.

Jakie to uczucie być zdanym tylko na siebie? (Timothée Chalamet jako Bob Dylan w filmie „Kompletnie nieznany”)
.
„Kompletnie nieznany”. Nadać taki tutuł filmowi zajmującemu się jednym z najsłynniejszych ikon amerykańskiej kultury (świadomie nie piszę „pop-kultury”) – to albo przewrotna prowokacja (ze szczyptą ironii), albo trafienie w sedno istoty tego kim był – i jest nadal – Bob Dylan. Albo jedno i drugie – a może coś jeszcze? Słowa „kompletnie nieznany” pochodzą oczywiście z utworu „Like a Rolling Stone” (który to, nota bene, znalazł się na pierwszym miejscu 500 najlepszych piosenek rocka w jednej z ankiet magazynu „Rolling Stone”) i znakomicie oddają stan faktyczny wiedzy, jaką o Dylanie posiada publiczność: z jednej strony jest on bowiem „znany” wszystkim (w sensie: każdy o nim słyszał), z drugiej zaś cały czas pozostaje chodzącą enigmą – człowiekiem, którego, mimo całej masy napisanych przez niego tekstów, trudno przeniknąć – nawet tym, którzy dobrze znają jego twórczość. Czy film ukazujący nam Boba Dylana w początkach jego kariery pozwala nam tę tajemniczą aurę wokół jego osoby choć trochę rozwiać?
Myślę, że tak. Ale wynika to nie tyle z głębi wejrzenia w fenomen twórczości Dylana i analizy jego osobowości (notabene nigdy nie było to intencją reżysera filmu Jamesa Mangolda), co z ukazania go jako człowieka z krwi i kości – w relacji z otaczającymi go ludźmi i na tle ówczesnego świata. Główna w tym zasługa wcielającego się w postać Dylana Timothéego Chalameta, który z właściwą sobie młodzieńczą charyzmą stworzył kogoś, kto nie jest Dylanem, ale jedną z jego wersji. W zasadzie nie ma w tej kreacji zbyt wiele naśladowania czy imitacji: Chalamet na naszych oczach powołuje do życia kogoś, kto jest muzykiem, pieśniarzem i poetą – a przy tym kimś po ludzku wiarygodnym. Jego Bob to ambitny, kreatywny, pełen werwy chłopak z poczuciem humoru, o nieodpartym uroku osobistym, uwodzicielski… a zarazem skoncentrowany na sobie, raniący swoje partnerki, arogancki i nieodpowiedzialny „dupek” (jak nazwała go sama Joan Baez)… No, ale skoro jest geniuszem…
Prawdę mówiąc nie widziałem Chalameta w roli Dylana, ale kupił mnie on już pierwszą zaśpiewaną w filmie piosenką (pewnie wszyscy już o tym wiedzą, ale nie szkodzi powtórzyć, że w „Kompletnie nieznanym” Timothée sam śpiewa i gra na gitarze – a wszystkie jego występy nagrywane były „na żywo”). To, co robił muzycznie Chalamet było tak dobre, że właściwie – na czas projekcji – zapomniałem o oryginalnych wersjach piosenek Dylana i nie czułem potrzeby dokonywania jakichkolwiek porównań. Naturalnie widzę (słyszę) teraz te różnice: ot, choćby większą chropowatość i nonszalancję w nosowym głosie Dylana, zaś większą dyscyplinę w interpretacjach Chalameta, dzięki czemu to, co widzimy i słyszymy na ekranie, nie ma już takiej spontaniczności, żywiołowości i swoistej wokalnej dezynwoltury, jaka charakteryzowała występy Dylana. Fizycznie też są inni: wprawdzie Chalamet jest w rzeczywistości wyższy od Dylana, ale w zestawieniu z nim wydaje się drobniejszy, bardziej filigranowy, „chłopięcy”… Ogólnie rzecz biorąc, nieco zgrzebna powierzchowność Dylana nie miała tej rafinady, jaką posiada zgrabna aparycja Chalameta – co zapewne przyczyniło się też do ocieplenia (a i wybielenia) odgrywanej przez niego postaci. Dość jednak tych drugorzędnych dygresji.
Bardzo byłem ciekaw jak Mangold poradzi sobie z ukazaniem na ekranie fermentu, jaki w pierwszej połowie lat 60. panował w Stanach Zjednoczonych – czasach walki o prawa człowieka, obawy przed bombą atomową, protestów społecznych, walki z rasizmem, zabójstwa Kennedy’ego, rodzącej się kontrkultury… Wiadomo było, że musi to zrobić przez pryzmat tego, co działo się wówczas w nowojorskiej Greenwich Village, mekce amerykańskiej bohemy, w której zjawił się w 1961 roku 20-letni Dylan, po opuszczeniu swoich rodzinnych stron w leżącej gdzieś na końcu świata Minnesocie. Twórcy filmu doskonale dali sobie radę z fizycznym odtworzeniem ówczesnego świata (detaliczna wierność tamtej rzeczywistości jest w tym filmie imponująca), sporo jest też odniesień społecznych i politycznych do wydarzeń tamtej epoki, ale to wszystko pozostaje w tle – i moim zdaniem na zbyt dalekim planie, byśmy odczuli ich ciężar i wpływ na zachowanie głównych bohaterów, którzy bądź co bądź reprezentują środowisko buntu i kontestacji – z artystami, poetami, muzykami, wszelkiej maści aktywistami i folkowcami na czele. W sumie to trudno mieć pretensje o to, że Mangold skupił się bardziej na postaci Dylana i jego muzyce oraz na relacjach Dylana z ludźmi z jego otoczenia – w tym na romansach z Joan Baez i Sylvie Russo (tę ostatnią niestety bardzo spłycając) – nie zapominając oczywiście o znaczeniu, jakie mieli w tamtym okresie dla Dylana Woody Guthrie i Pete Seeger – ale zrobił to w sposób bardzo tradycyjny i konwencjonalny, choć przy tym niezwykle sprawny. I pewnie dlatego film – jako produkt smaczny i lekkostrawny – tak podoba się mainstreamowej widowni. Ale z drugiej strony „Kompletnie nieznany” traci przez to na zadziorności i ostrości – nie daje nam poczucia intensywności tamtego czasu i nagłości mającej wówczas miejsce kulturowej transformacji, której jednym z elementów był rewolucyjny bez mała wpływ, jaki Dylan zaczął wtedy wywierać na młodych ludzi całego świata
Reżyser James Mangold stwierdził w jednym z wywiadów, że nie zgadza się z tymi, którzy mówią o Dylanie jako o enigmie, bo przecież Bob tak naprawdę jest bardzo bezpośredni, co wyraża się również w jego poezji. I rzeczywiście – postać Dylana w jego filmie jest dość transparentna – Dylan jest tam na swój sposób prostolinijny i szczery – wiemy czym się motywuje i dokąd podąża – i to na przekór temu, że dziewczyna, jaka mu towarzyszy (fikcyjna Sylvie Russo, której pierwowzorem jest istniejąca naprawdę Suze Rotolo, jaka odegrała w życiu Dylana znacznie większą rolę, niż jest to pokazane w filmie), skarży się, że właściwie to ona go nie zna. A wynikało to z tego, że już wówczas Dylan zaczął tworzyć wokół siebie tajemniczą otoczkę, konfabulując i zmyślając np. pewne szczegóły dotyczące swojego dotychczasowego życia. (Według mnie więcej w tym było próby mitologizacji samego siebie i autokreacji, niż mitomanii.) My nie dajemy się na to nabrać, bo wiemy jaka jest (mam tu na myśli biografię Dylana) prawda. Zresztą, w środowisku w jakim obracał się wówczas Dylan, każdy był traktowany jak meteoryt – nikogo tak naprawdę nie obchodziło, skąd ktoś się wziął i co baja. A jednak mocne wrażenie na wszystkich zrobił fakt, że niespełna w rok po pojawieniu się w Greenwich Village, Dylan podpisał kontrakt z wytwórnią Columbia na wydanie swojej pierwszej płyty.
Tak naprawdę, to Mangold podaje nam Dylana na tacy – i może właśnie dlatego sam twierdzi, że Bob nie był postacią enigmatyczną. Dzięki temu jego Dylan (a tym samym Dylan Chalameta) – tak, jak widzimy go na ekranie – jest w zasadzie osobą dwuwymiarową, a nie tak bardzo złożoną, jak to było w rzeczywistości. Dla mnie osobowość Dylana jest paradoksalna: z jednej strony bowiem uzewnętrznia się on w swojej poezji – i podczas swoich występów – z drugiej zaś myli tropy i tworzy bariery, przez które trudno dotrzeć do jego wnętrza. Być może ów paradoks bierze się również z tego, że bycie osobą publiczną wymusza na człowieku zachowania ekstrawertyczne. Także na kimś, kto – jak Dylan – jest z natury introwertykiem. Stąd też brała się nieustanna gra, jaką ze światem prowadził Dylan, zmieniając często swoje maski i persony, przez co jego prawdziwe „ja” pozostawało – czy też raczej wydawało się innym – tajemnicą. W jednym z wywiadów nasz bohater wyznał: „Jestem Bobem Dylanem, kiedy muszę być Bobem Dylanem, poza tym, przez większość czasu, mogę być po prostu sobą.”
Jest w kreacji Chalameta jakaś lekkość, która według mnie nie pasuje do Dylana. Śmiem twierdzić, że to m.in. dlatego, oglądając film, nie odczuwamy tego, iż mamy do czynienia z buntownikiem – z kimś, kto w jakiejś sprawie protestuje, czy też jest zaangażowany w coś politycznie. Tak po prawdzie, to buntowniczość, protest, „bycie głosem pokolenia”, lewicowość… wszystko to zostało poniekąd narzucone Dylanowi (czy też raczej przyszło do niego) z zewnątrz – z czym on nie czuł się zbyt komfortowo i z czym właściwie nigdy się nie utożsamił – mimo, że przecież można to wywieźć z jego twórczości. Moim zdaniem bierze się to głównie z tego, co było (i nadal jest) najbardziej dominującą cechą kreatywnej osobowości Boba Dylana: niezgoda na zaszufladkowanie, zamknięcie w jakimkolwiek „pudełku”, zaetykietowanie. Może więc podejście Mangolda jest tym właściwym: pokażemy widzom naszego bohatera przede wszystkim przez jego poezję, piosenki i relacje z najbliższymi mu ludźmi, które (z wyjątkiem może spotkań Dylana z Woodym Guthrie) są dość zwyczajne, a nawet banalne (zwłaszcza na tle fermentu i niepokojów tamtej epoki), a od widza będzie zależeć, jak on ten materiał odbierze i zinterpretuje – i jak głęboko w to wejdzie.

Buntownik mimo woli? Piosenki i poezja Dylana żyją swoim własnym życiem. Podobnie jak film „Kompletnie nieznany” – z muzyką, która wielu uwodzi.
.
Moja wysoka ocena filmu „Kompletnie nieznany” nie bierze się oczywiście z tego, co można mu zarzucić (tym bardziej, że nie jest on perfekcyjny), lecz z faktu, że jego obejrzenie (a zwłaszcza wysłuchanie ścieżki dźwiękowej) dostarczyło mi wielkiej przyjemności. Oprócz Chalameta widzimy i słyszymy w nim m.in. Edwarda Nortona (w roli Pete’a Seegera), Monikę Barbaro (wcielającą się w Joan Baez), a nawet odgrywającego Johny’ego Casha Boyda Halbrooka (warto w tym miejscu przypomnieć wyreżyserowaną 10 lat temu przez Mangolda znakomitą biografię Casha „Spacer po linie” z pamiętną kreacją Joaquina Phoenix’a w roli głównej). Wszyscy oni wypadli (również pod względem muzycznym) świetnie – zwłaszcza Norton, który jako Pete Seeger partnerował Dylanowi, będąc zarówno jego przyjacielem, jak i (w końcu) adwersarzem. Tym ostatnim stał się wtedy, kiedy Dylan zaczął wyzwalać się z ograniczeń, w jakie wtłaczała go muzyka folkowa, w której Seeger był figurą prominentną, a przy tym bardzo konserwatywną. Warto tutaj nadmienić, że jednym z najważniejszych wątków scenariuszowej narracji filmu, jest ewolucja Dylana, który, występując, gitarę akustyczną zamienia z czasem na elektryczną, mimo gwałtownych protestów jego fanów (wyzywających go nawet od „Judaszy” i „zdrajców”). Dylan oczywiście przed tym się nie ugina (kolejna ważna cecha jego charakteru), a wręcz przeciwnie: każe swojemu, brzmiącemu już zdecydowanie rockowo zespołowi, grać jeszcze głośniej. I to jest chyba najmocniejszy bezpośredni gest buntowniczy Dylana, jaki widzimy w filmie. Bardzo mądrą decyzją było ograniczenie akcji filmu do lat 1961 – 1965 (daty te wyznaczone są pojawieniem się Dylana w Nowym Jorku oraz jego „zelektryfikowanym” występem na Festiwalu Folkowym w Newport). Z jednej strony ustrzegło to twórców filmu przed rozmyciem niesłychanie bogatej biografii Dylana (zwłaszcza w kontekście jego twórczości), z drugiej zaś umożliwiło przedstawienie najciekawszego okresu w życiu artysty, który zarazem uznać chyba można za najbardziej formatywny, jeśli chodzi o rolę i znaczenie Boba Dylana w amerykańskiej kulturze. A ta jest nie do przecenienia.
8/10
* * *