Filmowej biografii doczekał się również Charlie Chaplin. Czy można się dziwić? Wszak pomniejsi herosi XX wieku dostąpili już wcześniej tego zaszczytu (?), co dopiero postać tak legendarna i ikoniczna, symbol niemalże i ucieleśnienie istoty kina.

“Najwspanialszą pantomimę, najgłębszą emocję, najbogatszą i najbardziej gorzką poezję odnajdziemy w filmach Chaplina” (J. Agee)
*
Oczywiste jest to, że nie na wielkości postaci opiera się sukces przeniesienia jej życia na ekran. Raczej na jakości wizji autorów takiego przedsięwzięcia oraz na ich umiejętności jej zamiany na język filmowego obrazu. Trudno byłoby w tym kontekście podważać reżyserskie kompetencje Sir. Richarda Attenborough, twórcy filmu tak głośnego i celebrowanego, jak “Gandhi” – wielkiego epickiego fresku współczesnej nam epoki, zajmującego się życiem jednego z największych przywódców ideowych XX wieku. Dla tego reżysera, niegdysiejszego aktora, człowieka, który ponad 50 lat swojego życia poświęcił kinu – i dla którego stało się ono niemal światem całym – Charlie Chaplin jest kimś podobnie sakralnym, jak Gandhi. Attenborough zawsze to podkreślał, przymierzając się do kręcenia “Chaplina”, czyniąc niemalże natrętne analogie. Wyczuć tu można było jednak pewne niebezpieczeństwo hagiografii: właśnie uświęcenie “małego wielkiego” człowieka. Wprawdzie geniusza (komedii), niewolnego wszak od ułomności i słabości. Bez wątpienia Gandhi, z racji przynależności do sfery sacrum, łatwiej mógł tolerować tego rodzaju kultowe podejście. Na reżysera czekało więc wiele raf i pułapek. Czy zdołał ich uniknąć?
nędzne początki
Obraz Attenborough zajmuje się Chaplinem od wieku lat 5 do 83. Ukazuje nam jego londyńskie dzieciństwo, przebiegające w dickensowskiej atmosferze nędzy, brudu, głodu i okrucieństwa. To właśnie owa mizeria przyda jego późniejszym komediom cierpko-gorzkiego smaku. Śmierć ojca, obłęd matki (granej przez córkę Chaplina, Geraldine) – oboje byli artystami rewiowymi – przyśpiesza wkraczanie chłopca w dorosłość. W wieku 16 lat utrzymuje się już całkowicie z gry w teatrze. Dzięki staraniom brata dostaje się do trupy music-hallowej, z którą wyjeżdża na tournée po Stanach Zjednoczonych. Odtwarzając w jednej z rewii pijaczka, zostaje zauważony przez samego Maxa Sennetta – znanego już wówczas producenta filmowego – i zaangażowany do jego wytwórni Keystone Company. Już w pierwszych nakręconych tam komediach (1914), wyłania się owa, tak charakterystyczna sylwetka trampa, z którą utożsamiać się już będzie przez wieki Chaplina: krótko przystrzyżony wąsik, okrągły melonik, laseczka, przyciasny i wytarty frak, workowate pomięte spodnie oraz ogromne buciory z zadartymi, sterczącymi na bok nosami.
Niedługo jest Chaplin w stanie pracować pod dyktando Sennetta, produkującego swe filmy z taśmową regularnością i podobieństwem. Źle się czuje w tym mechanicznym świecie komik, wywodzący swój sposób grania z żywej, humanistycznej pantomimy francuskich i angielskich music-halli. Poza tym, już od pierwszych ujęć zaznacza się mocny, nietolerujący żadnych pęt, indywidualizm Chaplina oraz jego niesłychana inwencja w odkrywaniu możliwości, jakie niosło ze sobą tak młode jeszcze wówczas kino. Jeszcze w tym samym, 1914 roku, Chaplin sam reżyseruje swoje filmy, przekształcając stopniowo żywiołową farsę w – będącą już formą sztuki, – komedię. Ważniejszy staje się bohater ze swoimi uczuciami, motywacjami, charakterem, niż zwariowany ciąg wymyślnych gagów. Wkrada się też do jego filmów rzecz dotychczas niespotykana – humor zabarwiony smutkiem i melancholią. Również ich zakończenia nie są już tak “szczęśliwe”: tramp, kwitując złośliwość losu machnięciem laseczki, kopniakiem i wzruszeniem ramion, oddala się samotnie pustą drogą, malejąc nam w oczach (“The Tramp”, 1915).
W drugiej połowie lat dziesiątych Chaplin jest już osobą publiczną. Niedaleko stąd do wykreowania się mitu. Powstają takie filmy, jak “The Pawnshop” (1916), “Easy Street” (1917), “The Immigrant” (1917), “The Adventurer” (1917). Sukcesywnie wydłuża się czas trwania komedii, dzięki czemu staje się ona czymś bardziej kompleksowym, złożonym, bogatym… To właśnie wtedy pojawiają się obrazy zaliczane obecnie do najwybitniejszych osiągnięć Chaplina w epoce kina niemego: “Dog’s Life” (1918), “Shoulder Arms” (1918), “The Pilgrim” (1923), “The Kid” (1921), “A Woman of Paris” (1923) i wreszcie słynna “Gorączka złota” (“The Gold Rush”, 1925).polityczne zgrzyty
Wraz z nadejściem “talkies”, czyli filmu dźwiękowego, postać człowieczka w meloniku i z laską, musiała odejść w przeszłość. “Czy wyobrażacie sobie mówiącego trampa?” – pytał retorycznie Chaplin i dodawał: “Stary tramp przestaje być śmieszny”. Czas bowiem płynął nieubłaganie. Zmieniały się też jego filmy – ciągle balansując jednak na granicy komedii i tragediii: “City Lights” (1931) i “Modern Times” (1936).
Lecz oto zaczynają psuć się stosunki Chaplina z uwielbiającą go dotychczas publicznością amerykańską. Przyczyn jest kilka: obyczajowe skandale, w które zamieszany jest artysta (chodzi głównie o kobiety i szczególne inklinacje Charliego do młodych dziewcząt); polityczne – słynny casus “Wielkiego dyktatora” (“The Great Dictator”, 1940), zjadliwej satyry na faszyzm i Hitlera, branej, nota bene, szczególnie do serca przez szefa CIA Edgara Hoovera, w którym znalazł Chaplin nieprzejednanego wroga; dalej: wypowiedzi krytykujące mocno politykę zagraniczną Stanów Zjednoczonych, będące dość przedziwną mieszanką pacyfizmu i potępienia amerykańskiego izolacjonizmu wobec ogarniętej mackami nazistów Europy. Chodziło też wreszcie o wzbierający w artyście cynizm, coraz częstsze wyrażanie beznadziei i zwątpienia, a nawet zwrócenie się ku koszmarowi (“Monsieur Verdoux”, 1947). Wszystko to psuło wokół Chaplina pogodę.
W atmosferze wzmagającej się politycznej paranoi, anty-komunistycznej histerii makkartyzmu, Chaplinowi, który nigdy nie posiadał amerykańskiego obywatelstwa (!), po jednej z jego europejskich podróży, zabrania się powrotu do Stanów Zjednoczonych. Jest rok 1952. Upłynie 20 lat zanim pozwoli mu się łaskawie na krótkie odwiedziny – z okazji przyznania mu przez Akademię Filmową specjalnego Oscara za całokształt twórczości. Umiera w wieku 88 lat, 25 grudnia 1977 r. w Szwajcarii.biograficzny misz-masz
Co z takiego curriculum vitae uczynił Richard Attenborough? Otóż wszystko wskazuje na to, że “Chaplin” stracił ducha w procesie produkcyjnych manipulacji, gromadzenia detali, przycinania scenariusza, oszczędzania na budżecie – a wszystko, moim zdaniem, wskutek reżyserskiej niekonsekwencji i niezdecydowania. Jeśli więc film poprzedzała jakaś wizja, to uległa ona rozmyciu, wyblakła… “Chaplin” próbuje w sobie wszystkiego: historyczny fakt i plotkę, doniosłość i nowinkarstwo, realizm i legendę; wielki publiczny spektakl i kameralną psychodramę… zatracając w tym wszystkim zwykła prawdę o człowieku, gubiąc ludzki wymiar. To, że film biograficzny oferuje nam obraz postaci nieraz mocno zabarwionej subiektywizmem twórców, niekoniecznie musi jeszcze oznaczać fiasko. Dla przywiązanych do faktograficznej akuratności realistów istnieje wszak forma dokumentu. Film fabularny ma swoje prawa i przywileje. Można podać przykłady fortunnej stylizacji biografii: “Patton” Schaffnera, “The Doors” (Jim Morrison) Stone’a, “Amadeus” (Mozart) Formana… Są również obrazy realistycznie wyraziste, w których widzimy prawdziwego człowieka, nie ikonę: “Coal Miner’s Daughter” (Loretta Lynn) Apteda, “The Buddy Holly Story” Rasha, “Rose” (Janis Joplin) Rydella… Inne jeszcze, takie jak np. “Malcolm X” Spike’a Lee, zdołały szczęśliwie połączyć w sobie oba te aspekty. Tego właśnie zabrakło w “Chaplinie”. Pod lawiną detali przepadła prawda o jednym z największych artystów pop-kultury XX wieku. Attenborough nie zdołał nawet pogłębić chaplinowskiego mitu. Mało tego! Próżno nam szukać w filmie odpowiedzi na to, jak ów mit się zrodził.
Temu, co naprawdę uczyniło Chaplina sławnym i wielkim, poświęca się znikomą cząstkę projekcji. To właśnie z tego powodu doświadczamy w kinie paradoksalnego uczucia – film wydaje się nam długi, a jednak ciągle jeszcze za krótki. Obserwujemy natomiast wiele epizodów z prywatnego życia artysty. Np. każdej z jego kobiet (w tym 4 żonom) daje się równo po parę minut, właściwie nie ujawniając nam niczego głębszego o tych związkach (A może rzeczywiście były one płytkie? – tego jednak też nie sposób się dowiedzieć.) Sporo miejsca zajmują polityczne zatargi Chaplina, jego przejścia z Hooverem i agenturalną spółką (m.in. w związku z “Wielkim dyktatorem”). Natomiast zdecydowanie za mało w filmie złotej epoki kina niemego, gdzie geniusz Chaplina zaznaczył się najmocniej, współtworząc nowy rodzaj sztuki.Jest natomiast w filmie Attenborough składnik naprawdę wyśmienity: kreacja Roberta Downey’a Jr. Zaskakująco autentycznie odtwarza on ten niezwykle charakterystyczny dla komika sposób poruszania się, który kinetykę slapsticku zamienił w prawdziwy balet, nadając przypadkowości i pozornej bezładności ruchów i gestów, swoisty, obdarzony sporym wdziękiem, porządek. Dzięki temu możemy sobie uświadomić – po raz kolejny zresztą – iż Chaplin był pierwszym artystą, który w świecie chaosu i absurdu, zdołał ocalić grację i rozsądek – chroniąc go przed szaleństwem.
Szelmostwo, smutek, spryt, nieporadność, upór, rezygnacja, szarm, śmieszność… wszystko w jednym wielkim małym człowieczku
*
PS. Artykuł ukazał się na łamach “Dziennika Chicagowskiego”, 17 kwietnia 1993 r.
Filed under: NOTATNIK FILMOWY, WSPÓŁCZESNE MITOLOGIE Tagged: biografia, Chaplin, film, kimizm, kino, kino amerykańskie, kino nieme, komedia, kultura masowa, recenzja, Richard Attenborough, Robert Downey Jr.
