.
.
Jestem skłonny uznać, że „Led Zeppelin” to największa grupa w historii rocka, zaś sam Robert Plant to najlepszy rockowy wokalista. Oczywiście są jeszcze Beatlesi, Stonesi… zespoły takie jak np. „Cream”, „Pink Floyd”, „Rush”, „Deep Purple”, „The Doors”, „Metallica”, czy „King Crimson”, ale żaden z nich nie wywarł takiego wpływu na rozwój tzw. klasycznego (mainstreamowego) rocka – a zwłaszcza na takie jego odmiany i pokrewne kierunki, jak hard rock i heavy metal – jak właśnie ta genialna czwórka Brytyjczyków: John Bonham, John Paul Jones, Jimmy Page i Robert Plant.
Na marginesie mogę dopowiedzieć, poniekąd się tłumacząc: „The Beatles” nie grali w zasadzie rocka, więc nie uwzględniam ich w tej klasyfikacji; za „Rolling Stones” nie przepadam – według mnie, będąc bliżej rock and rolla, zamknęli się za bardzo w swojej formule, ulegając showmaństwu Jaggera i riffowej sztywności Richardsa; „Pink Floyd” uwielbiam do dzisiaj za fantastyczne brzmienie i swego rodzaju instrumentalny arystokratyzm, ale to nie jest zespół stricte rockowy, podobnie zresztą jak „King Crimson”, inna wspaniała kapela art-rockowa; „Rush” szanuję za unikalne brzmienie i inwencję, która jednak oddaliła ich od rockowej ortodoksji, do której przynależy też surowość brzmienia, anty-intelektualizm i skłonność do pewnej anarchii. „Deep Purple” byli chwytliwi i świetnie się ich słuchało, ale jednak nie mieli tego ciężaru gatunkowego co „Led Zeppelin”. „The Doors” to własciwie Jim Morrison – skończyli się wraz z jego śmiercią. Można jeszcze wspomnieć o „Cream” – kto wie, czy nie lepszym zespole od „Led Zeppelin” (bądź co bądź funkcjonował on jako supergrupa) – ale niestety trio Clapton-Baker-Bruce też miało krótki żywot. A „Metallica”? To oczywiście solidna kapela z wielkim kopem i znacznymi cojones, ale powiedzmy sobie szczerze: czy Niemcy byliby w stanie stworzyć najlepszą grupę w historii rocka? ;) Nie sądzę: nikt spoza kulturowego kręgu współczesnych Anglosasów – posługujących się językiem angielskim i opierających się na muzyce czarnych (przede wszystkim na bluesie i R&B) – nie jest (nie był) w stanie tego dokonać, zwłaszcza nie mając takiego zaplecza odbiorców (fanów), jaki istnieje w Ameryce, czy na Wyspach.
Przejdźmy jednak do rzeczy samej, czyli do filmu dokumentalnego Bernarda MacMahona zajmującego się początkami kariery zespołu „Led Zeppelin”. W lecie 1968 roku, wspomniana już czwórka spotkała się w jakiejś londyńskiej suterenie i zaczęła grać standard rockabilly „Train Kept A-Rollin'”, co przerodziło się we frenetyczny jam, który John Paul Jones określił jako „natychmiastową eksplozję”. W piwnicznej klitce się zagotowało, a chemia jaka połączyła basistę Jonesa, perkusistę Bonhama, gitarzystę Page’a i wokalistę Page’ okazała się czymś, czemu nie można było się oprzeć – każdy z muzyków poczuł, że dzieje się coś niezwykłego. I to była prawda: te kilkanaście minut zadecydowały o ich całym życiu, a przy okazji skierowały rocka na nowe tory, stając się jednym z najważniejszych momentów w historii tej muzyki. W ciągu następnych paru tygodni (niektórzy mówią o zaledwie 36 godzinach) zespół nagrał materiał na całą płytę, którą jeszcze w tym samym roku wydała amerykańska wytwórnia Columbia. Na początku następnego roku zespół – już jako „Led Zeppelin” – koncertował już w Stanach Zjednoczonych, bardzo szybko stając się sensacją. Mimo ogromnego tempa, muzycy – nie przerywając trasy koncertowej – nagrali w różnych studiach amerykańskich materiał, który wypełnił ich drugą płytę. Nie zwlekano z jej wydaniem: „Dwójka” Zeppelinów wystrzeliła, jak z katapulty, trafiła na pierwsze miejsce Billboardu, detronizując nawet „Abbey Road” Beatlesów. Pierwsza i druga płyta „Led Zeppelin” do dzisiaj uważane są za jedne z najlepszych czarnych krążków w historii rocka, a szybkość z jaką zespół osiągnął wielką sławę okazał się fenomenem bez precedensu.
Wszystkie te fakty zna każdy zagorzały fan zespołu, ale wielką zaletą filmu MacMahona jest sposób, w jaki dochodzi się w nim do momentu, kiedy spotyka się cała czwórka muzyków, by zagrać po raz pierwszy razem. Opowiadają o tym sami członkowie zespołu (wypowiedzi nieżyjącego już Bonhama słyszymy z archiwalnego nagrania, które odnaleziono swego czasu w Australii) i doprawdy wielką przyjemnością jest słuchanie opowieści tych siedemdziesięcioparoletnich już dzisiaj panów, którzy z niejaką dystynkcją i poczuciem humoru wspominają swoje dzieciństwo i młodość oraz pierwsze spotkania z muzyką, która ich uwiodła. Bez ogródek i krygowania się mówią o wykonawcach, którzy ich inspirowali i zespołach, na jakich się wzorowali. Również o więzi, jaka ich (po)łączyła – zwłaszcza tej muzycznej. (Wyraźnie są wzruszeni słuchając po raz pierwszy wypowiedzi Bonhama – jak wiemy po jego śmierci nie chcieli go nikim zastępować i zespół został rozwiązany.) Niemalże z entuzjazmem wspominają ówczesne granie razem – tworzenie muzyki zarówno w studio, jak i na koncertach. Zdradzają, jak ekscytujące było odkrywanie nowego dla nich świata – jaką niesamowitą przygodą była ich wyprawa do Ameryki, osiągnięcie tam sukcesu i tryumfalny powrót do Londynu, czego kulminacją były koncerty w Royal Albert Hall.
To, że w filmie słyszymy tylko (wyłącznie) wypowiedzi członków zespołu, ma zarówno swoje zalety, jak i wady. Zalety, gdyż z pierwszej ręki dostajemy informacje o tym, jak kształtował się zespół muzycznie i jak to się stało, że „Led Zeppelin”, zamiast runąć na ziemię jak „ołowiany balon” (co wieścił im Keith Moon z „The Who”, któremu zresztą zespół zawdzięcza swoją nazwę), wzbił się w przestworza i nie tylko utrzymywał się tam przez 12 lat, ale i zdominował rocka stając się niejako „okrętem flagowym” tej muzyki. Wady, gdyż dostajemy w sumie „zdezynfekowaną” i ugrzecznioną wersję wydarzeń, przefiltrowaną przez sentyment żyjących członków zespołu, skupiających się na pozytywnych stronach ich wzajemnych relacji, które w rzeczywistości były… powiedzmy sobie szczerze… bardziej skomplikowane. Ale to ostatnie dotyczy właściwie lat 70., zwłaszcza drugiej połowy tej dekady, czyli okresu, którym film MacMahona się już nie zajmuje, urywając swoją narrację na początku 1970 roku, czyli po nagraniu „Led Zeppelin” dwóch pierwszych płyt.
„Dezynfekcja” i „ugrzecznienie” to wszak pojęcia oddalone o lata świetlne od tego, co było esencją muzyki tworzonej przez „Led Zeppelin” – czyli jej piekielnej dynamiki, niesamowitej siły i energii, która niewątpliwie miała swoje źródło w nasyconej testosteronem młodości muzyków, co widoczne było zwłaszcza w estradowej prezencji Roberta Planta – emanującego seksem frontmana, „złotego boga” z nagim torsem, obdarzonego burzą płowych loków „cherubina” z piekła rodem. A przy tym doskonałego wokalisty, traktującego swój mocny i chropawy głos jak instrument i zatracającego się w każdym wykonywanym przez zespół utworze.
Sex appeal sex appealem, ale tym, co zrobiło na mnie w kinie największe wrażenie, to muzyka i jej brzmienie. Pamiętam, że kiedy rozległy się pierwsze dźwięki (pulsujący „pochód” basowy Jone’sa, przenikliwy riff Page’a i mocne uderzenie perkusji Bonhama) „How Many More Times” – kompozycji, którą „Led Zeppelin” zagrali w jakimś duńskim klubie młodzieżowym – to całe moje ciało przebiegł dreszcz, a na rękach poczułem gęsią skórkę. I tak już miałem prawie za każdym razem, kiedy z ekranu uderzała we mnie „ściana dźwięku” koncertowych nagrań „Led Zeppelin”, które można zobaczyć – i usłyszeć – w filmie. A jest ich całkiem sporo i – co najważniejsze – duża ich część prezentowana jest w całości. Tak więc ktoś, kto nie miał okazji wziąć udziału w występie „Led Zeppelin” „na żywo”, mógł się poczuć w kinie jak na koncercie – zwłaszcza, że dźwięk nagrań był zremasterowany, a obecne systemy nagłaśniające w kinie są rewelacyjne. Było więc bardzo głośno (dlatego nie mogłem tym razem zabrać do kina mojej żony ;) ), ale i wyraźnie – nie tylko rytmicznie, ale i melodycznie. Z ekranu można było usłyszeć m.in. „Bad Times Good Times”, “Whole Lotta Love”, “Ramble On”, „Communication Breakdown”, “Dazed and Confused”… czyli utwory z pierwszych dwóch płyt zespołu. Jak już wspomniałem, na tych dwóch krążkach muzyczna historia zespołu ukazana w filmie się zamyka, więc chyba nie powinno być spoilerem kiedy napiszę, że nie usłyszymy w nim „Schodów do nieba”, które pojawiły się dopiero na czwartej płycie zespołu.
Film trwa ponad dwie godziny, które przeleciały mi nie wiadomo kiedy, więc gdy zobaczyłem napisy końcowe, poczułem pewien zawód – tym bardziej, że lata 70. (nieobecne w tym dokumencie) były dla „Led Zeppelin” okresem pełnym glorii najsłynniejszej grupy rockowej na świecie, jak również czasem nieokiełzanej weny twórczej, która zaowocowała choćby genialną „Czwórką”, prawdziwym arcydziełem muzyki rockowej. Miałem nadzieję, że MacMahon zajmie się również tym okresem, ale podobno nie ma takich zamiarów. Szkoda, bo następna część dokumentu byłaby pewnie równie znakomita, jak pierwsza (można by nawet zaproponować jej tytuł: „Beeing Led Zeppelin”), chociaż nie wiem, jak poradzono by sobie z tymi bardziej drażliwymi fasetami „Led Zeppelin” (ekscesy, demolki, sex, drugs and rock & roll), jak również tragediami, które dotknęły wtedy członków zespołu – ze śmiercią Johna Bonhama włącznie. Zwłaszcza, jeśli ponownie zastosowano by formułę opowiadania Zepellinów o samych sobie. Nie jestem pewien, czy w takim wypadku byłoby w ogóle możliwe ukazanie pełnej prawdy o zespole – i być może z takiego samego założenia wychodzi MacMahon mówiąc, że na tym filmie poprzestaje.
Prawdę mówiąc rock jest już dla mnie pieśnią przeszłości, będąc w zasadzie muzyką mojej (wczesnej) młodości (z czasem zacząłem słuchać coraz więcej jazzu i muzyki klasycznej), ale jednak co jakiś czas wracam do niego (niestety, coraz rzadziej wyciągam z szafy mojego Stratocastera) – tak jak to było w przypadku omawianego tu filmu. Przy tej okazji przypomniałem sobie najważniejsze albumy „Led Zeppelin” – wysłuchując je w całości. I muszę przyznać, że odkryłem w nich wiele nowych rzeczy, na które wcześniej nie zwracałem tak uwagi, zadowalając się tym, co w rocku najlepsze i definitywne, czyli jego rytmem, dynamiką i bluesową proweniencją. Bo to trzeba sobie wyraźnie powiedzieć: nie ma w historii muzyki takiego gatunku, który tak bardzo byłby naładowany energią i dynamiczną ekspresją, jak właśnie rock – wraz z jego bardziej popularną (i mimo wszystko lżejszą) odmianą, czyli rock and rollem. Muzyka „Led Zeppelin” okazuje się bardziej kompleksowa, niż to może się wydawać, i to nie tylko dlatego, że już od samego początku Jones, Bonham, Page i Plant eksperymentowali z psychodelicznym brzmieniem i przesterowaniem, zachowując blues-rockową strukturę, ale miksując to wszystko z hard rockiem, którego byli jednym z prekursorów. Dyscyplina muzyczna Page’a połączona z jego pomysłami i inwencją oraz dynamiką riffów i improwizacją, a jednocześnie z grą nie pozbawioną momentami delikatności (ktoś nazwał go nawet „mistrzem kontrastów”); ostry i przenikliwy, a zarazem „przyduszony” głos Planta; oszałamiające, ciężkie i zwaliste dudnienie Bonhama – to wszystko z jednej strony wyglądało na trudny do opanowania żywioł, ale z drugiej strony miało swoją logikę czegoś skonstruowanego na głębszym poziomie. I było spajane przez precyzyjny, a jednocześnie „płynny” bas Jonesa – zawsze opanowanego i… jedynego zdrowego na umyśle człowieka wśród tych szaleńców. Szaleńców, którzy dzięki pewnej metodzie stworzyli coś wielkiego i niepowtarzalnego – coś, co zapewniło im nieśmiertelność. „Becoming Led Zeppelin” pozwala nam to sobie uzmysłowić.
8/10
* * *