.
Zgadywankę kto w tym roku zdobędzie Oscary pozostawiam innym. Zamiast tego chciałbym pokrótce zaprezentować nominowane do tej nagrody filmy oraz ich twórców w najważniejszych kategoriach. Tych, którzy chcieliby czegoś więcej dowiedzieć się o filmach nominowanych do Oscara dla najlepszego filmu roku, zapraszam do przeczytania moich recenzji: „Black Panther”, „BlacKkKlansman”, „Bohemian Rhapsody”, „The Favourite”, „Green Book”, „Roma”, „A Star is Born” i “Vice”. Tutaj pozwolę sobie zamieścić kilka luźnych uwag, abyśmy mieli lepsze rozeznanie w tym, co będzie na uroczystości rozdania Oscarów grane.
.
.
NAJLEPSZY FILM – „Black Panther”, „BlacKkKlansman”, „Bohemian Rhapsody”, „The Favourite”, „Green Book”, „Roma”, „A Star is Born”, “Vice”
.
W tym zestawie uderza nie tyle wybitność filmów, które się w nim znalazły (może z dwoma wyjątkami, ale o tym za chwilę), co ich niezwykła różnorodność z jednej strony, oraz przynależność do kina rozrywkowego (z jednym wyjątkiem – wszyscy chyba domyślają się jakim) z drugiej. Nie ulega wątpliwości, że Oscary są upolitycznione – co ma zarówno swoje dobre, jak i złe strony. Osobiście jednak uważam, że oceniając wartość jakiegoś filmu (a z czymś takim mamy do czynienia w przypadku rozdawania Oscarów) powinno się to robić w kategoriach sztuki kina, a nie mieszając do tego politykę. Niestety, z wyjątkiem „Bohemian Rhapsody”, „The Favourite” i „A Star is Borne” wszystkie pozostałe filmy – jak się okazało – nie zdołały uniknąć politycznych afektów, kwasów i odniesień.
Nie dziwię się, że stało się tak w przypadku „Vice”, czyli filmu politycznego par excellance. Tym bardziej, że była o biografia Dicka Cheneya opowiedziana przez kogoś, kto nie znosi Republikanów – a zwłaszcza „neoconów”, którzy rozpętali wojnę na Bliskim Wschodzie. Jednak McKay zrobił z tego bardziej satyryczną komedię niż zjadliwy paszkwil, posługując się przy tym dość powszechnie znanymi faktami, tym samym wytrącając z ręki broń swoim politycznym adwersarzom, choć nie unikając zarzutów o spłycenie postaci najbardziej wpływowego wiceprezydenta w historii Stanów Zjednoczonych.
Muszę się przyznać, że obawiam się nieco pisania tutaj o filmach, które w jakiś sposób powiązane są z problemem rasowym. Bo jeśli wspomnę tutaj o moich zastrzeżeniach wobec „Black Panther”, czy „BlacKkKlansman”, to ktoś gotów jest zarzucić mi… nie tylko brak politycznej poprawności, co wręcz krypto-rasizm. A tymczasem ja uważam, że np. wynoszenie pod niebiosa „Czarnej Pantery” ma swoją przyczynę również w tym, że ten film zrobili niemal wyłącznie twórcy o czarnym kolorze skóry (co, nawiasem mówiąc, rzeczywiście jest wspaniałym ewenementem). Tyle, że – abstrahując od jego doskonałości technicznej i walorów widowiskowych bluckbustera – nie jest to film wybitny, jeśli chodzi o jego zawartość myślową (scenariusz opowiada historię banalną, infantylną i dość absurdalną). Moim zdaniem filmem znacznie lepszym pod tym względem jest „BlacKkKlansman” Spike’a Lee. I mimo tego, że jego głównym tematem jest rasizm, to posiada on przy tym wiele zalet filmu rozrywkowego, więc ogląda się go bardzo dobrze. Przy czym, wcale nie musimy podzielać politycznego radykalizmu reżysera (znanego choćby z jego publicznych wystąpień), który jednak w pewnym stopniu przedostaje się do „BlacKkKlansmana”, co dla jednych jest zupełnie zrozumiałe, dla innych zaś – nieco bardziej problematyczne.
Niestety, nawet „Green Book” – film wydawałoby się zupełnie „nieszkodliwy” jeśli chodzi o nawiązanie rasowe, a wręcz przeciwnie – zbliżający do siebie rasy i przedstawiający czarnoskórego, który przewyższa białego intelektem, kulturą i zdolnościami – nie ustrzegł się kontrowersji, które jednak wydają mi się tak niedorzeczne, że nie myślę się tutaj o nich rozwodzić. Według mnie jest to bardzo dobre kino rozrywkowe, mimo że zrobione tak trochę „po publiczkę”.
To ostatnie zdanie mogłoby mi też posłużyć do opisania filmu „A Star is Born”, który – przyznaję – oddziałał na mnie jeszcze bardziej emocjonalnie niż „Green Book”. Bradley Cooper – ryzykując wiele! – wziął się za odgrzanie historii, którą w kinie przerabiano już ze cztery razy i muszę przyznać, że udało mu się to znakomicie – i to na wielu poziomach, łącznie z zagraniem jednej z głównych ról, czy obsadzeniem w charakterze swojej partnerki Lady Gagi.
W muzyczne rejony przeniosła nas również „Bohemian Rhapsody” – biografia Freddiego Mercury, którą przyjęto różnie, ale dla fanów zespołu Queen była to prawdziwa uczta, bo z ekranu (a właściwie z głośników), spłynęła na nich kaskada dźwięków, mogąca wprowadzić ich w euforię. Wprawdzie nikt nie może zastąpić prawdziwego Freddiego, ale wcielający się weń Rami Malek poradził sobie z tym całkiem nieźle.
Ponad całą tę rozrywkę wyrastają według mnie dwa filmy: „Faworyta” oraz „Roma”, choć na tym pierwszym też można się znakomicie bawić. Świetność „Faworyty” wynika z trzech rzeczy: znakomitej gry aktorskiej, doskonałego scenariusza i robiącej wielkie wrażenie oprawy plastycznej (fantastyczne kostiumy i scenografia). Film historyczny (akcja dzieje się na dworze królowej Anny, w XVIII-wiecznej Angli), ale z zupełnie współczesnym zacięciem, jeżeli chodzi o ekspresyjność głównych postaci – trzech kobiet, które zwierają się tutaj w mocnym psychologicznym i emocjonalnym klinczu.
I wreszcie „Roma” – prawdziwy fenomen kina ostatnich miesięcy. Ja wiem, że to wygląda tak, jakby na punkcie tego filmu wszyscy zwariowali, ale rzeczywiście jest to obraz niezwykły i już teraz można chyba powiedzieć, że wybitny – bez względu na to, ile wpompowano w jego promocję i że to zrobił Netflix. „Roma” posiada wszelkie cechy kina art-house’owego, ale potrafi głęboko przeniknąć w głąb wrażliwości widza, który… zdoła na tym filmie dotrwać do jego końca. Oczywiście to jest żart, bo ja np. nie nudziłem się na „Romie” ani minuty (i nie chcę przez to powiedzieć, żem taki mądry i wyrafinowany) – bowiem zachwyciła mnie nie tylko forma tego filmu, ale i poruszyła jego zawartość. Coraz trudniej jest we współczesnym kinie o dzieło, które byłoby takim unikatem, jak „Roma”.* * *
.
NAJLEPSZY AKTOR PIERWSZOPLANOWY – Christan Bale („Vice”), Bradley Cooper („A Star is Born”), Willem Dafoe (“At Eternity Gate”), Rami Malek (“Bohemian Rhapsody”), Viggo Mortensen (“Green Book”)
NAJLEPSZY AKTOR DRUGOPLANOWY – Mahershala Ali („Green Book”), Adam Driver („BlacKkKlansman”), Sam Elliott („A Star is Born”), Richard E. Grant (“Can You Ever Forgive Me?”), Sam Rockwell (“Vice”).
Jeśli chodzi o aktora w roli pierwszoplanowej, to głównymi rywalami do Oscara są tutaj Christian Bale i Rami Malik, choć pozostała trójka stworzyła kreacje znakomite (i według mnie lepsze od Malika, choć niedorównujące Bale’owi). Transformacja – nie tylko cielesna, ale i psychologiczna – jakiej dokonał Christian Bale w „Vice” robi ogromne wrażenie i nie wahałbym się ją nazwać genialną. Wprawdzie scenariusz nie pozwala mu odsłonić całej głębi charakterologicznej Dicka Cheneya, ale może rzeczywiście ten pozbawiony charyzmy polityk był w rzeczywistości takim nieskomplikowanym, ale żądnym władzy karierowiczem i technokratą, jakim przedstawia go Bale (a raczej autor scenariusza MacKay)?
Moim zdaniem wcale nie gorzej wypadł Viggo Mortensen, który w „Green Book” nie mniej organicznie przepoczwarzył się w nowojorskiego „makaroniarza” (podobnie jak Bale’a trudno mi go było w tej roli rozpoznać) i wraz z Mahershalem Ali stworzył w tym filmie koncertowy duet, równie wzruszający co zabawny.
Bradley Cooper wypadł w swoich „Narodzinach gwiazdy” jak zwykle, czyli świetnie. Ale zaskoczył choćby tym, że – nauczywszy się dla potrzeb tego filmu gry na gitarze i śpiewania w country-rockowej kapeli – całkiem wiarygodnie zabrzmiał w nagraniach koncertowych (zarejestrowanych na żywo!) Wprawdzie postać jaką stworzył na ekranie zalatywała nieco kliszą rockmana-alkoholika, to jednak dzięki chemii jaka zaistniała między nim a Gagą (nie tylko seks, ale i serce!) nie mieliśmy problemu uwierzyć w ten ich tragiczny romans, a nawet przejąć się nim wielce.
Wprawdzie za Rami’ego Malika śpiewał w „Bohemian Rhapsody” Freddie Mercury, a on sam „tylko” skakał po scenie i poruszał ustami (męcząc się z niewydarzoną protezą udającą cztery dodatkowe siekacze Freddiego) to jednak w filmie „Bohemian Rhapsody” Malik napracował się niewąsko, bo zagrać pop-kulturową legendę nie jest tak łatwo, zwłaszcza jeśli się to robi do tak schematycznego scenariusza i z reżyserem, którego ciągle nie ma na planie. Muszę się przyznać, że w Maliku brakowało mi tej charyzmy Freddiego – większej dynamiki poruszania się po scenie, mniejszej dziecinady w codziennym zachowaniu – lecz nie przeszkadzało mi to w dobrym odbiorze tego filmu, a zwłaszcza słuchaniu doskonałej muzyki, jaką stworzył zespół Queen.
Adam Driver nie zapadł mi jakoś w pamięć, Sam Elliot zagrał właściwie siebie, ale już Richard E. Grant zdecydowanie się spośród nich wyróżnił, wchodząc w skórę geja-utracjusza-narkomana-dandysa i wypełniając ją duszą (szkoda tylko, że zagrał w filmie, którego nikt prawie nie wdział). Sam Rockwell w „Vice” nie miał chyba tak trudnego zadania, bo co to za sztuka sparodiować George’a W. Busha? A poza tym pojawił się w filmie zaledwie w paru scenach. (Z tą parodią to jednak trochę przesadziłem, bo jego W. był jednak bardziej przekonujący, niż karykaturalny, i Sam naprawdę nie ma się czego wstydzić, a wręcz przeciwnie).
Na temat kreacji Willema Dafoe się nie wypowiadam („At Eternity Gate” to jedyny film jakiego nie widziałem, choć bardzo chciałem), ale znając tego aktora nie wątpię, że zmajstrował on coś szczególnego.* * *
.
NAJLEPSZA AKTORKA PIERWSZOPLANOWA – Yalitza Aparicio („Roma”), Glenn Close („The Wife”), Olivia Coleman („The Favourite”), Lady Gaga (“A Star is Born”), Melissa McCarthy (“Can You Ever Forgive Me?”)
NAJLEPSZA AKTORKA DRUGOPLANOWA – Amy Adams („Vice”), Marina de Tavira („Roma”), Regina King („If Beale Street Could Talk”), Emma Stone (“The Favourite”), Rachel Weisz (“The Favourite”).
Zacznę może od aktorek drugoplanowych, bo ta kategoria to jeden wielki „mess”. Przede wszystkim nie wiem co tutaj robią Emma Stone i Rachel Weisz, bo stworzone przez nie kreacje zdecydowanie bardziej należą do kategorii Actress in a Leading Role, wyróżniając się ponadto spośród wszystkich wymienionych wyżej pań i jedyna Glenn Close w „The Wife” zagrała równie doskonale co one (Oscar murowany). To nie znaczy jednak, że pozostałe aktorki znalazły się w obu tych kategoriach przypadkowo, zwłaszcza Olivia Coleman. Nie, Melissa McCarthy, Amy Adams, Regina King a nawet Lady Gaga wykazały się doskonałym rzemiosłem – ich nominacje nie dziwią, tym bardziej, że już od dawna cieszą się famą aktorek z pierwszej ligi.
Odnoszę wrażenie, że Marinie de Tavira bardzo pomógł w otrzymaniu nominacji niebywały hype, jaki się wytworzył wokół „Romy”, bo gdyby nie to, to pewnie nikt z Akademików nie zwróciłby na nią uwagi (każdego roku w światowym kinie powstają setki znakomitych ról). Trochę podobnie jest z Yaliztą Aparicio, ale dość niezręcznie mi jest o tym pisać, bo ja tę kobietę bardzo polubiłem (lecz niekoniecznie jako aktorkę). Yalitza jest amatorką-naturszczykiem, do filmu Cuaróna trafiła przypadkowo, oczekując na otrzymanie pracy przedszkolanki. Ma w „Romie” kilka wzruszających scen, gdzie wypadła bardzo naturalnie, ale żeby od razu Oscar? Choć ja w sumie się z tego sukcesu Yalitzy cieszę, bo wolę, żeby to ona była celebrowana, a nie jakiś zawodowy celebryta, który hołdów ma w swoim życiu po pachy. Ponadto stała się ona swego rodzaju ambasadorem rdzennych Meksykanów, co jest samo w sobie cenną wartością, ale to wszystko należy przecież do sfery poza-filmowej.
Jak już wspomniałem, wszystko wskazuje na to, że Oscara otrzyma Glenn Close i to nie dlatego, że mimo siedmiu bodajże dotychczasowych nominacji, złotej statuetki do tej pory nie dostała, choć niejedną świetna rolę zagrała a jej dorobek aktorski jest doprawdy imponujący… No może z tych powodów też, ale faktem jest, że jej wystąpienie w „The Wife” (o którym to filmie, gdyby był bez niej, już dawno by zapomniano) było naprawdę wybitne – moim zdaniem najlepsze w kinie amerykańskim ubiegłego roku.
O tym już napomknąłem, ale nie zaszkodzi powiedzieć to jeszcze wyraźniej: aktorskie mistrzostwo świata osiągnęły w „Faworycie” Olivia Coleman, Rachel Weisz i Emma Stonne, ale niestety – a series of unfortunate events spowodowała, że nie przełoży się to na Oscary (choć w kategorii Actress in a Supporting Role wszystko się może zdarzyć). Jednakże, prawdę mówiąc, czy jest to aż takie ważne wobec faktu, że te fantastyczne role powstały, poszły w świat i zostały uwiecznione w nad wyraz nietuzinkowym filmie?
Nie chce mi się za bardzo ruszać przypadku Reginy King (dobre wystąpienie w filmie „If Beale Street Could Talk”, który Akademia pozostawiła raczej w spokoju), bo nie wiem, ile w tym wyróżnieniu jest koniunktury, lecz nie sposób czegoś więcej nie napisać o zaskakująco dojrzałym debiucie Stefani Germanotti, która fanom muzyki pop znana jest jako Lady Gaga – dość teatralna persona, skrywająca się za maską efekciarstwa i bombastycznonści. Na szczęście Bradley Cooper wybił jej z głowy aplikację wszelkiej sztuczności do swojego filmu i Stefani zagrała bardzo naturalnie i ujmująco, choć wyraziście i dobitnie. I oczywiście z Bradleyem przebojowo zaśpiewała, co niewątpliwie przyczyniło się do sukcesu „Narodzin gwiazdy”, który bez takiej dobrej muzyki nie byłby możliwy.* * *
.
NAJLEPSZY REŻYSER – Spike Lee („BlacKkKlansman”), Paweł Pawlikowski („Cold War”), Yorgos Lanthimos („The Favourite”), Alfonso Cuarón (“Roma”), Adam McCay („Vice”)
.
Jeśli chodzi o tę kategorię, to powiedzmy sobie szczerze, że były lepsze lata. Oczywiście, że cieszy nominacja dla Pawła Pawlikowskiego za „Zimną wojnę”, ale ja miałem co do tego filmu tyle zastrzeżeń, że czuję z tego powodu pewien dyskomfort, bo osobiście nie uważam, że Pawlikowski wyreżyserował ten film dobrze (i myślę, że była to również wina źle napisanego scenariusza). Wiem, że tymi stwierdzeniami narażam się licznym wielbicielom tego filmu, no ale cóż mam począć – obłudnie chwalić albo całą rzecz przemilczeć? Nie chcę tego robić, a i jest już na to za późno, bo moja recenzja została opublikowana nie tylko na mojej stronie autorskiej, ale i w prasie polonijnej. Długą rozmowę na temat „Zimnej wojny” przeprowadziłem również ze znanym krytykiem filmowym Zbigniewem Banasiem (jej fragmentu można wysłuchać tutaj). Mój główny zarzut wynikał z tego, że Pawlikowskiemu nie udało się wiarygodnie opowiedzieć tej historii, a estetyka filmu okazała się ważniejsza od jego fabularnej treści.
Mogłoby się wydawać, że podobnie koneserski – i snobistyczny – film nakręcił Alfonso Cuarón, ale w rzeczywistości jego „Roma” jest tak odmienna od „Zimnej wojny”, że mógłbym tu napisać o tym sążnisty elaborat, ale to sobie (i ewentualnemu Czytelnikowi) daruję. Bo to, że oba filmy posługują się obrazem czarno-białym, to tylko bardzo powierzchowne podobieństwo. Przede wszystkim „Roma” – mimo kadrowego piękna i operatorskiej wirtuozerii – nie jest dziełem przeestetyzowanym. Dla Cuaróna najważniejszy był w tym wszystkim człowiek i ten autentyzm ludzkich relacji w jego filmie jest odczuwalny. Być może przyczynił się do tego fakt, że aktorzy dostawali od niego scenariusz dopiero w dniu kręcenia danej sceny, więc na planie filmowym zachowywali się tak, jak w życiu, w którym przecież nie mamy pojęcia co przyniesie następna chwila. To nie przypadek, że Cuarón nakręcił taki unikalny film, bo wszystkie jego dotychczasowe – jak np. „I twoją matkę też”, „Ludzkie dzieci”, czy zwłaszcza „Grawitacja” – jeśli nawet nie były doskonałe, to na pewno wyróżniały się swoją oryginalnością, a ponadto każdy z tych obrazów był zupełnie inny od pozostałych. Wszystkie były dobre, ale „Roma” jest wśród nich najlepsza – i to nie dlatego, że dostała aż 10 nominacji do Oscara (i zdobędzie co najmniej połowę z nich), ale dlatego, że jest to naprawdę film wybitny, który zapisze się w historii światowego kina.
Coś mi się wydaje, że Spike Lee znowu nie ma szczęścia, bo w tym roku – kiedy wreszcie mógłby dostać Oscara za reżyserię – trafił (podobnie jak inni kandydaci nominowanie w innych kategoriach) na zabójczą konkurencję w postaci Cuaróna i „Romy”. Sprawność reżyserska Spike’a Lee jest niewątpliwa i mimo, że w swoim filmie dosłownie żongluje on konwencjami, nieustannie zmieniając przy tym ton, to jego „BlacKkKlansman” pozostaje utworem spójnym, zachowującym ciągłość. Jest też niezłą rozrywką i choć głównym tematem filmu jest rasizm to Spike’a Lee nie opuszcza w nim humor, udzielający się też widzowi.
Bardziej niemiłosierny dla swoich bohaterów (czy też raczej bohaterek, bo w centrum jego filmu znajdują się panie) jest Yorgos Lanthimos, który miał o tyle łatwiej w stworzeniu filmu wybitnego (jakim niewątpliwie jest „Faworyta”), że dysponował doskonałym scenariuszem oraz aktorkami, które swoją brawurą mogły zakasować całą resztę koleżanek po fachu. Ale ten Grek jest twórcą filmów naprawdę intrygujących i choć „Faworyta” nie jest tak surrealnie odjechana, jak np. „Lobster” czy „Zabicie świętego jelenia”, to ekstrawagancki i prowokując styl Lanthimosa jest w tym filmie bardzo wyczuwalny, ale – co ciekawe – ta osobliwość nie odpycha, a wręcz przeciwnie – ma w sobie nieodpartą moc atrakcji.
Reżyserskim oryginałem jest również Adam McKay i chociaż „Vice” nie ma chyba takiej finezji jaką miał jego wcześniejszy film „The Big Short”, to jednak ta polityczna satyra, jaka jest „Vice”, będąca czymś w rodzaju biografii Dicka Cheneya i anty-republikańską filipiką, sprawdza się w kinie całkiem nieźle, zwłaszcza dla tych, którzy podzielają liberalne poglądy MacKaya i jego awersję do neo-konserwatystów z administracją Busha na czele. Reżyser nakręcił „Vice” w tym samym stylu, co „The Big Short”, który polega na aplikacji przeróżnych elementów – zbitek montażowych, przeskoków w czasie, mieszania dokumentu z fikcją i powagi z komedią. Przy czym to wszystko nie przytłacza widza, a film nie traci lekkości, zyskując na erudycyjności. Wygląda na to, że w tym stylu McKay czuje się najlepiej, wyrażając się interesująco i elokwentnie, co znalazło uznanie widzów, ale i amerykańskiej Akademii filmowej.* * *
Recenzje filmów nominowanych w tym roku do Oscara w kategorii Best Picture: „Black Panther”, „Faworyta”, „BlacKkKlansman”, „Green Book”, „A Star is Born”, „Vice”, „Bohemian Rhapsody”, „Roma”.
.