OTWARCIE 50 FESTIWALU FILMOWEGO W CHICAGO

Liv Ullmann na dużym ekranie w Harris Theatre (projekcja z transmisji „na żywo” z czerwonego dywanu przed wejściem do kina)
.
22 lata minęło jak jeden dzień. W 1992 r. po raz pierwszy spotkałem „na żywo” Liv Ullmann (wspomnienie TUTAJ), która przywiozła wówczas do Chicago swój debiut reżyserski – film „Sofie”. W tym roku jej najnowszy obraz – adaptacja strindbergowskiej „Panny Julii” – otwiera jubileuszowy 50 (!) Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Chicago.
To były wystarczające powody, by zwabić mnie w tym roku (dokładnie w ubiegły czwartek, 9 października, wieczorem) do millenijnego Harris Theatre na otwarcie Festiwalu. Zanim to nastąpiło, odbyło się medialne widowisko pt. „czerwony dywan” – spotkanie prasy, reporterów, fanów, widzów i publiczności z przybywającymi na otwarcie „gwiazdami” i innymi VIP-ami, z którymi można nawiązać wzrokowy — a nawet dotykowy – kontakt, co w zatłoczonym do granic przyzwoitości hallu Teatru Harrisa było doświadczeniem dość osobliwym. Naturalnie, były tam rozstawione jakieś kordony bezpieczeństwa, czarne taśmy z pachołkami, tudzież sznury czerwone odgraniczające gości pod specjalnym nadzorem od bliżej niezidentyfikowanej gawiedzi z aparatami, iPodami, telefonami komórkowymi czyhającymi na celebrytów w olbrzymim ścisku, który i mi po jakimś czasie zaczął wyciskać pot z czoła.
Imprezy typu red carpet są dla mnie czymś wtórnym, pobocznym, drugoplanowym, ale na tyle osobliwym i ciekawym, że zdecydowałem się i ja w tym zbiegowisku wziąć udział.Mniej więcej na półtorej godziny przed projekcją „Panny Julii” zaczęli się pojawiać festiwalowi goście, wśród których pierwszym prominentem zdawał się być chicagowski reżyser Andrew Davis, (który nakręcił m.in. kinowego „Ściganego” z Harrisonem Fordem w tytułowej roli). Później pokazała się pani, którą z trudem rozpoznaliśmy jako Kathleen Turner, będąca ongiś wcieleniem seksu (exemplum: „Żar ciała”), obecnie sprawiającą wrażenie balzakowskiej stateczności. (Nie chcę tutaj się rozwodzić nad spustoszeniem jakie sieje wiatr w kobiecej urodzie, ale spotkanie po ponad trzech dekadach kogoś, kogo się pożądało w czasach młodości, może być lekko szokującym, a może nawet i traumatycznym doświadczeniem.) Kiedy zobaczyłem słynną niemiecką reżyserkę Margarethe von Trotta, żadnego szoku już nie przeżyłem. Nigdy bowiem nie była ona symbolem seksu, a wręcz przeciwnie: jest uważana za wiodącą niemiecką intelektualistkę, feministkę, twórczynię tzw. kina „zaangażowanego” – politycznego, lewicującego (do dzisiaj pamięta się choćby o jej – nakręconej wraz z ówczesnym mężem, Volkerem Schlöndorffem – „Utraconej czci Katarzyny Blum”; zauważono też jej ostatni film poświęcony Hannie Arendt). Tutaj pojawiła się w charakterze członka festiwalowego Jury, które ma wybrać najlepszy film zgłoszony do konkursu. Innym członkiem tego Jury, jak się okazało, jest Ferzan Özpetek, reżyser kręcący filmy Włoszech, który – m.in. ze względu na swój otwarty homoseksualizm – musiał się ewakuować ze swojej ojczystej Turcji, robiąc następnie w Europie furorę swoimi gejowskimi obrazami – i to niekoniecznie w zamkniętym środowisku homo (ja sam dość dobrze wspominam jego – nota bene obejrzaną przed kilku laty na chicagowskim Festiwalu – komedię „Mine vaganti. O miłości i makaronach”.)
Kiedy pojawiła się Liv Ullmann, to nie było tak, jakby weszła gwiazda – ona sam do żadnego gwiazdorstwa nigdy i nigdzie nie miała żadnej pretensji. Ja, z poprzedniego spotkania w Chicago, zapamiętałem ją jako swego rodzaju anty-gwaizdę: naturalną, skromną, pozbawioną jakiegokolwiek makijażu kobietę, która przecież była jedną z bardziej znanych aktorek na świecie (głównie dzięki kolaboracji z Ingmarem Bergmanem). Tym razem jednak było trochę inaczej, gdyż, bądź co bądź, była ona najważniejszą personą wieczoru – i to bynajmniej nie aktorką, a reżyserką filmu, który organizatorzy Festiwalu wybrali na jego otwarcie.. Było inaczej, bo siłą rzeczy Liv znalazła się teraz w centrum uwagi, a i wyszykowana była bardziej „wieczorowo” i odświętnie – w czarnej welwetowej sukni, stylizownej fryzurze i… z dość mocnym makijażem.
Zaraz po niej pojawił się na wybiegu Colin Farrell – w naszym kraju znany głównie jako (niestety – już ex) mąż Alicji Bachledy-Curuś , która z kolei była w Polsce znana głównie z tego, że była żoną Colina Farrella. Ale dość tych złośliwości – Farrell jest naprawdę całkiem niezłym aktorem, kóry mimo stosunkowo młodego wieku zaliczył już sporo występów w niepoślednich filmach, takich jak np. „Aleksander” Olivera Stone’a, (który to tytuł znalazł się nawet w repertuarze tegorocznego przeglądu, z racji wspominkowego cyklu poświęconego dorobkowi twórców, którzy w jakiś szczególny sposób wpisali się w pół-wieczną historię Festiwalu – to z tego powodu za kilka dni zjawi się również w Chicago sam Oliver Stone).
Ale wiadomo, Farrell – jako mężczyzna przystojny, obdarzony niepoślednim seksapilem – największe poruszenie wzbudził wśród zgromadzonych wokół mnie przedstawicielek płci tzw. „pięknej”. Chociaż, nie przeczę, również i mnie zależało na tym, by utrwalić jego podobiznę na karcie pamięci mojego aparatu – co też uczyniłem – czego dowód w zamieszczonych w tymże wpisie zdjęciach. Były jeszcze uściski 38-letniego Colina z 75-letnią Liv (mam nadzieję, że pisząc to nie popełniam jakiegoś paskudnego faux pas).Usatysfakcjonowany ową spotkaniową sesją zdjęciową na „czerwonym dywanie”, zostałem zaprowadzony przez moją żonę do teatralnej sali, która na ten wieczór zamieniła się w salę kinową. Na olbrzymim ekranie widać było jeszcze to, co działo się w hallu wejściowym. Kamerzysta był bezlitosny – wysoka na 7 metrów twarz Liv Ullmann była zbyt detaliczną mapą starości – z zmarszczkami głębokimi na obliczu, które zapadło mi w pamięć jeszcze w czasach mojego dzieciństwa – jako piękne, młode i nieskazitelnie gładkie – kiedy po raz pierwszy oglądałem bergmanowską „Personę”. Po zwyczajowych celebracjach, rozdaniu jubileuszowych nagród organizatorom i sponsorom; po przedstawieniu festiwalowego Jury – po pozdrowieniach, które wyświetlono nam na ekranie (m.in. od Martina Scorsese i Stevena Spielberga) – Michael Kutza, założyciel Festiwalu, wraz z Liv Ullmann, zaprosili wszystkich na projekcję „Panny Julii”, gdzie w umęczoną parę mezaliansowych kochanków Augusta Strindberga wcielili się Jessica Chastain i Colin Farrell.
Zanim to jednak nastąpiło, Kutza zażartował, że 50-ka to nic takiego, ot kolejna liczba – nothing special in it – zaraz go jednak skorygowano i wskazano, że tę równą rocznicę można traktować jako kamień milowy w historii kulturalnego Chicago – bądź co bądź Festiwal jest najstarszym tego typu przeglądem w Ameryce, a pod względem wielkości (w tym roku pokaże się ponad 180 filmów z 40 krajów świata) może się z nim mierzyć tylko (rzeczywiście mamuci w swoich rozmiarach) Międzynarodowy Festiwal Filmowy w kanadyjskim Toronto. No cóż, dla mnie minęły czasy, kiedy – posiadając przez szereg lat akredytację na chicagowskim Festiwalu – oglądałem po 2, 3 czasem nawet 4 filmy dziennie, czy też raczej nocnie (nie ta kondycja, nie to siedzenie, nie te oczy), niemniej jednak w tym roku postanowiłem wybrać (zaledwie?) kilkanaście filmów, które rozłożone na dwa tygodnie trwania przeglądu, nie powinny stanowić żadnego maratonu (średnio: będzie to jeden film na dzień), co pozwoli mi chyba lepiej odebrać, przyswoić i przetrawić poszczególne obrazy, bez szaleńczego nadmiaru wrażeń, który tak na dobrą (czy też raczej złą) sprawę, stępia nieco percepcję każdego, nawet najbardziej wytrwałego, widza. Tak więc, musiałem się wykazać cnotą wstrzemięźliwości wybierając filmy do obejrzenia, co wcale nie było rzeczą łatwą, zważywszy na obfitość różnych opcji i bogactwo propozycji. W końcu zdecydowałem się na ostrą selekcję i wśród filmów, które mam nadzieję zobaczyć znalazły się m.in.: „Words With Gods” (kolaż 9 krótkich filmów nakręcony przez 9 reżyserów z różnych krajów świata, odnoszący się do ludzkiej potrzeby religijności), „Winter Sleep” (najnowsze dzieło N. B. Ceylana, któremu przyznano za nie Złotą Palmę na ostatnim Festiwalu Filmowym w Cannes), „Obce ciało” (Krzysztof Zanussi zrobił niedawno ten film w kolaboracji z Włochami i Rosjanami – nota bene Kutza wyróżnił naszego reżysera wspominając o nim na otwarciu, zapowiadając też jego wizytę w Chicago), „Two Days, One Night” (najnowsza produkcja braci Dardenne), „Birdman” (chyba najbardziej oczekiwany przeze mnie najnowszy obraz Alejandra Gonzáleza Iñárritu, reżysera, którego filmy uwielbiam), „Clouds of Sils Maria” (tu przyciąga mnie głównie występująca w tym filmie Juliette Binoche), „We Love You, Bastard” (to z kolei najnowszy „Lelouch„)… i jeszcze kilka innych. Być może uda mi się także dostać na spotkanie z L’enfant Terrible amerykańskiego „dokumentu”, zaciekłym wrogiem wszelkich establishmentów, Michaelem Moorem.
A jakimi wrażeniami zakończyła się noc z Ullmannowo-Strinbergową „Panną Julią”? Cóż… o tym może innym razem.
.
.
.
.
.
.
.

Jury 50-go Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Chicago (od lewej: Ferzan Özpetek, Parviz Shahbazi, Kathleen Turner, Margarethe Von Trotta, Giora Bejach)
.
.
.
© ZDJĘCIA WŁASNE
.
Filed under: NOTATNIK FILMOWY Tagged: film, kino, Liv Ullmann, Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Chicago
