.
Odłożyłem właśnie “moje ostatnie tchnienie” - autobiograficzne wspomnienia Luisa Buñuela.
Zawsze patrzyłem na tego reżysera poprzez jego filmy, dlatego też wiele w tej książce mnie zaskoczyło. Zwłaszcza kontrast pomiędzy mrocznością, perwersyjnością i okrucieństwem, które często widoczne były w jego obrazach, a osobowością samego reżysera: dziecinną, spontaniczną, bezpretensjonalną, wyzbytą gwałtu, przemocy i złośliwości…
Taki przynajmniej wyłonił mi się obraz autora, kiedy czytałem jego “ostatnie tchnienie”. Jeśli uznać go za wiarygodny, to właśnie na tym przykładzie można wykazać, jak mocna i wyraźna może być linia dzieląca świat filmowy “na niby”, od świata realnego “na serio”.
Jednak bywa i tak, że z filmowej szafy może się zwalić na nas niespodziewanie jakiś trup - a to dlatego, że jednak mieszają się w naszych głowach różne światy: zarówno te fikcyjne, przez nas wymyślone, jak i te prawdziwe, twardo nas ustawiające.
Czasem uczestniczymy w tym świadomie, czasem zaś bezwiednie.
I myślę, że bez tej właściwości nie robilibyśmy żadnych filmów, nie malowalibyśmy żadnych obrazów, nie pisalibyśmy książek… Jest to chyba nawet warunek zdolności do tworzenia przez nas całej kultury.
Może właśnie dlatego obrazoburcze filmy Buñuela brane były za coś więcej, niźli tylko wyabstrahowane z rzeczywistości produkty artystycznej wyobraźni: wiele z nich wywołało skandal, palono ich kopie, zakazywano projekcji, bojkotowano, wpisywano na kościelne indeksy…
Ale też – z tego samego względu – wywierały one rzeczywisty wpływ na widza, jak również na innych twórców; stawały się częścią europejskiej kultury, a np. “Los olvidados” wpisano na listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO.Kiedy czytam czyjąś biografię, w zasadzie zawsze poddaję się słowu autora – biorę je za dobrą monetę, i to nie tylko dlatego, że gdybym cały czas pozostawał wobec niego sceptyczny, to odebrałoby mi to nie tylko przyjemność lektury, ale i jej poznawczy sens. Zwłaszcza jeśli autor jest postacią historyczną, liczącą się w europejskim dorobku kulturowym – tak jak to jest właśnie w przypadku Buñuela, uznanego przecież za jednego z najwybitniejszych reżyserów w dziejach kina.
“Szymon z pustyni” (1965)
Wydaje się, że Buñuel nie unika jednak opisywania sytuacji, w których zachowuje się – mówiąc oględnie – dwuznacznie, także kontrowersyjnie, niezbyt elegancko, a nawet nie za mądrze. Lecz robi to w sposób dość rozbrajający: w naszych oczach rozgrzesza go jego naiwność, otwartość i prostolinijność. Czyżby to wpływ (przywilej, przypadłość?), wieku podeszłego, w którym dyktował on swoje wspomnienia? (Nota bene spisywał je nie byle kto, a literat i artysta par excellence: Jean-Claude Carrière, współtwórca wielu scenariuszy do filmów Buñuela). Może tylko poza… lub kolejna “zgrywa”? Z tego typu artystami nigdy nic nie wiadomo.
Niejako w żart obraca Buñuel swoje – przejawiane przez całe życie – zamiłowanie do anarchizmu, prowokacji, rewolty, bluźnierstwa i szokowania innych. Dzięki temu jesteśmy skłonni, by stawiać to na równi z pewnym infantylizmem, jaki cechował jego dowcipy, czy kawały strugane otoczeniu; kojarzyć z dziecinadą jaka przejawiała się np. w puszczaniu papierowych samolocików z najwyższego w Madrycie wieżowca, czy nawet w bawieniu się (strzelanie we własnym gabinecie) jednym z liczącej 65 sztuk kolekcji pistoletów.
Coś z tego wszystkiego jest w jego filmach.
“Viridiana” (1960)
Zastanawiam się, czy wpłynęłaby lektura tych wspomnień na to, co pisałem o Buñuelu (a konkretnie o jego filmach) przed kilkunastoma laty (gdybym wówczas tę książkę znał).
Chyba jednak tak.
Ale jak?
Przede wszystkim nie traktowałbym tak zasadniczo i poważnie całej tej symboliki, której się w jego filmach można było doszukać (wówczas wydawało mi się usprawiedliwione i sensowne by np. nawiązać w jej kontekście do psychoanalizy Freuda czy wykładów Junga). Podchodziłbym do owych dywagacji ostrożniej, zważywszy na to, z jaką dezynwolturą wyraził się w swoim “ostatnim tchnieniu” reżyser o podobnym traktowaniu jego twórczości przez filmową krytykę.
Jednakże miałem chyba wówczas powody, by tak odbierać (i tłumaczyć sobie) te filmy, z których wiele scen wywarło na mnie szokujące wręcz wrażenie (mam na myśli nie tylko owo słynne przecinanie oka brzytwą w “Psie andaluzyjskim”, ale przede wszystkim te momenty, które ukazywały seksualną perwersję czy też wymierzony w religię jawny ikonoklazm).
Przypomnę tylko niektóre z tytułów: “Viridiana”, “Anioł zagłady”, “Dziennik panny służącej”, “Szymon Słupnik”, “Piękność dnia”, “Droga mleczna”, “Dyskretny urok burżuazji”, “Mroczny przedmiot pożądania”…
Jak je traktuję obecnie?
Cóż, po prostu: jako obrazy, które pojawiły się w wyobraźni Buñuela, a które następnie przeniósł on na ekran.
A jaki był ich sens?
Może przygotowywały one Europę (i samego twórcę) na szok (ale już w twardym i rzeczywistym świecie) jaki wkrótce przeżyć miała Europa oglądając miliony prawdziwych trupów na polach bitew, w obozach koncentracyjnych, w gułagach, w rowach masowych egzekucji?
Może to sen, post-traumatyczna projekcja wrażliwego mózgu, który to wszystko zarejestrował już w rzeczywistości?Czymże bowiem były owe ekranowe “bluźnierstwa” Buñuela wobec zbrodni, jakich dopuszczano się pod egidą katolicyzmu podczas wojny domowej w Hiszpanii? Czymże jest to “okrucieństwo” kinowe wobec okrucieństwa obu światowych wojen XX wieku? Czymże są te perwersyjne obrazy wobec dzisiejszego zalewu internetu przez nie znającą granic pornografię?
Nasza rzeczywistość raczy nas rzeczami, o których nie śniło się surrealistom.
Catherine Deneuve w “Piękności dnia” (1967)
.
UWAGA: powyższy tekst ukazał się po raz pierwszy na moim poprzednim blogu TUTAJ.
Filed under: LITERATURA, NOTATNIK FILMOWY, WSPÓŁCZESNE MITOLOGIE Tagged: biografia, film, kino, kino europejskie, Luis Buñuel, surrealizm, wspomnienia
