z filmowego notatnika
W dobie internetowego dostępu do dóbr wszelakich – w tym filmów, które już dawno zeszły z kinowych ekranów – warto przypomnieć pewne tytuły, jakie być może umknęły niegdyś naszej uwadze, albo do których warto wrócić. Stąd ten mały przegląd filmów starszych i nowszych, który być może pomoże niektórym w wyborze czegoś ciekawego do obejrzenia. (Poniższe noty o filmach nie były dotychczas publikowane na stronie Wizji Lokalnej – co jest dodatkowym powodem ukazania się ich tutaj.)
.
„OPÓR” („Defiance”, reż. Edward Zwick)
Sam temat uznać można za sensacyjny i wręcz niewiarygodny: dowodzona przez braci Bielskich żydowska partyzantka (czasy II wojny światowej), zdołała w lasach na polskich kresach wschodnich ocalić od zagłady około 1200 swoich współbraci.
Niestety, twórcy „Oporu” poszli drogą najłatwiejszą, bo hollywoodzką, pichcąc dość zgrabne, ale jednak przeciętne widowisko dla (nieświadomego historii i psychologicznej głębi) średniego widza. Dodajmy: widowisko martyrologiczno-heroiczne i niewiele ponadto.
Zniekształcając przy tym nie tylko historię (w rzeczywistości bracia Bielscy dopuszczali się nie tylko grabieży, ale i mordów na polskiej ludności), ale i rysunek psychologiczny postaci, o których wszak sam reżyser Zwick wypowiedział się następująco: „używali na co dzień przemocy, byli seksualnie drapieżni, czasami morderczy”. Innymi słowy, oprócz tego, że byli oni herosami, to zachowywali się jeszcze jak bandyci. Jednakże, tego ostatniego aspektu ich uczynków raczej w filmie nie uświadczymy, podobnie jak nawiązania do stosunków polsko-żydowskich (Polskę zamieniono nawet na Białoruś).
Bynajmniej nie chodzi mi tu o rewindykację wzajemnych oskarżeń, ani nawet o historyczną (i psychologiczną) głębię, a o zwykłą faktograficzną rzetelność. Zamiast tego mamy zbyt daleko idące uproszczenia, niepotrzebny patos i teatralizację.
No i sporo strzelaniny (nic dziwnego, że sprawdza się w tym trzymający pierwszy karabin Daniel Craig), co może w wieku, kiedy sam bawiłem się „w strzelanego” spotkałoby się z moim entuzjazmem, jednakże dziś z większą uwagą podchodzę już do tego, co jest zawarte między bijatykami. A z tym jest raczej sztampowo.
Niestety, nie udało mi się odebrać „Oporu” bez pewnych oporów.„ANIOŁY I DEMONY” („Angels & Demons”, reż. Ron Howard)
„Kod Leonarda da Vinci” sprowokował przed kilku laty pewne dyskusje wpisujące się w schemat teorii spiskowej – doszukujące się drugiego dna historii (zwłaszcza Kościoła Katolickiego), ale wydaje mi, że „Anioły i Demony” takiej dyskusji już nie wywołają, bowiem kolejny film Howarda (oparty o książkę Dona Browna), idzie w swym absurdalnym nieprawdopodobieństwie jeszcze dalej.
Trzeba napisać, że absurd nie musi być koniecznie gwoździem do trumny jakiegoś widowiska (i często nie jest, o czym świadczy powodzenie wielu filmów „akcji”), ale kiedy zawodzą sami bohaterowie, to klapa jest już murowana. A w tym przypadku Tom Hanks został po prostu rozjechany przez filmową machinę (he was „wasted”, jak by powiedzieli anglo-języczni).
„Anioły i Demony” zarobią pewnie (z rozpędu) tych kilkaset milionów dolarów (to chyba jednak był główny powód ich nakręcenia), ale tym co wniosą do sztuki filmowej, jest ZERO.
Z filmu można mieć niejaką frajdę, ale pod warunkiem, że zdołamy jakoś wyłączyć na ponad dwie godziny wyższe funkcje naszego (myślącego, z założenia) mózgu. W końcu, sam „L’Osservatore Romano” napisał, że to w sumie „niegroźna rozrywka”. Amen.„SERAFINA” (reż. Martin Provost)
Film zdobył aż 5 francuskich Cezarów, ale to nie jest jeszcze powód, by zwrócić na niego uwagę.
Tym powodem są jego estetyczne aspiracje i próba sięgnięcia po artyzm.
Także temat, który mnie samemu wydaje się być interesujący, a niekiedy wręcz pasjonujący: źródło ludzkiego geniuszu, szaleństwa, talentu, imperatywu tworzenia…
Jeśli chodzi o „akcję” to niewiele jej tutaj – ot, sprzątaczka, praczka i posługaczka, która w dzień haruje, w nocy zaś maluje. Przypadkiem jej obrazek trafia do rąk (i przed oczy) znanego i uznanego krytyka sztuki (który jest także marszandem, właścicielem paryskiej galerii, przyjacielem Picassa, kolekcjonerem Braque’a i „prymitywistów”, odkrywcą naiwnego Celnika Rousseau). Ten dostrzega talent Serafiny i po kilku perypetiach większych lub mniejszych (jak np. I wojna światowa, czy śmierć kochanka), pozwala ją odkryć innym i wylansować.
W filmie tym, moim zdaniem, nie ma wiele do myślenia (zrozumienia, wyjaśnienia – choćby fenomenu bożej iskry zapalającej się w człowieku, który wydaje się jakby najmniej do tego predestynowany), jest jednak sporo do odczucia, kontemplacji – estetycznej przyjemności, możliwości zagłębienia się w klimacie.
A jednak film mną nie poruszył tak mocno, jak np. było to w przypadku cudownie subtelnej i pełnej niuansów „Dziewczyny z perłą”. Bynajmniej nie dlatego, że Serafina rzeczywiście wyglądała bardziej na „zarobioną” praczkę niż artystkę (choć przecież artystką była ona niewątpliwie).
Dlaczego więc?
Jej los naprawdę był przejmujący (skończyła w domu dla obłąkanych), ale jednak sztuka, która ją pochłonęła, pozostała w tym filmie czymś… obcym – jakimś żywiołem, którego nie da się wyjaśnić zachwytem na listkiem, kwiatkiem, mówieniem do ptaszka, czy przytulaniem się do drzew.
Określenia typu „naiwny”, czy też „modernistycznie prymitywny”, które słyszymy z ekranu, również tak naprawdę niczego nie wyjaśniają. Podobnie jak pozostawienie (jak to zrobiono w filmie) dramatu tworzenia – w euforii i cierpieniu – na pastwę raczej obiegowego, stereotypowego pojęcia o sztuce.„GRAN TORINO” (reż. Clint Eastwood)
Senior Clint Eastwood jest jednak niezawodny. Co za facet! Na progu 80-ki kręci film za filmem… i to jak! Chwała mu: zdołał się jakoś wygrzebać ze spaghetti westernów – z tej misy, do której wrzucił go Sergio Leone; przeżył w jakiś sposób Brudnego Harry’ego, by na starość (?) zostać autorem filmów, obok których nie da się przejść obojętnie (bowiem każdy z nich rzeczywiście mówi o czymś ważnym).
A o czym mówi Gran Torino?
O przekraczaniu między-pokoleniowych i między-rasowych barier, o chorobie społeczeństwa post-industrialnego, o patologii jakiej ulegają dzieci pozostawione samym sobie; o fasadowości i dysfunkcji amerykańskiej rodziny, o wyzwalaniu się wrażliwości skrywanej za skorupą rezygnacji i zgryźliwości; o poświęceniu, o przyjaźni wreszcie…
Oczywiście, że znalazłoby się parę zastrzeżeń: kreślony niekiedy zbyt grubą kreską scenariusz, lekko przerysowane oczywistością sceny, pewne repetycje… czy wreszcie „większa niż ekran” postać Eastwooda przemieniona w weterana Kowalsky’ego, którego z polskością wydaje się łączyć tylko malkontenctwo i nerwowość, aż nadto zniekształcająca czasem twarz bohatera.
Jednakże całość trafiona jest emocjonalnie, dzięki czemu możemy się zaangażować w los ludzi, o których film opowiada. Po raz kolejny – jak to zazwyczaj z Eastwoodem bywa – identyfikujemy się, popieramy kogoś, kto nie jest ani sympatyczny, ani łagodny, ani nawet czysty czy jakiś tam święty, a po ludzku ułomny, a także odważny na tyle, by się poświęcić i stawić czoła złu o wiele większemu, niż on sam.„WĄTPLIWOŚĆ” („Doubt”, reż. John Patrick Shanley )
Małe środowisko, wielki dramat.
Kameralność „Wątpliwości” podkreśla jedynie aktorską wirtuozerię Meryl Streep i Philipa Hoffmana, którzy zwarli się na katolickim gruncie pełnym wzajemnej podejrzliwości, podskórnych konfliktów i tłumionych emocji.
Filmów o takiej psychologicznej kompleksowości, głębi i moralnej niejednoznaczności niewiele pojawia się na amerykańskich ekranach. Dlatego warto skorzystać z okazji i sięgnąć po kasetę z tym tytułem.
„Wątpliwość” nie dostarczy nam łatwej rozrywki, taniego sensacjonizmu ani uproszczonych tez na temat wychowania w katolickim drylu, czy też przypadków seksualnego molestowania dzieci przez księży. Nie ma tu także czarno-białych schematów (mimo będącej na granicy karykaturalności kreacji Meryl Streep), ani wskazywania palcem winnego; nie ma nawet moralnego osądu, mimo niewątpliwie dziejącego się zła.
Jest natomiast problem: któż z nas nie przyczynia się do tego zła zaistnienia.
Tak więc zło jest niewątpliwe, ale czy niewątpliwa jest również nasza wina?
Oto pytanie, które może się wydawać jakąś aksjologiczną asekuracją, a w rzeczywistości jest tylko potwierdzeniem naszej konsternacji.
Twórcom filmu udało się przekazać nam prawdę o jeszcze jednym paradoksie: aby być człowiekiem moralnym, trzeba się moralności niekiedy przeciwstawić.„WALKIRIA” (reż. Bryan Singer)
Historia, podobnie jak cała otaczająca nas rzeczywistość, jest jedynie naszą interpretacją, motywowaną zresztą przez całą złożoność kontekstów, które nas określają: ideologię, światopogląd, interes, konformizm, oportunizm, niewiedzę, manipulację, złudzenia, nadzieje… etc.
Zaś historia prezentowana przez kino jest w zasadzie tylko filmem. I mając jedynie to ostatnie na uwadze, można stwierdzić, że „Walkiria” jest filmem bardzo dobrym: wielkoformatową produkcją, z pięknie sfotografowanymi kadrami, ze znakomitym aktorstwem, sprawną reżyserią, inteligentnie rozpisaną, trzymającą w napięciu dramaturgią…
Kłopoty zaczynają się wtedy, kiedy zaczynamy wszystko odnosić do tego, co naprawdę motywowało zamachowców, jakim człowiekiem był – i jakie reprezentował poglądy – Stauffenberg w rzeczywistości. (Chodzi naturalnie o nieudany zamach na Hitlera w lecie 1944 r., którego Stauffenberg był głównym wykonawcą.)
Na ekranie widzimy wszak herosa: jedynego Sprawiedliwego, szlachetnego rycerza, który poświęcając własne życie ratuje honor „Świętej Germanii”. Nic natomiast nie ma o jego elitarystycznym nacjonalizmie, dość podejrzanym mistycyzmie łączącym się w nim w jakiś dziwny stop mesjanizmu z militaryzmem; nic nie usłyszymy o jego poparciu dla głównej linii polityki Nazistów, o rasistowskich skłonnościach, o akceptacji okupacji Polski, o przyjaźni jaka łączyła go z ewidentnymi faszystami i zbrodniarzami… itp.
Dlaczego?
Otóż wydaje mi się, że nie tylko dlatego, iż zburzyłoby to dramaturgiczną tezę filmu – zaburzając szlachetny wizerunek głównego bohatera, ale również dlatego, że taki obraz Stauffenberga potrzebny jest większości widzom – i to nie tylko Niemcom, ale i nam wszystkim.„AUSTRALIA” (reż. Baz Luhrmann)
Niestety, spóźniłem się i nie zdążyłem obejrzeć „Australii” na wielkim ekranie. A tylko tam warto oglądać obrazy stworzone na tak wielką, spektakularną, epicką skalę, z jaką zrobiono ten film. Została mi tylko plazma, więc mogłem sobie jedynie wyobrazić, jak wielkie wrażenie – pod względem wizualnym przynajmniej – mógł film zrobić w kinie.
Nastawiony byłem jednak sceptycznie i choć moje obawy po części się sprawdziły, to owa rezerwa stopniowo ustępowała miejsca przyjemności, jaką jest dla nieuleczalnego kinomana obcowanie z „prawdziwym kinem” (cokolwiek złego czy dobrego by się z tym określeniem nie wiązało).
Ależ naturalnie wiem, jakie zarzuty można by wobec „Australii” wytoczyć: naiwność i nieprawdopodobieństwo fabuły, naciągany patriotyzm i dość mętny mistycyzm, uromantycznianie cokolwiek „na siłę”, trącąca kiczem i technikolorem przebarwiona „malowniczość”, montażowa nieskładność, zbyt grubymi nićmi szyty scenariusz, lekko chaotyczne przeskoki w czasie (i przestrzeni), brak wątkowego polotu, psychologiczne płycizny, sytuacyjne cliché…
Także, jeśli zestawimy „Australię” z filmami, do których, jeśli chodzi o genre, próbuje się ona upodobnić (jak np. „Pożegnanie z Afryką”, czy „Przeminęło z wiatrem”), to owo porównanie wypada dla filmu Luhrmanna raczej mało korzystnie.
A jednak, mimo wszystko, te trzy godziny obcowania z „Australią” nie są według mnie czasem straconym. Bowiem zobaczymy tu obrazy, które zdolne są nasze oko nacieszyć; sceny, które nas porwą albo wręcz zauroczą; aktorstwo (zwłaszcza Nicole Kidman), które zyska nasze uznanie; intencje, których szlachetna naiwność może nas ująć; wysiłek, który nie wydaje się iść na marne…„BRUNO” (reż. Larry Charles)
Tak naprawdę to trudno ów zbiorek skeczy i gagów uznać za film. I choć rechotałem miejscami jak głupi (czym upodabniałem się chcąc nie chcąc do prawie wszystkich widzów, z jakimi oglądałem „Bruna” w kinie), to mimo wszystko wiem, iż mądrzej byłoby jednak po tym filmie nieco się „przejechać”, denuncjując ten jego niskich lotów humor; skatologię i seksizm ponad miarę, powtarzalność gagów, zbytnią dosłowność i ekshibicjonizm; żerowanie na homofobicznych stereotypach (pod pozorem walki z nimi). Cała ta dobrego smaku dekadencja.
Ani mi w głowie jednak podchodzić do „Bruna” z jakąś moralizatorską miarką. Wyznam jedynie, iż byłbym lekko przerażony, gdyby tego typu estetyka i dowcip miał zawładnąć filmowym mainstreamem. Bowiem w zestawieniu np. z anarchizującym, ale też miejscami piekielnie inteligentnym (i mimo wszystko wyrafinowanym) poczuciem humoru „Monthy Pythona” czy też Mela Brooksa, jest to jednak moim zdaniem regres i cofnięcie się do kabaretowego prymitywizmu.
No bo czyż jeszcze raz chcielibyśmy oglądać ten obłędny taniec gadającego członka, zmechanizowany gwałt na ciotach, częste (i dogłębne) zaglądanie do odbytu, obsesję genitaliami, nałogowe wpędzanie wszystkich w ambaras… itd. itp.
Jeśli Sacha Cohen et consortes mówią, że ten film ma jakąś socjologiczną wartość satyrycznej krytyki, której ostrze (czy też żądło) skierowane jest przeciwko współczesnej nam pop-kulturze, niewybrednym mediom i zdziwaczałym do bólu celebrytom – to ja im nie wierzę. Mało tego, myślę że jest akurat odwrotnie: „Bruno” to wszystko nie tyle ośmiesza, co na tym żeruje.„CO NAS KRĘCI, CO NAS PODNIECA” („Whatever Works”, reż. Woody Allen)
Oglądanie kolejnych filmów Woody’ego Allena stało się dla mnie nie tyle obowiązkiem (zazwyczaj zresztą przyjemnym), co pewnym rytuałem.
I choć od lat nie zderzyłem się z arcydziełem na miarę choćby „Annie Hall” czy „Manhattanu” (ostatnim filmem, który się do tego zbliżył, był chyba „Deconstructing Harry” ), to jednak zawsze jest to dla mnie swego rodzaju święto, jaki również radość, że ten genialny twórca nie odszedł gdzieś jeszcze w rejony lekko zmartwiałej i skostniałej klasyki, a jest w dalszym ciągu kimś żywym, ruchliwym i kreatywnym.
„Co nas kręci…” arcydziełem nie jest, ale jest za to filmem dobrym, a momentami nawet bardzo dobrym.
Ktoś może się zżymać: a to, że jest to odgrzewanie starych pierników (scenariusz ma ponad 30 lat), że podobne allenowskie neurotyczno-zgryźliwo-błyskotliwe tyrady słyszeliśmy już wiele razy, że film jest bardziej wypichconą metaforą, niż kawałkiem prawdziwego życia, że prezentowany tu żydowski humor jest już raczej na wymarciu…
Ale ja się zżymał nie będę, bo „Whatever Works” „pracowało” także w moim przypadku. A to oznacza, że kupiłem to, co Allen chciał nam sprzedać.
Co to takiego?
Ano historia podstarzałego profesora mechaniki kwantowej („prawie, że nominowanego do nagrody Nobla”), który spotyka przypadkiem o 40 lat młodszą od siebie dziewczynę i mimo, że wszystko wydaje się ich dzielić, zakochuje się w niej (nota bene ze wzajemnością) tak, że zostaje ona nawet jego żoną, (co stawia pod znakiem zapytania jego cyniczny stosunek do świata – a nawet Wszechświata.)
Zderzenie się tych osobowości, jak również fascynacja hulającym w naszych żywotach przypadkiem, jest głównym tematem filmu.
Skrzy się przy tym to wszystko typowo allenowskim humorem, którego sarkazm wszelako nie jest czymś złośliwym – będąc bardziej sokratejskiej, niźli schopenhauerowskiej natury.„OBYWATEL MILK” (reż. Gus Van Sant)
Tomasz Raczek napisał niedawno: „Ostatnio usłyszałem, iż Jarosław Kaczyński jest gejem (zasugerował to Janusz Palikot), to obelga. Zrobiło mi się przykro. Nie wiem, czy mój szkolny kolega z warszawskiego liceum im. Lelewela jest, czy nie jest gejem, ale ja jestem i nie widzę w tym powodu do wstydu”.
W kulturze „macho”, z jaką mamy cały czas do czynienia, wskazanie na kogoś, że jest gejem, uważane jest ciągle za zniewagę. „Prawdziwy” mężczyzna czuje się obrażony, kiedy posądza się go, ze jest „pedałem”. Przepraszam za to ostatnie słowo, ale użyłem go świadomie by wskazać, że niestety nie wyszło ono jeszcze z obiegu, choć przecież ma ono wydźwięk zdecydowanie pejoratywny, wręcz obraźliwy (więc może właśnie dlatego jeszcze nie wyszło). Mimo wszystko wypierane jest ono przez słowo „gej”, a to dzięki temu, że jednak coraz powszechniej zaczyna się patrzeć na homoseksualistę jak na pełnoprawnego człowieka, bez wartościowania jego seksualnej orientacji.
To wszystko dzieje się za sprawą kultury, którą tworzy również taki film, jak „Milk”.
Nie wiem jednak, czy doczekamy się takich czasów, kiedy orientacja seksualna rzeczywiście nie będzie miała żadnego znaczenia przy ocenie człowieka będącego np. osobą publiczną, czy też zajmującego jakieś ważne stanowisko. Podobnie jest z kolorem skóry. Mimo wszystko, nadal każdy ma świadomość tego, że Obama jest czarny (czy też „pół-czarny”). Chodzi więc o to, by kiedyś kolor skóry naprawdę nie miał żadnego znaczenia – był czymś, w pewnym sensie, „niezauważalnym”.
Gdyby tak już było, powstanie takiego filmu jak „Milk” nie miałoby już sensu, a reżyser Gus Van Zandt i scenarzysta (Dustin L. Black) – obaj zresztą homoseksualiści – zajęliby się czymś innym.
Póki co, z pomocą Seana Penna (heteroseksualisty pełną gębą… choć kto go tam wie?) stworzyli obraz zdolny podniecić widza, o czym świadczy cały ten zgiełk – także oscarowy.
I choć to dość sztampowa w warstwie narracyjnej historyjka, tudzież sentymentalna i lekko efekciarska – poruszyła także i mnie.
Chyba głównie za sprawą rewelacyjnej gry Penna, aktora zostawiającego w tyle różnych Pittów, Fordów, Cruisów, czy Kostnerów.
Wygląda na to, że Sean Penn jest zdolny zagrać wszystko, włącznie z kijem od miotły – i zawsze będzie to fascynujące widowisko.„CIEKAWY PRZYPADEK BENJAMINA BUTTONA” (reż. David Fincher)
Wprawdzie ducha F. S. Fitzgeralda (na podstawie jego opowiadania napisano scenariusz filmu), nie poczułem, to jednak całkiem nieźle oglądało mi się tę niewiarygodną i wielce meandryczną odyseję B. Guzika, któremu czas biegnie na odwyrtkę. Rodzi się on bowiem jako 80-letni starzec a umiera będąc ssącym smoka oseskiem… nota bene na rękach swojej żony staruszki.
Co zniwelowało dziwaczność filmu?
Przede wszystkim niezła kreacja Brada Pitta (choć z tym nominowaniem go za tę rolę do Oscara to jednak według mnie przesada) oraz rewelacyjne wystąpienie Kate Blanchet. Poza tym obrazek ten ma zaiste epickie wymiary, jest – nakręconym z rozmachem i dbałością o szczegóły – wielkim widowiskiem, zdolnym przykuć uwagę przez te trzy godziny z nim obcowania.
Nie bez znaczenia jest także fantastyczna robota charakteryzatorów i speców od efektów specjalnych, którzy, bawiąc się z młodniejącą twarzą Brada Pitta, dokonali istnych cudów transformacji.
Solidna hollywoodzka – w dobrym znaczeniu tego słowa – produkcja.
Łagodnym okiem patrzę na ten film… choć przy odrobinie złej woli można byłoby go z… (chciałem oczywiście napisać „skrytykować”).„FROST/NIXON” (reż. Ron Howard)
Mam kłopot z tym filmem. Przyprawia mnie on bowiem o lekką schizofrenię: kiedy patrzę na niego okiem kinomana – wydaje mi się on bez mała znakomity; kiedy zaś myślę o nim w kontekście historycznym – wydaje mi się niedopuszczalnym fałszerstwem.
W pierwszym wypadku zawieszam swój krytycyzm – nie odnoszę filmu do amerykańskiej rzeczywistości lat 70-tych, ani nawet do autentycznej postaci Richarda Nixona; w drugim – trzeźwa ocena ówczesnych realiów i ważności debaty nad istotą konstytucyjnej praworządności, nie pozwala mi na tolerancję wobec filmu Rona Howarda.
W jego wersji, słynny wywiad, jaki przeprowadził David Frost z Nixonem (w trzy lata po upadku prezydenta), jest walką dwóch krańcowo odmiennych osobowości o zwycięstwo, nie tylko medialne, ale i osobiste – także nad samym sobą.
W rzeczywistości całe wydarzenie było ukartowane. To była zwykła umowa dwóch publicznych wyjadaczy, w której chodziło głównie o pieniądze i podreperowanie własnych wizerunków, tudzież położenia – Nixona w polityce, Frosta w telewizji.
W filmie Nixon jest wręcz dającym się lubić, żywym i nie pozbawionym poczucia humoru człowiekiem, który toczy moralną walkę z sobą samym, rozdarty pomiędzy makiawelizmem własnych posunięć politycznych a poszanowaniem dla konstytucji i sprawiedliwości.
W rzeczywistości Nixon był dość sztywnym, chorobliwie ambitnym, odizolowanym od świata megalomanem, który stawiał siebie ponad prawo i pogardzał swoimi adwersarzami, trzymając się fanatycznie własnej „misji”.
Powstaje pytanie: czy walory artystyczne filmu mogą usprawiedliwić tę jego manipulację historyczną rzeczywistością, zwłaszcza w przypadku tak ważnego wydarzenia drugiej połowy XX wieku, jakim była afera Watergate.
Raczej nie mam większych trudności z udzieleniem na to pytanie odpowiedzi.„SLUMDOG. MILIONER Z ULICY” („Slumdog Millionaire”, reż. Danny Boyle)
Jeden z największych gwiazdorów kina bollywoodzkiego powiedział niedawno, iż pokazywanie w filmie „Slumdog Millionaire” hinduskiej nędzy kłuje boleśnie jego wrażliwe serce. Tutaj można się owego pana zapytać, czy nie kłuje jego serca faktyczna tragedia hinduskich slumsów, ale kłuje dopiero wtedy, kiedy ukazana zostaje na ekranie?
Wiemy jednak, że hinduskie Bollywood jest jeszcze większą bajką – oderwaną od rzeczywistości, eskapistyczną iluzją – niż amerykańskie Hollywood, więc nie możemy wymagać od jego reprezentantów jakichś wiążących społecznie analiz.
A prawdziwe Indie są takie, jak te dwa kadry ze „Slumdoga”, o których chciałbym tutaj wspomnieć: umorusany w szambowym kale chłopiec, który na dnie slumsowej biedy cieszy się z autografu swojego idola – i piękna kobieta, która uosabia cały uwodzicielski czar, jakim także zdolny jest powalić nas ten niesamowity kraj.
Film Danny’ego Boyle’a (reżysera niezapomnianego, genialnego „Trainspotting”) składa się jakby z dwóch warstw: pełnej przemocy i okrucieństwa walki o przetrwanie w wypełnionych mizerią slumsach oraz z dość ckliwej opowiastki o wielkiej miłości i ziszczeniu się marzenia „od pucybuta do milionera” – współczesnej wersji mitu „kopciuszkańskiego”.
Jednakże warstwy te składają się na całkiem znośny, a czasem wręcz ekscytujący przekładaniec, głównie dzięki włożonemu weń sercu i żywiołowości ludzi, którzy go sporządzili.
W sumie powstało kino zdolne porwać nie tylko wizualnie, ale i emocjonalnie.„LEKTOR” („The Reader”, reż. Stephen Daldry)
Być może nie byłem w zbyt dobrej hormonalnej formie, kiedy oglądałem ten film, bowiem dość chłodno patrzyłem na nagość, jaką śmiało obnażała na ekranie Kate Winslate. A wyczucie erotycznego napięcia jest chyba czymś niezbędnym, aby przejąć się losami tego niezwykłego romansu w post-hitlerowskich Niemczech. Trzeba jednak poczuć tę „chemię” aby wszystko zagrało.
Winslate uwodzi o kilkanaście lat młodszego chłopca – dziewicę. Oboje uprawiają seks spontaniczny – tym bardziej szalony, iż kobieta, niejako zamiast gry wstępnej, nakazuje swojemu młodocianemu partnerowi by… czytał jej na głos książki. Przy czym są to książki nie byle jakie, a sam kanon literatury światowej, począwszy od Homera i Sofoklesa po Czechowa i Tołstoja.
Może więc nie chodziło tu o obnażenie ciała a duszy?
W każdym razie miłość ta, choć krótka (kobieta nagle znika), musiała być na tyle głęboka, by mogła wpływać na całe późniejsze życie kochanków, co też się stało.
Film wchodzi w gwałtowny zakręt, kiedy w 10 lat po rozstaniu, młody mężczyzna przypadkowo dowiaduje się o nazistowskiej przeszłości swojej miłości. Szok!
Tutaj jak długi rozciąga się przed nami konflikt między miłosnym porywem i czułością serca a zimnym koszmarem zbrodni, w którą zamieszana była kochana ongiś osoba.
Moim zdaniem o powodzeniu filmu zadecydowało mocne wystąpienie Kate Winslate (Oscar… ale to nie jest tutaj takie ważne). Wprawdzie, jak na mój gust, przesadzili nieco majstrujący koło jej twarzy charakteryzatorzy, to jednak nie przeszkodziło to aktorce wyrazić za pomocą mimiki całą kaskadę myśli, uczuć i emocji.
Nagość Winslate jakoś szczególnie mnie nie poruszyła, ale już jej gra twarzą – bardzo. Nie wspominając o procesie, w którym ponownie, niczym zadra, odezwał się bolesny problem odpowiedzialności tzw. „normalnych” i „zwykłych” ludzi za wojenne zbrodnie.„CAPOTE” (reż. Bennett Miller)
Film “Capote” zbiera najlepsze recenzje z wszystkich filmow, jakie są teraz na ekranach kin, co zresztą nie ma dla mnie większego znaczenia. To, że kreacja Hoffmana, aktora grającego postać tytułową, jest wybitna, nie ulega jednak wątpliwości. Ale co w tym filmie jest naprawdę niezwykle, to konflikt rozgrywający się w duszy i umyśle Trumana Capote między jego ludzkim porywem serca (być może nie chodzi tu nawet tylko o współczucie ale i o miłość) a kalkulacją pisarza, który chce sfinalizować dzieło swojego życia.
Podczas zbierania materiałów do artykułu dla “New Yorkera” homoseksualny Capote związał się emocjonalnie z młodym zabójcą Perry’m, który wraz ze wspólnikiem zamordował w 1959 r. cztero-osobową rodzinę. Artykuł przerodził się w książkę “Z zimną krwią”, która miała się okazać jedną z najważniejszych pozycji w historii literatury amerykańskiej.
Dopóki jednak mordercy nie zostali skazani, dopóty Capote nie mógł skończyć swojej książki.
Niezwykle trudno jest rozeznać się w motywach, które powodowały postępowaniem Capote’a, ale wydaje się, że w końcu wzięła górę literatura. Pisarz wiedział, że tworzy coś wybitnego, dlatego nie zrobił wszystkiego, co mógł, by uratować Perry’ego – jedynego człowieka, którego darzył uczuciem.
Za swój wybór zapłacił drogo. Przez 20 lat po opublikowaniu “Z zimną krwią” nie wydał już ani jednej książki. Zamiast tego coraz bardziej pogrążał się w alkoholizmie i depresji, by umrzeć w zupełnej samotności.„MONACHIUM” („Munich”, reż. Steven Spielberg)
Tak na marginesie tego filmu: Steven Spielberg nie jest kontrowersyjny opowiadając bajki. Kłopoty zaczynają się, kiedy bierze się on za historię. Tak było z „Listą Schindlera”, tak jest teraz z „Monachium”.
Obdarzony wrażliwością, fantazją i emocjonalnością dziecka, rzutuje własny infantylizm na nasze realne ludzkie tragedie. Trudno tego uniknąć kiedy wprost z „Parku Jurajskiego” przenosi się z kamerą do obozu koncentracyjnego, kręcąc Holocaust. Jego filmowa techniczna doskonałość tylko to pogłębia, bowiem naraża go dodatkowo na zarzut manipulacji. Jednakże wahałbym się nazwać to nieuczciwością. Spielberg jest tu po prostu wielce utalentowanym technikiem od emocji, a nie akuratnym historycznym kronikarzem. Patrząc na niego z tego punktu widzenia, trudno się nań obrażać – na to jego „kombinowanie” z rzeczywistością. Kino jest tylko kinem. Nie jest dobrze kiedy zaczynamy go traktować jako źródło wiedzy historycznej.
Przyjąwszy taką perspektywę „Monachium” całkiem nieźle się ogląda.
Film dość sprawnie prowadzony, zajmujący się pamiętnymi, tragicznymi wydarzeniami podczas igrzysk olimpijskiej w Monachium 1972 roku, kiedy to grupa izraelskich sportowców została pojmana, a następnie zamordowana przez terrorystów z organizacji Czarny Wrzesień. Nic dziwnego, że taki temat wymusił na Spielbergu pewną mroczność i nie pozwolił na ucieczkę w tak charakterystyczny dla tego reżysera sentymentalizm.„ZAPAŚNIK” („The Wrestler”, reż. Darren Aronofsky)
Także podczas oglądania tego filmu nie opuszczał mnie pewien dyskomfort. Lecz to chyba normalna reakcja, kiedy na ekranie widzi się ludzką tragedię i przestaje się patrzeć na nią okiem estety mamionego czarem ekranowej fikcji. Zasługa to głównie Mickey Rourke’a, który wyłonił się wprost z aktorskiego niebytu i rzucił nam w oczy kreację wręcz przeszywającą.
Jego rola w „Zapaśniku” to kawał krwistego mięsa – dosłownie i w przenośni.
Stary, chory i zmęczony bohater „wrestlingu” próbuje rozpaczliwie przezwyciężyć własną samotność. Lecz tego nie potrafi. Wraca więc tam, gdzie wydaje mu się, że jest sobą, gdzie jego miejsce – do jedynej pracy, którą umie wykonywać. Ale czy jest w stanie to przeżyć?
Muszę zaznaczyć, że to nie jest film hollywoodzkiego mainstreamu. Bo przecież nie od głównego nurtu amerykańskiego kina oczekujemy demaskacji bankrutującego i zamienionego w koszmar mitu, któremu na imię American Dream.„GOMORRA” (reż. Matteo Garrone)
Mafia w kinie.
Jakże różnie może się ona panoszyć na ekranie.
Dajmy na to, taki „Ojciec Chrzestny” powstał np. na osnowie mitycznej, „Dick Tracy” – komiksowej, „Sopranos” – mydlano-operowej, „Gomorra” zaś… grzebie w zgrzebnej (choć wychodzi z tego kolaż) w rzeczywistości.
Film oparty na motywach książki Roberto Saviano opisującej neapolitańską camorrę, odziera mafijną rzeczywistość z wszelkiego „romantyzmu” zbrodni serwowanego nam ongiś (po mistrzowsku zresztą) choćby przez Francisa Forda Coppolę, a nawet z morderczego demonizmu, jakim często epatował nas (poniekąd) Martin Scorsese. Może właśnie dlatego z pewnym zdegustowaniem patrzyłem na film Matteo Garrone, podświadomie oczekując kanonu, jakim zazwyczaj kino opisywało gangsterów i mafiozów. To, co zobaczyłem, było zaś dość niezborną, poszarpaną narracyjnie zbitką podrabianych na dokument obrazów. Jednak owo „zdegustowanie” absolutnie nie dotyczyło filmowej roboty, (która, moim zdaniem, jest jednak znakomita) a raczej tego, co widziałem na ekranie – czyli „zwykłego” piekła egzystencji włoskiej biedoty, „zwykłych” mordów dokonanych przez „zwykłych” zabójców na „zwykłych” ludziach. To jest według mnie największa siła tego filmu: odarcie zbrodni i świata przestępczego z jego mitycznego płaszcza, ukazanie całej tej banalności zła hersztbandy, złożonej głównie z prozaicznych, choć będących na granicy idiotyzmu i psychopatii, rzezimieszków.„URODZENI W ’68” („Nés en 68”, reż. Jacques Martineau, Olivier Ducastel)
Francuskie, dość przyjemne, para-telewizyjne patrzydło podejmujące ekscytujące skądinąd tematy paryskiego Marca ’68, wolnej miłości, flower-power, komunistycznych sentymentów, społecznej utopii…
Właśnie: owo „dość przyjemne” jest największym zarzutem jaki można mieć wobec filmu, bowiem materiał na ostry, kontrowersyjny obraz rozmył się moim zdaniem w stereotypowym, sentymentalnym cliché przewidywalnej sagi. Sceny orgietek, zbiorowego pląsania na golasa po ukwieconej łące, czy lesbijsko-gejowskich „momenty” nie są w stanie rozbić przeestetyzowanej wizji pastoralnej idylli, tudzież ckliwego sentymentalizmu relacji między ukazanymi w filmie ludźmi.
Na próżno szukać tu politycznego i psychologiczno-filozoficznego dyskursu, jaki rozpalił świat ludzi myślących (jak również bezmyślnych) w tamtym czasie. Ani razu nie wymienia się np. Sartre’a, autora idiotycznego, ale jakże bałamutnego i mimo wszystko nośnego filozoficznie back-groundu dla całej tej ruchawki Marca ’68.
Utopię komuny utrzymuje się w sferze romantycznego idealizmu, mimo ukazania tragedii, w jakich po kolei niszczeni są główni bohaterowie powieści.
Niemniej jednak dałem się uwieść owej gładkiej estetyce i łagodnej (wbrew pozorom) psychologii obrazu, przez trzy godziny pławiąc się w przyjemnościach nieuleczalnego kinomana (wydatnie pomogła mi w tym postać byłej modelki Laetitii Casta, którą zobaczyłem tu w jednej z wiodących ról).
Krytyczna refleksja przyszła później. (Np.: jak można poważnie traktować filozofię życia młodych Francuzów, którzy swoim dzieciom nadają takie imiona, jak Ludmiła i Borys?)„GŁÓD” („Hunger”, reż. Steve McQueen)
Film wzbudził kontrowersje w Irlandii i na Wyspach, i wcale się temu nie dziwię. Rozdrapuje bowiem całkiem jeszcze świeże rany odniesione podczas walki irlandzkiego ruchu oporu z brytyjską „okupacją”, a konkretnie dotyczy strajku głodowego więźniów, członków IRA, protestujących przeciwko traktowaniu ich jako kryminalistów, bez przyznania im statusu więźniów politycznych.
Ukazując to, twórcy „Głodu” poddali swój obraz niezwykle wyrazistej stylizacji i mocnej dramatyzacji opisywanych wydarzeń, wskutek czego – mimo oparcia całej fabuły na faktach – całość staje się na swój sposób odrealniona, a przez to mniej wiarygodna. A przecież taka była prawda: w walce o swoje ideały zagłodziło się wówczas – w północnoirlandzkich kazamatach – dziesięciu więźniów.
Mimo swego szokującego potencjału film mną nie wstrząsnął, może właśnie dlatego, iż zacząłem nań patrzeć bardziej jak na twór estetyczny niż autentyczny. Zwraca uwagę kreacja Michaela Fassbendera.„CHŁOPIEC W PASIASTEJ PIŻAMIE” (reż. Mark Herman)
Wstrząsająca opowieść o przyjaźni dwóch 8-letnich chłopców, którzy przynależą do dwóch światów, które dzieli przepaść.
Jeden żyje w świecie ludzi, drugi – w świecie „zwierząt”; jeden przynależy do klasy panów, drugi – niewolników; jeden jest Niemcem, drugi – Żydem; jeden z nich ma na imię Bruno, drugi – Szmul.
Bruno jest synem niemieckiego komendanta obozu koncentracyjnego, Szmul – synem więźnia. Spotykają się potajemnie, każdy po innej stronie znajdującego się pod elektrycznym napięciem kolczastego drutu.
Bruno żyje jeszcze w błogiej nieświadomości okrutnego świata, Szmula dotknęła już tego świata melancholia, uderzyła jego brutalność. Obaj spoglądają na świat innymi oczami, obu wciąga bezlitośnie otaczający ich koszmar.
Pomysł na scenariusz dość karkołomny, jednakże twórcy filmu zręcznie unikają zarówno niewiarygodności, jak i banału… obnażając absurd stworzonej przez człowieka rzeczywistości.„RUSAŁKA” (reż. Anna Melikyan)
Tym, czym bronią się często Rosjanie przed ciemnym fatalizmem swojej topornej i przyduszonej egzystencji jest sarkastyczny humor i cięta autoironia, która pośród mizerii i egzystencjalnej szarzyzny skrzy się pełnym swoistego uroku humanizmem schwytanych w tę zgrzebność ludzi.
Właśnie taki duch przenika „Rusałkę”, będącą sprawnie prowadzoną komedią, ukazującą przypadki Alisy, 18-letniej dziewczyny, która przybywa do wielkomiejskiej Moskwy z pewnego prowincjonalnego nadmorskiego miasteczka.
Tak, widać tu na każdym kroku (a właściwie w każdym kadrze) tę „nową” rosyjską rzeczywistość udającą cudowne dziecko neokapitalizmu: kolejną „świetlaną przyszłość” kraju, który zmienił ideologię jak rękawiczki, ale dalej budzi się z chamską grabą w nocniku.
Nie wypada mi zdradzać zakończenia, jednak nie mogę się oprzeć zacytowaniu słów, jakie usłyszałem w kinie od mojej amerykańskiej sąsiadki: „It’s always a sad end in all Russian movies”.„CICHY CHAOS” (reż. Antonio Luigi Grimaldi)
W programie napisano, że film może się poszczycić 18 nominacjami do włoskiego „Oscara”, ale już nie podano, ile tych „Oscarów” zdobył. Zresztą, jakie to może mieć znaczenie, oprócz… reklamowego? Podobne informacje zaostrzają jednak nasz apetyt, więc kiedy oglądamy film doznajemy niejakiego rozczarowania, bo oto na ekranie nie pojawia się przed nami żadna rewelacja, a jedynie lekko wyrastający ponad przeciętność obraz.
I tak właśnie było w moim przypadku.
„Cichy chaos” opowiada historię mężczyzny w średnim wieku, który nagle zostaje wdowcem i musi zająć się swoją 10-letnią córką. Zaczyna postępować w sposób cokolwiek nieortodoksyjny, bowiem zamiast spędzać czas w swoim gabinecie dyrektora jednej ze stacji telewizyjnych, cały dzień przesiaduje na ławce przed szkołą, czekając tam na córkę, aż ta skończy zajęcia.
Grający głównego bohatera aktor wygrywa wszystko na jednej nucie, co można uznać za pełne powściągliwości przedstawienie kipiącego za tym pozorem psychicznego tumultu. (Rzeczywiście, kiedy wybucha on wreszcie przejmującym szlochem, trudno nam w to wątpić.) Do końca jednak nie wiadomo, jaka jest jego rzeczywista relacja ze światem.
Mimo dość powolnego tempa, znalazła się w filmie jedna scena gorąca. O tyle nietypowa, w sposób bardzo intymny, bezpośredni i otwarty ukazująca cielesną miłość dość zaawansowanych w swojej dojrzałości protagonistów.
Nie sposób jednak nie wspomnieć o czymś jeszcze.
Oto pod koniec filmu pokazuje się na ekranie sam… Roman Polański – w całej swej wielkopańskiej krasie (jako korporacyjny super-kapitalista). Ponadto, przez cały czas, przez park, w którym przysiaduje bohater, przebiega (przechodzi) z wielkim bernardynem nasza rodaczka Kasia Smutniak – roztaczając czar modelowo pięknej dziewczyny (i współgrając z melancholią, tudzież erotyczną tęsknotą, starzejącego się mężczyzny).„FALA” („Die Welle”, reż. Dennis Gansel)
Ten temat zawsze mnie fascynował: mechanizm powstawania i funkcjonowania autorytatywnej władzy. Tutaj pokazane jest to przez pryzmat młodego pokolenia Niemców, co czyni go tym bardziej dla nas nośnym.
Przyczynia się również do tego fakt, że scenariusz oparto na autentycznych wydarzeniach.
Oto obdarzony charyzmą nauczyciel szkoły średniej, w ramach zajęć wprowadza w życie eksperyment polegający na stworzeniu modelu społeczności funkcjonującej w systemie opartym o rządy autorytarne.
Eksperyment wymyka się jednak spod kontroli prowadząc do szokującego finału. W międzyczasie jego uczestnicy przechodzą szereg zaskakujących – nawet dla nich samych – transformacji.
Film w bardzo sugestywny sposób odpowiada na pytanie, czy we współczesnym społeczeństwie europejskim możliwe jest odrodzenie się dyktatury, brutalnego nacjonalizmu i totalitarnej ideologii. Ta odpowiedź niestety brzmi: tak!
Chciałoby się wydarzenia ukazane w filmie potraktować jako fikcję, ale nie pozwala nam na to choćby historyczna świadomość: koszmar społeczności manipulowanej i poddającej się zbrodniczym totalitaryzmom oraz ogłupiającym i zniewalającym ideologiom wydarzył się naprawdę i to dopiero co wczoraj – w samym środku „cywilizowanej” Europy. U obu naszych sąsiadów..
Kategoria: NOTATNIK FILMOWY Tagged: film, kino, recenzja
