.
Przyszła kolej na omówienie ostatniego filmu z Oscarowej puli ośmiu tytułów nominowanych w tym roku do Oscara. Jest to satyra polityczna w reżyserii Dama MacKay’a, która zajmuje się najbardziej chyba znanym wiceprezydentem Stanów Zjednoczonych, który mimo braku charyzmy, uważany był za jednego z najbardziej wpływowych polityków kilku ostatnich dekad.
.
.
Tytuł filmu mówi za siebie – jest to nomen omen dość ostentacyjny w przekazie tego, co reżyser „Vice” Adam McKay sądzi o wiceprezydencie George’a W. Busha. No cóż, film mógłby również nosić tytuł „Dick” – co zapewne spotkałoby się z aplauzem mniej wybrednych (jeśli chodzi o aluzyjną finezję) liberalnych anty-republikanów – ale nawet dla McKaya, który swego czasu produkował się dla programu Saturday Night Live, byłoby to za dużo. Tym bardziej, że „Vice” mimo wszystko stara się ukazać to bardziej „ludzkie” oblicze Dicka Cheneya, począwszy od młodzieńczych falstartów (pijaństwo, wydalenie z Yale); przez dobrą relację z prostującą go – dopingującą i wspierającą – żoną; po okazanie cieplejszych ojcowskich uczuć swojej córce, która okazała się lesbijką (jak na ironię jego mocno konserwatywnych zapatrywań).
W swoim najnowszym filmie Adam McKay jeszcze bardziej podkręca narracyjną konwencję, którą zastosował w pamiętnym „The Big Short”, polegającą na ukazaniu opowiadanej historii w formie kolażu różniących się stylistycznie zbitek montażowych i obrazów, mieszaniu fikcji z dokumentem, zawieszaniu akcji, stosowaniu czasowych przeskoków, gwałtownej zmianie tonów – o takich drobiazgach jak stop-klatki, slow-motion, czarne plansze, czy bezpośrednie zwracanie się do widza, nie wspominając. Wszystko wskazuje na to, że McKay wyrabia sobie w ten sposób swój filmowy charakter pisma, a to wszystko staje się jego znakiem rozpoznawczym.
Styl ten sprawdził się doskonale w „The Big Short”, filmie zajmującym się konkretną sytuacją polityczno-społeczną, czyli krachem finansowym, jakiego Stany Zjednoczone doświadczyły pod koniec pierwszej dekady naszego wieku. Czy jednak równie dobrze sprawdza się w „Vice”, który jest właściwie biografią, obejmującą niemal 50 lat życia jednego człowieka? Opinie są różne, ja jednak nie miałem z tym większego problemu, bo film oglądało mi się bardzo dobrze. Co jednak nie oznacza, że po projekcji nie miałem wobec niego żadnych zastrzeżeń.
„Vice” jest polityczną satyrą, z dość wyraźnie zaznaczoną tezą, co może już na dzień dobry podzielić widownię, która zwykle jest już podzielona politycznie – często zatopiona w swoim plemiennym zacietrzewieniu i bezkrytycznej stronniczości.
Nie ulega wątpliwości, po jakiej stronie stoi McKay, co – paradoksalnie – nie przesądza jeszcze o wartości poznawczej filmu, ale rodzi uzasadnione pytanie o faktograficzną rzetelność i zdolność reżysera do wyważenia pewnych racji, artykułowanych – i zrozumiałych – nie tylko we własnym obozie.
I tutaj zgadzam się z tymi, którzy uważają, że McKay wyłamuje otwarte drzwi, tzn. zwraca się do tych, którzy są już przekonani – tak naprawdę zabawiając ich tym, co wszyscy już znają (nota bene posługując się jednak przy tym faktami). Inna sprawa, że obecnie – jak mi się wydaje – wszystkie spory polityczne (i to na całym świecie, wliczając w to nie tylko Stany Zjednoczone, ale również Polskę) polegają na przekonywaniu tych, którzy już są przekonani, a tym samym impregnowani nie tylko na racje adwersarzy, ale i na same fakty.
Powiedzmy sobie szczerze, że film nie wchodzi zbyt głęboko w społeczno-polityczną tkankę rzeczywistości amerykańskiej, ani tym bardziej światowej. Być może dzieje się tak dlatego, że McKay przyjął zbyt szeroką perspektywę czasową, a ponadto skupia się głównie na polityczno-biograficznych „fajerwerkach” z życia bohatera, tworząc coś w rodzaju – jak to trafnie ktoś określił – listy „Największych Przebojów Niesławy Dicka Cheneya”. Film zbudowany jest przemyślnie, ma skomplikowaną i ciekawą formę, ale jego zawartość intelektualna nie poraża ani bogactwem, ani głębią – ślizgając się po powierzchni całego tego politycznego cyrku i serwując nam same oczywistości. Gdzieś tam w tle dzieją się okropności, widzimy straszne obrazy, zdajemy sobie sprawę z bezwzględności machiny władzy i działania sił, które mielą losy milionów ludzi na całym świecie, ale odnosi się wrażenie, że twórcom filmu bardziej odpowiada sznyt satyryczny, niż tragiczny, dlatego bardziej idą w skecz, niż w dramat. Być może odzywa się w tym przeszłość reżysera jako autora Saturday Night Live?
Ta swoista lekkoduszność sprawia, że ciężar gatunkowy zawartej w „Vice” mikstury jest o wiele mniejszy, niż w innych, bardziej drapieżnych i dociekliwych dramatach kina politycznego, jak chociażby w filmach Olivera Stone’a, którego pasja i temperament – mimo jego predylekcji do teorii spiskowych i mocnego przechyłu w lewo – pozwalały mu na tworzenie obrazów potrafiących nami wstrząsnąć i głęboko poruszyć.
Ale dość tego narzekania, bo ktoś pomyśli, że jest to film błahy i zepsuty, na którym można się tylko nudzić albo irytować. Otóż tak nie jest, bo w konwencji kina rozrywkowego „Vice” sprawdza się jednak znakomicie – czego przykładem nie tylko moja pozytywna reakcja, osiem nominacji do Oscara, ale i opinie widzów, którym film się spodobał. (A ci stanowią jednak większość).
Pisząc o „Vice” nie sposób nie wspomnieć o zdumiewającej kreacji Christiana Bale’a, który – wbrew swojej aparycji będącej cielesną antytezą Dicka – przepoczwarzył się w Cheneya, przyjmując nie tylko jego posturę, powierzchowność, gesty czy sposób mówienia, ale i wchodząc głębiej w jego psyche, dzięki czemu na ekranie widzieliśmy prawdziwego człowieka, a nie tylko personifikację przytłoczoną kilogramami lateksu (nawiasem mówiąc charakteryzacja Bale’a w roli Cheneya była według mnie znacznie lepsza, niż Oldmana w roli Churchilla). Muszę przyznać, że Bale osiągnął ten autentyzm wbrew temu, że scenariusz filmu traktuje postać Cheneya dość powierzchownie, kreśląc jego motywacje zbyt grubą kreską, nie mając najlepszego zdania o jego inteligencji (bo z tym, że Dick Cheney nie miał żadnej charyzmy, to chyba wszyscy się zgadzają).
Postacią bardziej skeczową jest George W. Bush w interpretacji Sama Rockwella (nominacja do Oscara), który ukazał W. – bardziej go parodiując, niż odgrywając – jako dość bezwolnego i nie tryskającego raczej mądrością prezydenta, który nie za bardzo wie, co się wokół niego dzieje. Najmniej wiarygodny jest grany przez Steve’a Carella Donald Rumsfeld – jak na mój gust zbyt karykaturalny, przypominający tu bardziej cynicznego satyra-śmieszka, niż bezczelnego i sztywnego technokraty bez skrupułów, jakim był w rzeczywistości Rumsfeld. Postacią nie do końca wykorzystaną jest moim zdaniem żona Cheneya Lynne (w którą wcieliła się, również nominowana do Oscara, Amy Adams) – ważna na początku filmu, ale później jakby usunięta w cień.
Cięgle łapię się na tym, że mimo iż film mi się podobał, to więcej piszę tu o jego wadach, niż zaletach. Być może bierze się to z pewnego rozdźwięku między moimi seansowymi emocjami a bardziej refleksyjnym racjonalizmem, który dopiero teraz, przy pisaniu tej recenzji, do mnie dociera i nieco mnie chłodzi. Trochę mi wstyd, że się bawiłem na filmie poruszającym sprawy, które swego czasu były dla mnie źródłem zupełnie niezabawnych konkluzji dotyczących mechanizmów władzy, politycznego cynizmu, korporacyjnego łupiestwa czy roli Stanów Zjednoczonych w destabilizacji Bliskiego Wschodu. Ale przecież kino, to również – kto wie, czy nie przede wszystkim? – rozrywka.
Prawdę mówiąc, napisałem to wbrew temu, że zawsze oczekiwałem od kina czegoś więcej.
* * *
Recenzje pozostałych filmów nominowanych w tym roku do Oscara w kategorii Best Picture: „Black Panther”, „Faworyta”, „BlacKkKlansman”, „Green Book”, „A Star is Born”, „Bohemian Rhapsody”, „Roma”.
.