o filmach XXVII Festiwalu Filmu Polskiego w Ameryce
.
.
„BODY/CIAŁO” – W POSZUKIWANIU STRACONYCH CIAŁ (I DUSZ)
Małgorzata Szumowska zaryzykowała po raz kolejny i to ostatnie ryzyko wyraźnie się jej opłaciło, zważywszy choćby na takie nagrody, jak Srebrny Niedźwiedź w Berlinie za reżyserię czy Złote Lwy na Festiwalu w Gdyni w kategorii najlepszy film. Ale to nie tylko nagrody – których waga bywa bardziej nominalna, niż rzeczywista – świadczą o sukcesie jej najnowszego filmu. Bo przecież ważna jest także reakcja widowni, a ta była bardzo pozytywna – zakończona nawet oklaskami – w wypełnionej do ostatniego miejsca sali kina Facets w Chicago. Film spodobał się również mojej żonie, ale bynajmniej nie dlatego postaram się teraz zrozumieć, co było przyczyną tego powodzenia, bo przecież zasłyszane stwierdzenia, że ten film „fajnie się oglądało” nie wyjaśniają właściwie niczego.
Mnie również „Body/Ciało” nieźle się oglądało, lecz odbywało się to bez jakichś większych ekscytacji, rewerencji, wrażeń głębszych i myślowych stymulacji. W sumie jest to chyba najbardziej… hmm… „gładki” film Szumowskiej, pozbawiony ostrzejszych krawędzi, bez większego kalibru i dalszej nośności, więc na mojej liście tytułów tej reżyserki jej „33 sceny z życia” sprzed lat bodajże siedmiu, nadal zajmują miejsce najwyższe (nota bene to właśnie ten obraz Szumowskiej rozbudził we mnie nadzieje, które tak naprawdę do tej pory nie zostały zaspokojone, a wręcz zdruzgotane taką niewydarzoną produkcją, jaką moim zdaniem był „Sponsoring”).Na czym polegało ryzyko Szumowskiej?
Wydaje mi się, że na tym, iż zdecydowała się ona zainkorporować do swojego filmu humor, może nawet groteskę, a jednocześnie nie pozbawiać go tonów ciemniejszych, poważnych – egzystencjalnego rysu. To według mnie realizatorom filmu się udało (przy wydatnej pomocy znakomitych aktorów, jakimi niewątpliwie są Maja Ostaszewska i Janusz Gajos). Jednakże, co ciekawe, nie wyszła z tego żadna tragikomedia ani tym bardziej tragifarsa, tylko coś specyficznego – swoistego i charakterystycznego – jakaś nowa, zbalansowana formalnie, autorska jakość (co zawsze dobrze świadczy o twórcy).
Nieważne, że osiągnięto ten efekt trochę tak przypadkiem – właściwie metodą prób i błędów (o czym wiem z wywiadów, jakich udzieliła reżyserka i odtwórcy głównych ról, zwracający uwagę na wielką ilość ujęć). Ale efekt ostateczny i tak musiał się opierać na wyczuciu kina nie tylko przez reżyserkę i aktorów, ale i montażystę (robota Jacka Drosio przy „Ciele” spotkała się z uznaniem Europejskiej Akademii Filmowej, która przyznała mu tytuł najlepszego montażysty roku).No tak (w tym miejscu mógłby ktoś mi wytknąć), ale napisz wreszcie o czym jest ten film.
Słyszałem takie stwierdzenie, że „Body/Ciało” to jest Polska w pigułce, ale ja uważam, że jest to przesada, bo jednak postacie występujące w tym filmie nie są typowymi przedstawicielami polskiego społeczeństwa. Oto bowiem mamy Prokuratora (Gajos), pozbawionego złudzeń cynika i sceptyka, który w nawale pracy i alkoholizmie topi jałowość swojego życia, wypełniając pustkę, jaką spowodowała tragiczna śmierć żony i uciekającego przed chorą, coraz bardziej obcą mu i nienawidzącą go córką Olgą (debiutująca na ekranie Justyna Suwała), która popadła w bulimię, tracąc zdolność do normalnego życia. Zmuszona przez ojca do leczenia, trafia do kliniki dla anorektyczek, gdzie opiekę nad nią przejmuje terapeutka Anna (Ostaszewska), która nie tylko stosuje bardzo specyficzne formy terapii, ale i jest kontaktującą się z zaświatami spirytystką. To właśnie wewnątrz tego trójkąta rozgrywa się to, co dla treści tej opowieści jest najważniejsze – próba wzajemnego zrozumienia, dotarcia do siebie, przełamania barier, ocieplenia chłodu, czy wreszcie pragnienie nadania sensu własnemu życiu… Bo wszystkie te przypadłości, obciążenia i braki powodują, że każda z tych osób jest przeraźliwie samotna, nie mogąc znaleźć sobie miejsca – w życiu i wśród innych ludzi.Szumowska mówi o sobie, że jest „rebeliantką” a nawet „brutalistką”, jednak chyba jej to z wiekiem (i po urodzeniu dziecka) przechodzi, bo w „Body/Ciele” do żadnego ze swoich bohaterów nie podchodzi brutalnie, nawet gdy reprezentują oni wartości, przeciw którym ona występuje i którymi wręcz gardzi. „Lubię odzierać ze złudzeń” – mówi Szumowska w jednym z wywiadów – „wkurza mnie, że ludzie stale muszą budować sobie jakieś iluzje” – dodaje. Może zmieniła swój stosunek także pod wpływem Michała Englerta – nie tylko współscenarzysty filmu, ale i byłego męża – który zarzucił jej, że traktuje swoich bohaterów, jakby chciała im odebrać wiarę: „Po co to robisz? To im pomaga żyć” – mówił. „No i popatrz – jednak robię film, który to chroni” – przyznaje w odpowiedzi na to Szumowska. Ale dzieje się tak nie dzięki jej premedytacji, tylko – jak sama przyznaje – intuicji. Moim skromnym zdaniem intuicja ta prowadzi Szumowską w dobrym kierunku.
Reżyserka odżegnuje się od wiary, w laicyzujących się (ponoć) czasach robiąc kino „post-religijne”, a jednak w ostatnim filmie widać, jak czystka anty-religijna w ludzkich umysłach współczesnych, pozostawia tych ludzi z pustką, którą próbują wypełnić jakąś podejrzaną ezoteryką (spirytualizm Anny) lub która nie pozwala im nawiązać więzi z najbliższymi im osobami (te więzi dotychczas były budowane np. na rodzinnych tradycjach, ale i religijno-obyczajowych rytuałach). Ich życie pozbawione zostało przez to substancji chroniącej ich przed samotnością, poczuciem jałowości i bezsensu.
Gdzie można szukać w takim razie ratunku? Finał „Body/Ciało” próbuje dać na to odpowiedź.„WARSAW BY NIGHT” – GALERNICE MIŁOŚCI
Ja wiem, że ten film nakręcono głównie po to, żeby go dobrze sprzedać, ale to jeszcze nie oznacza, że wyprodukowano bubel. Nie. Obraz Natalii Korynckiej-Gruz bublem na pewno nie jest. Jest filmem, który obejrzałem z przyjemnością, co nawet dla mnie było pewnym zaskoczeniem – niewątpliwie pozytywnym. Całkiem prawdopodobne, iż było to możliwe dzięki temu, że na czas projekcji zawiesiłem swój krytycyzm, (bo po co sobie psuć wrażenia, skoro nie jest to konieczne?) że po dziurki w nosie nie mam jeszcze serialowych schematów (bo mydlano-operowych tasiemców nie oglądam w ogóle), że zobaczyłem na ekranie aktorów, których lubię (ze Stanisławą Celińską na czele), że opowieści snuły się na ekranie w aranżacji ładnych obrazków i przy świetnej muzyce…
Prawdę pisząc, sądząc po zajawkach i zwiastunach filmu (że to jest romantyczna komedia, że zajmuje się głównie miłością kobiet, które zawsze „mocniej kochają”) nie spodziewałem się po tym tytule wiele i być może ten brak rozbudzonych oczekiwań zaoszczędził mi rozczarowania.Film składa się właściwie z czterech osobnych kobiecych historii, rozgrywających się tej samej nocy w Warszawie. Fizycznie (lokalizacyjnie) łączy je nocny klub Warsaw by Night (a właściwie toaleta, w której wszystkie bohaterki przypadkowo się spotykają) oraz ta sama taksówka, z której kobiety w różnym czasie tej nocy korzystają, (każdą z nich taksówkarz zmusza do odpowiedzi na pytanie, czy możliwe jest przebywanie w dwóch różnych miejscach naraz, jak również wysłuchania informacji o tym, że istnieją cząstki, które powstają z niczego i po ułamku sekundy zapadają się ponownie w nicość – co pewnie ma wprowadzać do filmu rys „kieślowski”, coś w rodzaju metafizycznej tęsknoty jaką przejawiają obdarzeni duchowością i czujący ludzie, żyjący w chłodnym i bezdusznym materialno-mechanicznym świecie).
Klub Warsaw by Night to ledwie przypadkowe miejsce. Tym co rzeczywiście te kobiety mają ze sobą wspólnego, jest zawiedziona, zbłąkana, niezaspokojona, zdradzona, zmarnowana, nieszczęśliwa miłość. W sumie są to takie galernice miłości – miłości, której nie może im zapewnić żaden z mężczyzn (czy też ogólnie: partner/partnerka, bo w jednym przypadku chodzi o drugą kobietę).
Historii tych nie zamierzam tu opowiadać, (bo kto film obejrzał, to je zna, a kto nie, to powinien wybrać się do kina, ewentualnie zdobyć DVD z jego nagraniem i je poznać, a moim zdaniem warto zdobyć się na ten wysiłek). Dość że wspomnę, iż są one bardziej lub mniej wiarygodne, lepiej lub gorzej opowiedziane, ale w każdym przypadku intrygujące i przykuwające uwagę, nieźle zagrane oraz mające potencjał oddziaływania na ludzkie emocje – i to nie tylko tych widzów uwrażliwionych na ckliwe telenowele (bo jednak niektóre wątki filmu te ostatnie jako żywo przypominają).
Przy okazji można się zastanowić dlaczego ten film został w Polsce tak źle przyjęty (sądząc po recenzjach, jakie przeczytałem po seansie). Czyżby publiczność spodziewała się czegoś innego i już w formie dopatrzyła się jakiejś sztuczności (bo to przecież nie ta Warszawa, jaką znają; bo to nie ci ludzie, jacy ich otaczają, bo przecież są także kobiety spełnione i zakochane szczęśliwie…)? Może zbytnio przypominał on im atmosferę telewizyjnych tasiemców i ich bohaterów z losami pokręconymi i wydumanymi przez scenarzystów? Może szli na komedię a tu – mimo okazjonalnych hihów i hahów – okazało się, że na ekranie zobaczyli ludzi, w których życiu nie ma tak naprawdę nic do śmiechu?
Nie wiem. Mogę tylko mówić tu za siebie. I film mimo wszystko polecić.„CARTE BLANCHE” – KIEDY ROBI SIĘ CIEMNO
Wprawdzie Andrzej Chyra, jako aktor niepośledni, robił wszystko, byśmy w graną przez niego postać ślepnącego nauczyciela uwierzyli, to jednak nie jestem pewien, czy opowiedziana nam w filmie historia zabrzmiała autentycznie i wiarygodnie. Należy przyznać, że sam główny bohater, Kasper, nakreślony był żywo i wyraźnie, jednakże nie przekonywały mnie jego relacje z otaczającymi go ludźmi (może z wyjątkiem jego przyjaciela Wiktora, który stara się mu w chorobie pomóc). Najbardziej jednak, według mnie, „położony” został wątek relacji Kaspra z jego uczniami – z klasą, której został w dramatycznym momencie swojego życia wychowawcą. Właściwie to nie wiemy dlaczego Kasper stał się nauczycielem przez swoich wychowanków tak uwielbianym i na czym polegała ta jego porywająca uczniów metoda edukacyjna, dzięki której odniósł on pedagogiczny sukces. Oczywiste nawiązania do „Stowarzyszenia umarłych poetów” (cała klasa stojąca na parapetach w oknach) tylko ten feler uwypuklały, bo film Jacka Lusińskiego żadną miarą nie można porównać z kultowym już obrazem Petera Weiera w którym związek Robina Williamsa ze swoimi wychowankami był czymś kompleksowym i głębokim, budzącym silne emocje. No i tam było widać jak na dłoni, dlaczego John Keating jest świetnym nauczycielem, i za co jest przez uczniów kochany. W filmie Lusińskiego tych przesłanek miłości młodych ludzi do głównego bohatera (i vice versa) jest zbyt mało – bo nie może według mnie tego braku zaspokoić relacja Kaspra z dwoma tylko uczniami, jakimi są zbuntowana (dość stereotypowo) Klara i krnąbrny (jeszcze bardziej stereotypowo) Madejski.
Szkoda, że ten potencjał dramatyczny nie został w pełni wykorzystany, bo przecież ów motyw (skądinąd dla kina bardzo wdzięczny) był kluczowy dla przesłania filmu: jeśli jesteś coś wart, robisz coś z zaangażowaniem, pasją – i robisz to dobrze – to jesteś zdolny przezwyciężyć wszelkie przeszkody, nawet tak przytłaczające i depresyjne, jak nieuleczalna choroba.„Carte Blanche” (nie mam pojęcia skąd się wziął ten tytuł) oglądało się nieźle, choć od czasu do czasu coś mi w tym filmie zgrzytało (scena usiłowania samobójstwa; zbyt raptowny związek Kaspra ze swoją koleżanką nauczycielką – afera, która miała być nie tylko seksualna, ale i liryczna, a wszystko wyszło jak zwykle; dalej: niewytłumaczalne według mnie ujęcia – odlotowe zdjęcia – tak, jakby ich autor chciał się popisać swoją operatorską sprawnością, mimo że nie miały one większego uzasadnienia w fabule, choć same w sobie nie były takie złe, vide: sypiący iskrami nocny tramwaj…)
W sumie film Lusińskiego nie wychyla się ponad średnią krajową polskiego kina, a gdyby nie Andrzej Chyra to pewnie zszedłby poniżej tego przyzwoitego poziomu. Nie ma jednak mowy o jakimś większym rozczarowaniu, nawet jeśli „Carte Blanche” okazuje się bardziej telewizyjną konfekcją, niż dziełem godnym wielkiego ekranu.
„ZIARNO PRAWDY” – KRWAWE PORACHUNKI
Trylogia Zygmunta Miłoszewskiego o prokuratorze Szackim cieszy się zasłużenie dobrą opinią wśród czytelników, również polscy filmowcy spoglądają na nią z apetytem, widząc w niej potencjał na dobre kino gatunkowe. Pierwszą część „Uwikłanie” sfilmował kilka lat temu Jacek Bromski (z powodzeniem raczej umiarkowanym), za drugą część „Ziarno prawdy” wziął się reżyser pamiętnego „Rewersu” Borys Lankosz (z rezultatem znacznie już lepszym). Zapewne na sukces filmu pracowało już to, że w roli głównej obsadzono tu Roberta Więckiewicza, który od kilku już lat płynie na fali z famą najlepszego polskiego aktora współczesnego, jak również fakt, że tym razem w realizacji filmu wziął udział sam Miłoszewski, będąc jego współscenarzystą. Nie bez znaczenia okazała się również muzyka napisana przez Abla Korzeniowskiego i zdjęcia Łukasza Biela – a jak wiemy są to artyści zatrudniani przy pierwszoplanowych produkcjach amerykańskich. No i wreszcie – last but not the least – pewna i pełna inwencji reżyseria Lankosza, jednego z najlepiej zapowiadających się reżyserów polskiego kina.
„Ziarno prawdy” to kolejny film nawiązujący do stosunków polsko-żydowskich (i to do tych w drastycznym wydaniu), ale nawet ci, którzy narzekają na nadreprezentację tego rodzaju wątków w naszej rodzimej kinematografii (o ich traktowaniu nie wspominając), tym razem dali sobie spokój, skupiając się na walorach gatunkowych filmu i jego atrakcyjności, jako mrocznego kryminału. Bez większych protestów odbierane są też odbywające się w filmie egzorcyzmy nad polskim charakterem narodowym, który jaki jest, każdy widzi – nic więc dziwnego, że najbardziej polskim słowem uznana zostaje „żółć” – nie tyle przez obecność w nim charakterystycznych znaków diakrytycznych, co trafne odzwierciedlenie natury Polaków. „Wyraz ten zawiera pewne treści uogólniające, w symboliczny sposób stanowi o naturze wspólnoty. Oddaje pewien charakterystyczny nad Wisłą stan mentalno-psychiczny. Zgorzknienie, frustrację, drwinę podszytą złą energią i poczuciem własnego niespełnienia” – tak mówi się o „żółci” w filmie.
W prowincjonalnym – odartym w filmie Lankosza ze zwyczajowej malowniczości – Sandomierzu, ma miejsce seria tajemniczych zabójstw, przypominających mordy rytualne jakie od setek lat przypisywano Żydom w tzw. legendzie krwi, w której krew ofiar szlachtowanych niczym rzeźne bydło, służyła ponoć do wyrobu macy. Nie przypadkiem, to właśnie w sandomierskiej katedrze od XVIII wieku wisi obraz Karola de Prevota, przedstawiający te okrutne praktyki, (który nota bene zasłania się i odsłania niejako w rytm kontrowersyjnych debat publicznych nad polskim anty-semityzmem). Warszawski prokurator Szacki, który sam aniołem nie jest (jest za to pozbawionym złudzeń mizantropem i mizoginem, uważającym każdego człowieka za kłamcę, a kobietę za materac), przyjeżdża do Sandomierza, by prowadzić śledztwo i znaleźć mordercę – próbując „w tłumie zjaw i upiorów dostrzec twarz zabójcy”. A trzeba zaznaczyć, iż otacza go panopticum dość osobliwych postaci.
Film przepełnia aura grozy jak z gotyckiego horroru, przez co dziejące się wydarzenia sprawiają na nas wrażenie dość mocno odrealnionych, stanowiąc kontrast z racjonalnym i chłodnym podejściem Szackiego, który stara się wyłuskać ziarna prawdy z bezwartościowych plew. Szukanie motywów zbrodni wydaje się budzić demony przeszłości, przypominając burzliwe wydarzenia sprzed lat, o których chciałoby się zapomnieć, a które wracają z siłą dawnej traumy, jątrząc sumienia, prowokując do zemsty.Wychowany jeszcze w dzieciństwie na lekturze Arthura Conan Doyle’a, George’a Simenona, Agathy Christie – na seriach kryminałów ze srebrnym kluczem lub jamnikiem – nie będę się tu zżymał na (nie)prawdopodobieństwo kryminalnej zagadki, wytykając jej absurd. Bowiem – oglądając „Ziarno prawdy” – dobrowolnie poddałem się umownej konwencji, nie chcąc sobie psuć przyjemności z oglądania kryminalnego seansu. Wspomnę tylko, że ów ciąg dedukcyjny jaki Szacki wysnuwa z poszlak – jeśli mu się tak bliżej przyjrzeć nieco bardziej krytycznie – to wydaje się jednak dość mocno naciągany – i w końcu poszarpany. Kuleje zwłaszcza finał, który sprawia wrażenie, jakby reżyser ze scenarzystą chcieli zmieścić się w filmowym czasie – w rezultacie zostawiając widza w pewnej konsternacji.
Nie chciałbym jednak kończyć taką nutą skargi, bo mimo wszystko film Borysa Lankosza jest produkcją solidną – zajmującą i ciekawą – będącą w stanie zaspokoić apetyt rasowego widza.„ANATOMIA ZŁA” – ZABIĆ GRUBEGO PSA
Nie mogę się przekonać do najnowszego filmu Jacka Bromskiego – począwszy od pretensjonalnego tytułu, przez niemiłosierne klisze kina gatunkowego, którymi nafaszerowany był obraz, po zupełną moim zdaniem niewiarygodność przedstawianej historii umieszczonej w anturażu udającymi realia współczesnej Polski. Wątpliwości budzi we mnie nawet kreacja Krzysztofa Stroińskiego, bynajmniej nie dlatego, że jest zła (wręcz przeciwnie: ona sama w sobie jest świetna), ale dlatego, że Stroiński stworzył postać jakby z innego filmu, nie pasującą do zimnokrwistego sensacyjnego thrillera, jakim chce być – i jest – „Anatomia zła”.
Stroiński gra Karola Z. „Lulka”, podstarzałego hitmana, który za swoje kryminalne występy spędził siedem lat w kiciu, i wychodzi tylko po to, by wskutek szantażu ze strony skorumpowanego prokuratora, dać się uwikłać w kolejne zadanie, polegające na zlikwidowaniu wysokiego funkcjonariusza służb specjalnych, zwanego pieszczotliwie „grubym psem”, stojącego na przeszkodzie kręcenia lodów przez pewnego biznesmena (postać tego ostatniego gra stereotypowo i bez wyrazu Andrzej Seweryn, co moim zdaniem uwłacza nieco jego aktorskiej klasie). Kryminalna przeszłość, więzienne przejścia i wreszcie sam wiek zrobiły z Lolka trzęsącego się dziadygę, któremu „wysiadł” wzrok i zepsuła się ręka, więc by dokonać skutecznego zamachu, bierze on do pomocy młodego wyborowego strzelca Staszka Waśko, żołnierza, zdegradowanego za zabicie cywilów w Afganistanie, który utknął w martwym punkcie swojego życia. Naiwny chłopak z łatwością daje się manipulować Lulkowi i wciągnąć w śmiertelnie niebezpieczną aferę.
Moim zdaniem najsłabszą stroną filmu jest to, co powinno być jego stroną najmocniejszą, czyli sam wątek sensacyjny. Zamiast trzymać w napięciu nudził mnie, bo te wszystkie przygotowania Staszka i Lulka wydały mi się jakąś dziecinadą – zabawą dużych chłopców, którym dano do ręki szpanerską spluwę mającą epatować głodnego akcji widza – pokazania prowincjuszom, że oto wielki świat mafijny dotarł też nad naszą szarą Wisłę.
Nie jestem tak bardzo rozczarowany „Anatomią zła”, bo wybierając się na film Bromskiego, wiedziałem czego się spodziewać, a ostatni jego obraz „Uwikłanie” też nie rodził jakichś większych oczekiwań. W sumie reżyser pozostał tym, kim był zawsze: dość sprawnym, nastawionym komercyjnie wyrobnikiem kinowej konfekcji, dostarczającej niezbyt angażującej intelektualnie rozrywki.
Kategoria: NOTATNIK FILMOWY Tagged: Festiwal Filmu Polskiego w Ameryce, film, kino, kino polskie, recenzja
