
Mimo, że polski boks miał się kiedyś świetnie – w naszym kraju bokserzy cieszyli się wielką popularnością, zwłaszcza w czasach, kiedy polscy pięściarze zdobywali całe kilogramy medali olimpijskich, to jednak w polskim kinie filmy o boksie można policzyć na palcach jednej ręki. Co ciekawe, przez wiele dekad nie kręcono ich w ogóle, a oto tylko w tym roku (2024) pojawiły się aż dwa: bardzo udany „Kulej. Dwie strony medalu” oraz raczej nie powalający na kolana „Bokser”. Ale zanim napiszę o nich parę słów, pozwolę sobie wrócić do lat 60. ubiegłego wieku, kiedy to Daniel Olbrychski – zanim stał się aktorską gwiazdą rodzimego kina – dał się poznać jako rasowy pięściarz w filmie Juliana Dziedziny „Bokser” (1966) (nie mylić ze wspomnianym przed chwilą filmem Okorna o tym samym tytule). Oglądając ten obraz obecnie, trochę trudno było mi się przyzwyczaić do jego nowofalowej maniery, (która w latach 50. i 60. była w kinie europejskim bardziej modą, niż stylem mogącym zrewolucjonizować kino światowe) jednak świetni polscy aktorzy – oczywiście na czele z doskonale „formatującym” kadr Danielem Olbrychskim – sprawiali, że oglądałem ten film z zainteresowaniem. Dostrzegając nawet inne – poza aktorstwem – jego zalety, jak np. to, że miał on w sobie coś z filmu dokumentalnego, zyskując przez to na autentyzmie i wiarygodności. W sumie było to dla mnie ciekawe doświadczenie, mające nawet w sobie coś z nostalgii do naszego „starego” kina.
Dużo spodziewałem się po filmie Xawerego Żuławskiego „Kulej. Dwie strony medalu”, pamiętając znakomitą „Wojnę polsko-ruską” tego reżysera, nawet jeśli wiedziałem, że przenosząc na ekran biografię legendarnego polskiego pięściarza, zrobił to w sposób charakteryzujący zwykle kino popularne, (by nie użyć uwłaczającego w pewnym stopniu określenia „komercyjne”). Mimo wszystko Żuławskiemu udało się nie tylko oddać peerelowskiego „ducha” (film zajmuje się życiem Jerzego Kuleja począwszy od zdobycia przez niego złotego medalu w 1964 roku na olimpiadzie w Tokio, po występ boksera na igrzyskach olimpijskich w Meksyku cztery lata później), ale i na swój sposób zaadoptować go, dostosowując do wrażliwości i oczekiwań współczesnego widza. Dzięki temu nie otrzymaliśmy jakiejś ramoty o ludziach minionej epoki, ale kolorową o nich opowieść (trochę wbrew szarzyźnie jaka dominowała w PRL-u lat 60.) Jak już pisałem na wstępie, filmy „bokserskie” zajmują się bardziej tym, co jest obok boksu, niż nim samym. Podobnie jest z filmem Żuławskiego. Ale nie tyle opowiada on o samym pięściarzu i kolejach jego kariery, co o relacji Kuleja z żoną i życiu tego małżeństwa w kraju, którego ustrój jest podporządkowany pewnej ideologii, ograniczając wolność ludzi i decydując o ich losach. Tak jest w warstwie społecznej i politycznej, bo jeśli chodzi o samego bohatera, to na plan pierwszy wychodzi w filmie właśnie jego życie osobiste – stosunki z żoną oraz konflikty wynikające z hulaszczego prowadzenia się, zdrad małżeńskich, wybuchowości i alkoholizmu. Tak naprawdę, to samych walk bokserskich jest tu niewiele. Boks jest tylko tłem dla ludzkich perypetii ukazanych z komediowo-romantycznym zacięciem. Właśnie, konwencja jaką przyjęli twórcy filmu „Kulej. Dwie strony medalu”, pozbawia go w zasadzie tego pazura realistycznego tragizmu, który bez wątpienia był obecny w biografii słynnego pięściarza, mimo jego sportowych sukcesów i zgrywania się na „króla życia”. Mam tu na myśli to, co było esencją np. „Wściekłego byka” Martina Scorsesego, gdzie grany przez Roberta De Niro Jake LaMotta stawał się postacią wręcz tragiczną w swoim dążeniu do autodestrukcji i ranieniu nie tylko siebie, ale i swoich najbliższych. Oba te filmy znajdują się na przeciwnych biegunach tego, jak można podejść do tak brutalnych tematów, jakimi są boks i skutki jego uprawiania. Które podejście zbliża nas bardziej do prawdy? Moim zdaniem jest to pytanie retoryczne.
Niestety, do prawdy o życiu nie zbliża nas również „Bokser” Mitji Okorna, reżysera, który całkiem nieźle poradził sobie z kinem gatunkowym, robiąc lekkie komedie, jakimi były „Listy do M.” czy „Planeta singli”. Ale oczywiście, nie należy tego odbierać jak zarzut, bo „Bokser” mógł przecież być udaną opowiastką niewiele mającą wspólnego z prawdziwym życiem i oglądałoby się go nieźle, gdyby tylko miał lepszy scenariusz i był lepiej wyreżyserowany (naprawdę nie spodziewałem się tego po Okornie, którego miałem za sprawnego rzemieślnika – „czującego” widza i potrafiącego wywoływać u niego pożądane emocje). Nie będę się znęcał nad tym filmem – bo tak by to wyglądało, gdybym chciał napisać, jak traktuje on boks i konstruuje fabułę (klisza goni kliszę), i jak niezdarnie lawiruje między komedią a dramatem, wpędzając „boksera” Jędrzeja w sytuacje, z których nie wiadomo, czy się śmiać czy płakać. Szkoda, bo postacie filmowych bohaterów (i to nie tylko tych głównych) miały swój potencjał uwiedzenia widza (zwłaszcza, że były bardzo dobrze zagrane), tyle tylko, że historie, w jakie je „wrabiano”, były jakby z różnych filmów, wpędzając nas w lekką konsternację. Jednakże pod koniec filmu usływszałem z ekranu słowa, które mnie zastanowiły i poniekąd zaskoczyły. Oto Jędrzej mówi swojemu małemu synowi, jakby utwierdzając go w jego decyzji, aby nie iść w ślady ojca: „Słuchaj, ostatecznie to nie musisz lubić boksu. No bo co to jest – dwóch goryli naparza się po gębach, raz jeden bije drugiego, i tak w kółko… Nuda.”
(…)
ciąg dalszy nastąpi…
.
.
Lista wymienionych w tekście filmów o boksie:
„Wściekły byk” (Raging Bull, reż. Martin Scorsese, 1980) 10/10
„Rocky” (Rocky, reż. Sylvester Stallone, 1976) 10/10
„Rocco i jego bracia” (Rocco e i suoi fratelli, reż. Luchino Visconti, 1960) 9.5/10
„Fighter” (The Fighter, reż. David O. Russell, 2010) 9.4/10
„Bokser” (The Boxer, reż. Jim Sheridan, 1977) 9.3/10
„Za wszelką cenę” (Million Dollar Baby, reż. Clint Eastwood, 2004) 9.1/10
„Creed” (Creed, reż. Ryan Coogler, 2015) 8.9/10
„Ostatnia runda” (Body and Soul, reż. Robert Rossen, 1947) 8.8/10
„Człowiek ringu” (Cinderella Man, reż. Ron Howard, 2005) 8.7/10
“Fight Like a Girl” (reż. Jill Morley. Doc., 2013) 8.6/10
„Kiedy byliśmy królami” (When We Were Kings, reż. Leon Gast, doc., 1996) 8.4/10
„Huragan” (The Hurricane, reż. Norman Jewison, 1999) 8.2/10
„Do utraty sił” (Southpaw, reż. Antoine Fuqua, 2015) 8/10
„Zmowa” (The Set-Up, reż. Robert Wise, 1949) 7.9/10
“Ali” (Ali, reż. Michael Mann, 2001) 7.9/10
„Rocky Balboa” (Rocky Balboa, reż. Sylvester Stallone, 1980) 7.8/10
„Zachłanne miasto” (Fat City, reż. John Huston, 1972) 7.7/10
„Creed II” (Creed II, reż. Steven Caple Jr., 2015) 7.6/10
„Bokser i śmierć” (Boxer a smrť, reż. Peter Solan, 1962) 7.6/10
„Kulej. Dwie strony medalu” (reż. Xawery Żuławski, 2024) 7.5/10
„Triumf ducha” (Triumph of the Spirit, reż. Robert M. Young, 1989) 7.3/10
„Zbuntowana” (Girlfight, reż. Karyn Kusama, 2000) 7.1/10
„Rocky 2” (Rocky II, reż. Sylvester Stallone, 1979) 7.1/10
„Creed III” (Creed III, reż. Michael B. Jordan, 2023) 7/10
„Niepokonany” (The Survivor, reż. Barry Levinson, 2021) 6.9/10
„Rocky 3” (Rocky III, reż. Sylvester Stallone, 1982) 6.9/10
„Rocky 4” (Rocky IV, reż. Sylvester Stallone, 1990) 6.8/10
„Gołe pięści” (Knuckle, reż.Ian Palmer, doc., 2011) 6.7/10
„Mary Kom” (Mary Kom, reż. Omung Kumar, 2014) 6.5/10
„Bokser” (reż. Julian Dziedzina, 1966) 6.4/10
„Giganci ze stali” (Real Steel, reż. Shawn Levy, 2011) 6.4/10
„Rocky 5” (Rocky V, reż. Sylvester Stallone, 1985) 6.4/10
„Mistrz” (reż. Maciej Barczewski, 2020) 6.2/10
„Bokser” (reż. Mitja Okorn, 2024) 5.9/10*
Każdemu filmowi pozwoliłem sobie przypisać ocenę, (oczywiście jest ona subiektywna). Skala ocen: 5 – 5.9 słaby/średni; 6 – 6.9 niezły/dobry; 7 – 7.9 dobry/bardzo dobry; 8 – 8.9 znakomity; 9 – 9.9 rewelacyjny/wybitny; 10 arcydzieło
.