.
Życie w konfrontacji z nadchodzącą śmiercią, przestaje być banałem. Z tego wniosek, że żadne życie nie jest banałem, ponieważ każdy, kto żyje, musi umrzeć. Niby wszyscy o tym wiemy, ale zachowujemy się tak, jakby śmierć dotyczyła innych, a nie nas samych. Podobnie jest z chorobą nowotworową – na raka chorują inni, a nie my sami, dopóki… nie przypełznie on do nas. Wtedy przeżywamy szok, dostajemy obuchem po głowie, ale zwykle łapiemy powietrze i próbujemy utrzymać się na powierzchni życia, które nabiera innego wymiaru i smaku, podobnie jak śmierć, która wreszcie staje się realna. I paradoksalnie, dopiero wówczas staje się ona częścią życia – kiedy dociera do nas świadomość (a nie wiedza, bo tę cały czas posiadamy), że śmierć to życie kończy. W tym momencie również i ona przestaje być banałem, mimo że jest tak powszechna – bo w końcu wszyscy musimy jej doświadczyć.
.
.
Z chorobą nowotworową zetknął się każdy z nas – choćby tylko dlatego, że ktoś z naszej rodziny, czy bliskiego otoczenia jest, czy też był, chory na raka. Jest więc ona zjawiskiem występującym powszechnie. Nic dziwnego, że kino, które na swoją kanwę bierze wszystkie aspekty ludzkiego życia, zajmuje się także rakiem, a właściwie ludźmi, którzy na niego zachorowali. Niezręcznie jest o tym tak pisać, ale w pewnym sensie rak jest dla kina tematem… wdzięcznym, mimo, że wszyscy się raka boją i zazwyczaj od myśli o nim uciekają. Dla niektórych twórców kina natomiast pociągająca jest dramaturgia, jaką do życia ludzkiego wnosi rak. Zwykle postrzegana jest ona jako tragedia, a ta, jak wiemy, zawsze ma w sobie spektakularny potencjał – nic więc dziwnego, że rak staje się tu swego rodzaju widowiskiem.
Lista filmów związanych z tą chorobą jest długa. Mówi się nawet o czymś takim jak genre kina onkologicznego. Można tu przypomnieć kilka tytułów, poczynając od legendarnej „Love Story” Hillera; przez „Szepty i krzyki” Bergmana, „Czułe słówka” Brooksa, „Za wcześnie umierać” Schumachera; po „Żródło” Aronoffsky’ego, „Volver” Almodóvara czy „Biutiful” Iñárritu.
Naturalnie, także i w rodzimej kinematografii natrafiamy na ten wątek, a w tym roku aż dwa polskie filmy za główny swój temat obrały sobie raka. Tymi obrazami są: „Żyć nie umierać” Macieja Migasa oraz „Chemia” Bartosza Prokopowicza. Co ciekawe, inspiracją dla nich były autentyczne postaci „medialne” (czyli bardziej lub mniej znane w „celebryckim” świecie osoby „publiczne”). W pierwszym przypadku Cezary Harasimowicz oparł swój scenariusz na życiu i śmierci swojego przyjaciela, Tadeusza Szymkowa, aktora znanego m.in. z filmów Pasikowskiego; w drugim zaś, scenarzystka Katarzyna Sarnowska zainspirowana była postacią Magdy Prokopowicz, „ikony” kobiet chorych na raka piersi, założycielki fundacji Rak’n’roll (prywatnie żony reżysera Prokopowicza). Dwa spektakle zajmujące się praktycznie tym samym tematem, ale oczywiście odmienne w jego egzekucji, mimo zachowania pewnych podobieństw, wynikających z samej natury raka, dokonującego inwazji nie tylko na ciało człowieka, ale i zamachu na całe jego życie, najczęściej niestety skutecznego.BARTEK
Jak byś zareagował na wiadomość, że zostało ci tylko trzy, najwyżej cztery miesiące życia? Czy znasz siebie na tyle dobrze, by odpowiedzieć na to pytanie? Czy może, jak większość ludzi, wypierasz z własnej głowy myśl o śmierci, uważając, że spotyka ona innych, ale nie ciebie – że to coś abstrakcyjnego, co ciebie nie dotyczy, a jeśli już, to dopiero w odległej przyszłości? Co byś zrobił – załamał się, czy zaczął walczyć? Pogodził się z losem, czy zbuntował przeciw jego bezwzględności i niesprawiedliwości, zadając przy tym sakramentalne a jednocześnie retoryczne pytanie: „dlaczego ja”?
Przed takim dylematem staje Bartek, główny bohater filmu „ŻYĆ NIE UMIERAĆ”, niespełniony aktor i były alkoholik, u którego zdiagnozowano raka płuc. Mając do wyboru trzy – przedstawione mu przez jego przyjaciela z klubu anonimowych alkoholików – opcje: samobójstwo, balangę lub życiowy remanent, wybiera to ostatnie. Próbuje więc naprawić swoje relacje z najbliższymi ludźmi: byłą sympatią, żoną i córką – z kobietami, z którymi wskutek nałogu stracił kontakt, wcześniej rujnując te związki swoim zachowaniem. Cały film Macieja Migasa to właściwie koncert w wykonaniu Tomasza Kota, któremu udaje się tu zrzucić ciężar swojego wystąpienia w “Bogach”, gdzie wcielił się w postać charyzmatycznego chirurga, profesora Religę tak skutecznie, że istniało niebezpieczeństwo uwiązania Kota do specyficznego typu ról, ograniczającego jego aktorskie emploi. Tak więc “Żyć nie umierać” to jest “one man show” (nie ma bodajże sceny w filmie, w której by nie było Kota), jednakże tło wraz z innymi postaciami jest zarysowane żywo i konkretnie zarysowane, przez co nie odczuwamy przesytu aktorską wirtuozerią Kota, tym bardziej, że przepoczwarza się on na ekranie kilkakrotnie (nie tylko psychicznie, ale i fizycznie), w miarę jak postępuje (lub cofa się) choroba głównego bohatera, tudzież w rytm jego przemiany duchowej.LENA
Bohaterka filmu Bartosza Prokopowicza Lena jest młodą i piękną kobietą, ale to wszystko nie chroni ją przed chorobą, która w swej wybiórczości nie dyskryminuje nikogo. Oboje jej rodzice zmarli na raka. Miała kilkanaście lat kiedy musiała patrzeć na cierpienie umierającej matki, poddawanej niemiłosiernym terapiom, które były równie bolesne, co nieskuteczne. Dlatego też, po zdiagnozowaniu u niej nowotworu, przez dłuższy czas nie leczy się (nie godząc się na zalecaną jej przez wszystkich lekarzy mastektomię i chemioterapię), ratunku szukając w medycynie niekonwencjonalnej. Kiedy Lena orientuje się, że choroba postępuje, decyduje się na amputację obu piersi i przyjęcie chemii. W tym samym czasie okazuje się, że jest w ciąży, co dodatkowo komplikuje i tak już dramatyczną dla niej sytuację.
Wcześniej, pełna życia, barw i fantazji Lena spotyka pogrążonego w buntowniczym marazmie Benka. Młodzi ludzie zakochują się w sobie, przeżywają kilka szalonych tygodni i mimo rezerwy Leny pobierają się, wypowiadając wojnę temu „chujowi” rakowi. Na dodatek, wbrew zaleceniom lekarzy, Lena decyduje się na urodzenie dziecka, mimo wielkiego ryzyka, jakie to ze sobą niesie.
Cała „CHEMIA” to jednak nie tylko zmaganie się z chorobą i własnym ciałem, ale przede wszystkim relacja Leny z Benkiem – ich miłość wystawiona na wielką próbę. To związek między ludźmi o trudnych charakterach, którzy zmuszeni są do odpowiedzialności nie tylko wobec siebie samych, ale i wobec dziecka.
Świetna moim zdaniem jest kreacja Agnieszki Żulewskiej (to jej debiut w tak wielkiej roli), której Lena łączy w sobie kobiecą zmysłowość i strach przed oszpeceniem, czułość i temperament, instynkt macierzyński z ogniem namiętnej kochanki; odwagę i zdecydowanie z lękiem i zagubieniem, czy wreszcie pewien tradycjonalizm (macierzyństwo, wiara) z postmodernizmem (niezależność, ekscentryzm). Lena, będąc postacią bardzo złożoną a jednocześnie pełną, dzięki Żulewskiej jest również postacią wiarygodną, bez czego ten – w dużej mierze eksperymentatorski – film Prokopowicza by się nie udał.NOWOTWÓR A FORMA I STYL
Komórki rakowe to są komórki, które oszalały. Można powiedzieć, że przestały dbać o formę, rozrastając się w jakąś bezkształtną masę – stając się pasożytem, który żeruje na ciele, psując jego złożony i misterny mechanizm. W „Chemii” mamy nawet animowane wstawki, które ukazują nowotwór atakujący wnętrze nosiciela. Widzimy więc jakieś dziwne, czarne i ohydne stwory jak z innej planety, dokonujące inwazji na ciało człowieka i siejące tam zniszczenie – w scenerii przypominającej filmy science-fiction.
Rak jest więc pozbawiony formy, ale formą musi posłużyć się ktoś, kto chce nam coś o raku – i o ludziach, których on dopadł – powiedzieć. Jest to również kwestia stylu – czyli pewnej stylizacji, bez której nasze ekranowe zetknięcie się z osobą chorująca na raka nie różniłoby się wiele od naszej wizyty w onkologicznym szpitalu. A przecież nie po to idziemy do kina. Bo tam, patrząc nawet na umierającego na raka człowieka, oczekujemy zawsze nie tylko tego, by dano nam nadzieję, ale i tego, byśmy doświadczyli duchowego katharsis.
„Żyć nie umierać” i „Chemia” posługują się więc formą i stylem, ale każdy z tych obrazów zmaga się ze swoją treścią inaczej.
„Żyć nie umierać” chce być słodko-gorzki; chce byśmy razem z Bartkiem na przemian się śmiali – kiedy się wygłupia, a kiedy cierpi – smucili. I zwykle – dzięki sprawnemu i skutecznemu aktorstwu Kota – to się udaje.
Mam wrażenie, że twórcom „Chemii” bardzo zależało na tym, aby podejść do tego – często przecież przerabianego w kinie – tematu jak najbardziej oryginalnie. Widoczne jest to zwłaszcza w pierwszej części filmu ukazującej nowoczesny romans Benka i Leny w konwencji, która przypominała mi skrzyżowanie komedii romantycznej z teledyskiem – lekko surrealnej, może nawet z elementami absurdu. Muszę przyznać, że na początku mnie to nieco irytowało, wydawało się jakieś dziwaczne i przestylizowane, jednak z czasem się do „Chemii” przekonałem, zwłaszcza że druga część filmu zmieniła jego ton na bardziej naturalny – z widowiskowej abstrakcji bohaterowie zeszli na ziemię, estetyczną fantazję zastąpił realizm.
Sam rak jest bezkształtny, ale jednak wymusza na człowieku fizyczną metamorfozę. Muszę podkreślić, że wielkie wrażenie wywarła na mnie ta metamorfoza ciała, jaką na ekranie pokazał zarówno Kot w „Chce się żyć”, jak i Żulewska w „Chemii”. Jednym słowem, oboje pięknie zagrali ciałem ale tak, że zsynchronizowali to z wielką przemianą, jaka zachodziła jednocześnie w ich psychice i duszy – w takt cofania się i nawrotów raka.RAK NAS UCZY MĄDROŚCI
Bartek z filmu Migasa to alkoholik, który zmarnował swoje życie, zraził do siebie całą rodzinę, a teraz opuszcza go nawet kochanka (dla innej kobiety). Aby utrzymać się na powierzchni łapie się za jakieś chałtury. Zostali mu tylko koledzy pijaczkowie i rak. Fatalna diagnoza go jednak nie załamuje, poddaje się terapii, nie wraca do picia, a co najważniejsze, chce – i próbuje – naprawić swoje relacje z najbliższymi mu kiedyś ludźmi: byłą sympatią, żoną i córką – z kobietami, z którymi wskutek nałogu stracił kontakt, wcześniej rujnując te związki swoim zachowaniem. Z efektem tych koncyliacji jest różnie, mimo to Bartek zyskuje świadomość tego, co tak naprawdę w życiu się liczy i to w pewien sposób pomaga mu pogodzić się ze światem, a tym samym zaakceptować nawet swoją chorobę i zbliżającą się śmierć.
Również i Lena w „Chemii” uświadamia sobie, że jej choroba nie tylko przyniosła jej cierpienie, ale i zmieniła jej stosunek do życia, przewartościowała wartości i ustaliła sens, pozwoliła bardziej uważnie żyć, cieszyć się każdą chwilą; doceniać to, co z pozoru jest drobiazgiem, a okazuje się być cennym darem i wypełniać treścią życie. Z drugiej strony dojrzała bardziej jako kobieta i matka. Na początku jak tragedię odbierała to, że choroba zabiera jej takie atrybuty kobiecości, jak uroda, piersi i włosy, po jakimś czasie zrozumiała, że na czymś innym polega prawdziwa kobiecość – że jest to sprawa nie tylko aparycji, ale przede wszystkim relacji z najbliższymi ludźmi – z mężem (który zaakceptował ją taką, jaką się stała w czasie choroby) i synkiem, który stał się w jej życiu kimś najważniejszym na świecie.
Film, jak się okazuje, był pomysłem samej Magdy Prokopowicz, będącej pierwowzorem Leny, i której przykład jeszcze bardziej potwierdza to, że rak, oprócz tego, że próbuje cię zabić, to jednocześnie potrafi wyciągnąć z ciebie to, co najlepsze – a co nigdy by się nie ujawniło i nie zaistniało – mobilizując człowieka do działania, tworzenia, pełniejszego doświadczania świata, intensywniejszego przeżywania – i doceniania – prawdziwej przyjaźni i miłości. Moim zdaniem warto posłuchać samej Magdy (choćby TUTAJ), która na kilka miesięcy przed śmiercią potrafiła tak trzeźwo i mądrze patrzeć na świat, nie skarżąc się i narzekając, zachowując zdrowy dystans do własnej choroby, wykazując się siłą i rozsądkiem – nie tracąc nawet poczucia humoru i zdolności do śmiechu. Tak więc, choroba ta nie tylko zabiera i niszczy, ale także daje i pozwala tworzyć.
To, co teraz piszę o dobroczynności raka, może się wydać dziwne i cokolwiek naciągane, ale zapewniam autopsyjnie, że tak właśnie jest.TO JESZCZE NIE KONIEC
Czy opowieść o kimś chorym na raka może się kończyć happy-endem? To prawda, że zazwyczaj kończy się śmiercią, ale czy rzeczywiście śmierć jest tylko samym złem wcielonym? (Nie chcę tu pisać, banału, że przecież śmierć jest czymś zupełnie naturalnym a jako taka nie musi oznaczać tragedii – bo wszyscy, których dotknęło boleśnie odejście najbliższej osoby, i tak wiedzą, że to nie potrafi w najmniejszym stopniu być dla nich pociechą.)
Jak sobie radzą z zakończeniem „Żyć nie umierać” i „Chemia”?
Otóż ten pierwszy film ucieka w metaforę (zmarły Bartek ukazuje się swojemu koledze łowiącemu ryby), sugerując jednak pewien banał o tym, że człowiek żyje tak długo, dopóki żyje o nim pamięć wśród innych ludzi. „Chemia” jest bardziej bezlitosna – jak to się mówi” „dołująca” (mąż Leny samotny wśród morza grobowców). A może jest taka, bo jest bardziej szczera? Ale czy styl musi mieć cokolwiek wspólnego ze szczerością?
Szczerze mówiąc, bardziej natchnęło mnie optymizmem to, czego dowiedziałem się o Magdzie Prokopowicz po „Chemii” jej męża, kiedy wysłuchałem jej wywiadów, zapoznałem się z jej działalnością, obejrzałem film „Magda, Miłość i Rak”, który polecam. Bo to nieprawda, że tylko fikcja może nas podnosić na duchu, i tylko zmyślenie dawać nam nadzieję..
.
UWAGA: Filmy obejrzane w ramach trwającego w Chicago Festiwalu Filmu Polskiego w Ameryce.
.
Kategoria: NOTATNIK FILMOWY, PSYCHOLOGIA Tagged: "Chemia", "Żyć nie umierać", choroba, Festiwal Filmu Polskiego w Ameryce, film, kino, kino polskie, krytyka, Magda Prokopowicz, nadzieja, nowotwór, rak, recenzja, śmiertelność, śmierć, życie
