Moja przygoda z pisaniem o filmie zaczęła się dwadzieścia parę lat temu od kilku publikacji w miesięczniku “KINO” oraz w kwartalniku polskich DKF-ów “Film na Świecie”. Po przybyciu do Stanów Zjednoczonych podjąłem współpracę z prasą polonijną (“Dziennik Chicagowski”, “Gazeta Polska”, Relax”), w której zamieszczałem większe lub mniejsze teksty o filmie. Mimo to zawsze uważałem się bardziej za miłośnika kina niż jego krytyka – i mam nadzieję, że odzwierciedla się to na moim blogu.
Nie tak dawno zajrzałem do swojego archiwum skąd wyszperałem krótkie recenzje z filmów, które napisałem w tamtym czasie, publikując je we wspomnianych pismach. Papier żółknie, wszystko przemija, wiele rzeczy przepada… więc chciałbym choćby część z tych mini-recenzji ocalić (choć na chwilę) od zupełnej zagłady, zamieszczając je tutaj, na mojej stronie. Kto wie, może kogoś zaciekawią? Może komuś się przydadzą w poszukiwaniu starych dobrych filmów? Tym bardziej, że zdecydowana większość z nich dotyczy obrazów, do obejrzenia których na pewno warto wrócić. Jest wśród nich sporo pozycji klasycznych, które po prostu wypada znać każdemu, kto bliżej interesuje się kinem – i kino lubi.* * *
Tym razem się zbuntowałem i postanowiłem, że w tekście poniższym będę używał oryginalnych angielskich tytułów filmów, które moim zdaniem brzmią znacznie lepiej, niż tytuły polskie: “Mucha barowa”, “Pozytywka”, “Znikający punkt”, “Pracująca dziewdczyna”, “Wielkie kule ognia”.
“BARFLY” (reż. Barbet Schroeder)
Mickey Rourke (i Faye Dunaway) w “Barfly”
“Barfly” jest rodzajem mitologizującej impresji, która w paradoksalny a skuteczny sposób poddaje uromantycznieniu… rynsztok. Bohater jest bowiem brudnym, śmierdzącym, szpetnym, porozbijanym bumem, nicponiem, burdziarzem i pijakiem, ale – przedziwnie! – urasta na ekranie do postaci zgoła… romantycznej. Mało tego! Jego postawie wiecznego rebelianta-trunkowca, nadaje się znamion – ni mniej, ni więcej tylko… arystokratyzmu, wręcz królewskości! Jego krew buzuje od alkoholu, ale nie przestaje być (ponoć) krwią błękitną. Co z tego, że Barfly (Mickey Rourke) przypomina poczwarę Quasimodo, stąpając ciężko i niezgrabnie, zgarbiony i przygięty do ziemi, z rękami zwisającymi jak u goryla, z kośćmi połamanymi w niekończących się bójkach, o twarzy pokiereszowanej i zakrwawionej, z włosami w lepkich i brudnych strąkach, w ubraniu zmierzwionym, które od wieków nie zaznało grama proszków do prania… Spod zlepionych i opuchniętych powiek, Barfly toczy po ludziach wzrokiem ironicznym i zuchwałym – w swej wszawej znikomości patrzy na nich z góry, z pozycji “poety”, który świadomie wybrał życie lumpa, odmawiając przyłączenia się do “wyścigu szczurów”. Stąd czerpie poczucie własnej wyższości i arystokratyzmu. A jakże!
I jeszcze jeden paradoks scenariusza: Barfly, mimo, że zmieszany z błotem (i krwią), nie tylko że nie utracił swego humanizmu, ale również – jako jedyny – zdołał go w sobie uchronić w postaci czystej i nieskorumpowanej: szczerość, niewyrachowanie, poddanie się instynktom serca i bezgraniczna odwaga – to wszystko wyznacza jego człowieczeństwo. Warto jednak zauważyć, że jest w tym typowo artystowskie (i zgoła naiwne) pojęcie wolności: Barfly jest wolny, gdyż nie posiada nic. Inni pozamykali się w “klatkach o złotych prętach”.
Może zdumiewać fakt, że mimo wszystko film pozostaje – jak ktoś to określił – “zabawny, przyjemny i komiczny”. To, co łatwo mogłoby się stać 100 minutami pijatyki, wymiotów, emocjonalnych tortur i przemocy, można uznać za 100 minut niezłego, miejscami błyskotliwego, kina. Jak to możliwe? Otóż wydaje mi się, że to dzięki temu, iż autorzy – odwracając do góry nogami tradycyjną hierarchię wartości – robią to na tyle ironicznie i rozbrajająco, że prawdziwym, uzależnionym od “latarni magicznej” kinomanom, do głowy nie przychodzi zżymać się na na dekadencką, auto-destruktywną bohemę i nihilizm świata przedstawionego w filmie. Przystają – bardziej lub mniej świadomie – na jego umowność. Podejście moralizatorskie bowiem zniszczyłoby impakt obrazu Barbeta Schroedera, który – potraktowany literalnie – mógłby stać się aż nadto łatwym łupem “stróżów moralności” (najczęściej cudzej).
Nie można nie wspomnieć o tym, że scenariusz “Muchy Barowej” napisał nie kto inny, jak sam Charles Bukowski, sędziwy już Kalifornijczyk polskiego pochodzenia, którego młodzieńcza “rynsztokowa” egzystencja “poety-pisarza”, w niektórych europejskich kręgach literackich, zainteresowanych amerykańskim “life-stylem” (!), wzięta została ongiś za rodzaj nowoczesnego “mitu przetrwania”, czyniąc z Bukowskiego postać wręcz kultową. A Barfly to w dużej części sam Charles Bukowski – czy też raczej ktoś, za kogo Bukowski chciałby się podawać.“MUSIC BOX” (reż. Costa-Gavras)
Jessica Lange i Armin Mueller-Stahl w “Music Box”
Wydaje się zrozumiałe to, dlaczego Costa-Gavras zdecydował się na sfilmowanie scenariusza Eszterhasego. Odnalazł w nim bowiem motywy, które wyznaczały jego dotychczasową drogę twórcy kina “politycznego” (“Z”, “The Missing”, “The Confession”…), gdzie zajmował się jednostką konfrontowaną z polityczną machiną. interesował go człowiek – jego sumienie zderzające się z totalitaryzmem w przeróżnych formach. Także z przeszłością, której cienie kładą się na naszej teraźniejszości, na przekór naszym wysiłkom, by ich nie dostrzegać, by o nich zapomnieć.
Historia ukazana w “Musi Box” podobna jest w swym zarysie do głośnej sprawy Demjaniuka, ukraińskiego emigranta, przez dziesiątki lat pracującego w Cleveland, oskarżonego o zbrodnie popełnione w czasie II wojny światowej (w Treblince nazywano go “Iwanem Groźnym”).
W filmie Costy-Gavrasa, węgierski imigrant Mike Laszlo (Armin Mueller-Stahl), emerytowny pracownik chicagowskiej stalowni, który przez 40 lat swego pobytu w Ameryce prowadził życie przykładnego obywatela, ojca rodziny i dziadka, zostaje oskarżony o przynależność do zbrodniczych formacji węgierskiej żandarmerii, kolaborującej z Niemcami i rywalizującej z nimi w mordowaniu Żydów. Komunistyczne (jeszcze wówczas) Węgry żądają ekstradycji domniemanego zbrodniarza, dostarczając Amerykanom dowody jego winy. Departament Sprawiedliwości wytacza przeciw Laszlo proces, oskarżając go o zafałszowanie danych podczas składania podania o amerykańskie obywatelstwo (zatajenie przynależności do żandarmerii uznanej za organizację zbrodniczą). Laszlo zaprzecza wszystkiemu, twierdząc, że obciążające go dowody zostały spreparowane przez komunistyczny rząd Węgier, który chce zemścić się na nim za jego niegdysiejsze anty-komunistyczne manifestacje.
Obrony Laszlo podejmuje się jego córka Ann (Jessica Lange), która pod opieką owdowiałego wcześnie ojca skończyła studia prawnicze i sama jest już adwokatem. Główny wątek filmu czerpie swą dramaturgię z niezwykle intensywnej emocjonalnie transformacji jaką przeżywa Ann, gdy objawia się przed nią i ożywa zamierzchła a potworna prawda o najdroższej jej osobie. Czy to możliwe, że ten starszy, dobroduszny, ukochany przez nią człowiek w młodości swojej był bestią mordującą niewinnych i bezbronnych ludzi, oprawcą, który strzelał w tył głowy dzieciom, gwałcił kobiety na oczach ich rodzin?
Naturalnie Ann, podejmując się obrony ojca, jest przekonana o jego niewinności, o pomyłce. Jednak podczas wysłuchiwania wstrząsających zeznań naocznych świadków zbrodni “Miszki” (tak w tamtym czasie nazywano Laszlo), ta wiara chwieje się coraz bardziej. Jej najgorsze, koszmarne podejrzenia znajdują mocne potwierdzenie. Czuje się rozbita, zdewastowana emocjonalnie, przeżywając tortury – konflikt sumienia w formie najboleśniejszej, jaką sobie można tylko wyobrazić. Nic więc dziwnego, że gdy tylko pojawia się cień szansy na uwolnienie ojca z zarzutów i potwierdzenie jego niewinności, chwyta się tego z desperacką determinacją. Ann chce ocalić nie tylko honor ojca, ale i odbudować świat, który się w niej rozpadł.
“Music Box” skupia się na problemie winy we wszystkich jej subtelnych odcieniach. Pod przybraniem “sądowniczego thrillera”, zajmując się przypadkiem konkretnego człowieka, Costa-Gavras porusza kwestie najwyższej wagi dla każdego społeczeństwa, narodu: problem pamięci “selektywnej”, “pobożno-życzeniowego” wglądu we własną historię, omijanie prawd i faktów niewygodnych. Sam reżyser określił wprost dylemat głównej bohaterki – odkrywającej straszną prawdę o ukochanym ojcu – jako dylemat tych Amerykanów, którzy są bardziej świadomi i uczuleni na pewne aspekty własnej historii, zawierającej m.in. takie “epizody”, jak eksterminacja Indian (Szlak Łez, masakra pod Wounded Knee…), niewolnictwo, wojna secesyjna czy indochińska (bombardowanie Kambodży, masakra w wiosce My Lai…). Oni wiedzą, że Wuj Sam nie zawsze był takim jowialnym siwym jegomościem, jakim przedstawia się go na patriotycznych, umalowanych w barwy narodowe, obrazkach. Amerykańska “niewinność” zbyt często przenika się ze świadomą ignorancją, wypieraniem niewygodnych myśli, faktów i obrazów.
A jakie mogą być konsekwencje przyjmowania przez społeczeństwo łatwostrawnych treści, odurzania się konsumpcjonizmem i otaczania dymną zasłoną tematów zastępczych? Totalitaryzm, faszyzm, erupcja zła drzemiącego pod pozorami dobrobytu i hipokrytycznego hołubienia “tradycyjnych” wartości? Costa-Gavras nie chce być złym prorokiem, ani tym bardziej nawiedzonym katastrofistą. Chce ostrzegać: w społeczeństwie musi istnieć racjonalna, jasna i odważna świadomość odporna na manipulacje świadomością i pamięcią – na różnego rodzaju uniki i eskapizmy.
Joe Eszterhas w swoim scenariuszu zawarł elementy, które można było spotkać w jego wcześniejszych pracach: choćby w thrillerze kryminalnym “The Jagged Edge”, czy w “Betrayed”. Również i tam mieliśmy bohaterów rozdartych między miłością do człowieka, któremu zaufali, a panicznym, śmiertelnym wręcz strachem przed ujawnieniem jego drugiego, nieznanego im – a przerażającego – oblicza. “Music Box”, przy tym wszystkim, głęboko, szczerze i uczciwie zajmuje się istotnym problemem etycznym i społecznym. Wspomaga tę zaletę nie tylko sprawna i kompetentna reżyseria Costy-Gavrasa, ale i wyśmienita kreacja Jessici Lange, która po raz kolejny udowodniła, że jest kimś więcej niźli tylko piękną jasnowłosą gwiazdką (taką, jaką pamiętano choćby z fantazyjnego “King Konga”). Jej wystąpienie ma w sobie intensywność, kompleksowość i inteligencję wybitnego aktorstwa. “Music Box” to film trochę zaniedbany i zapomniany, na co moim zdaniem absolutnie nie zasłużył. Więc, jeśli ktoś go jeszcze nie zna i nie boi się poruszonej w nim problematyki, to warto po niego sięgnąć.“VANISHING POINT” (reż. Richard C. Sarafian)
“Vanishing Point”
“Kowalski to ostatni amerykański bohater, symbol naszej umierającej wolności” – wykrzykuje do mikrofonu didżej Super Soul w filmie “Znikający punkt”, będącym zarówno produktem buntowniczej kontrkultury przełomu lat 60-tych i 70-tych, jak i rodzajem hołdu składanego kontestatorom i straceńcom tamtych czasów.
Kim jest Kowalski?
Wietnamski weteran, były policjant, były kierowca wyścigowy – w “Znikającym punkcie” mknie z szaleńczą prędkością z Denver do San Francisco, ścigany przez policję wielu stanów. Bohater wszystkich tych, którzy wypadli poza nawias społeczeństwa, skłóconych z życiem, nieprzystosowanych…
“Znikający punkt” Richarda C. Sarafiana stał się jednym z najbardziej znaczących filmów “kultowych” lat 70-tych, a jednocześnie obiektem ataków amerykańskiej krytyki i to nie tylko tej, reprezentującej establishment, przeciwko któremu wyraźnie zwrócony jest film. A zarzutów rzeczywiście zebrać można było sporo. Pierwsza rzecz, pisano, Kowalski zapomniał dokonać czegoś naprawdę bohaterskiego. Czy rzeczywiście myślał, że (uwaga: spoiler) wybierając (samobójczą) śmierć, najlepiej przysłuży się tym wszystkim, nękanym przez społeczny represjonizm, którzy uznali go swojego przedstawiciela? Czy koniecznie trzeba było robić z policjantów i obrońców prawa morderców, by uczynić z siebie męczennika? Film wygląda na jedną wielką manipulację emocjami widza, (na którą szczególnie podatna jest młodzieżowa widownia, bardziej kierująca się sercem, niż rozsądkiem i logiką).
Sama formuła “Znikającego punktu” może wydawać się konceptem chwytliwym: połączenie kontestacyjnego “kina drogi” (gdzie “droga” jest metaforą życia) z trwającym nieustannie samochodowym pościgiem. Egzystencjalno-wyczynowa mikstura, w której zagustowała większość “młodych-gniewnych” i ich spadkobierców (pamiętających choćby “Easy Ridera”, czyli “Swobodnego Jeźdźca” Hoppera).
Właściwie, to do końca nie wiemy, przeciw czemu buntował się Kowalski i dlaczego rozbił siebie i samochód na miazgę, uderzając z zawrotną prędkością w blokujące mu drogę buldożery. Poszukiwanie powodów do samobójstwa może przybrać różne formy – jedną z prostszych dróg jest poszukiwanie przyczyn w zewnętrznym świecie, uciekając od odpowiedzialności i winy własnej. Trudno uwierzyć, że przeszłość Kowalskiego składała się jedynie z tak ponurych i nieszczęsnych epizodów, jakie nam się pokazuje we flashbackach. Czyja to wina: Kowalskiego, losu czy społeczeństwa? Ponadto, z bliżej nieokreślonych względów, mamy się sympatyzować z wszelkiej maści oryginałami, których Kowalski spotyka na swojej drodze: czarny handlarz narkotyków, spazmatyczny, niewidomy disc-jockey, zaklinacz wężów, nawiedzony guru, Hell Angel – niebieski ptak, hippis i jego zażywająca pustynnych przejażdżek nago na motocyklu towarzyszka… etc. Z drugiej strony z policjantów robi się bezwzględnych sukinsynów, a społeczeństwo ustawia się w pozycji opresora i myśliwego. A przecież – biorąc rzecz deczko poważniej, realistycznie i bardziej dosłownie – Kowalski, mający za nic przepisy ruchu drogowego i w dodatku narkoman, tak naprawdę stanowił śmiertelne zagrożenie dla wszystkich. I dlaczego uparł się dotrzeć do San Francisco w 15 godzin? Na wiele podobnych pytań trudno jest znaleźć odpowiedź.
“Znikający punkt” jest właściwie jedną wielką metaforą, wygląda na swoiste, nie poddające się racjonalizacji, wyznanie wiary i kontestacyjnej solidarności. I tylko pozostaje w nas echo czasów, kiedy to sami kibicowaliśmy Kowalskiemu.
Do dziś robią wrażenie wspaniale fotografowane, niesamowite scenerie Kolorado, Utah i Newady, wzniecający tumany pyłu samochód Kowalskiego, zredukowany często do punktu zagubionego w przepastnych krajobrazach amerykańskiego Zachodu.PS. Małe wyjaśnienie: recenzję tę pisałem w okresie kontestacji własnej kontestacji. To w pewnym sensie tłumaczy jej wydźwięk – jak widzę teraz: różniący się trochę od tego, w którym opisałem “Barfly” ;)
“MARY REILLEY” (reż. Steven Frears)
Julia Roberts i John Malkovich w “Mary Reilley”
Czy w głębi każdego z nas nie tkwi owo jądro ciemności – to nasienie szaleństwa, z którego czasami wyrastają czarne kwiaty zła? Kto z nas nie nosi owych demonów milczących, które czekają tylko, by wyzwolić się z okowów rozsądku, moralności i konwenansów? Czy wszyscy do końca potrafimy zatracić się w blasku słonecznego dnia, unikając mrocznych lęków nocy? Czy każdy z nas ma na tyle siły, by pokonać w sobie Mr. Hyde’a?
Być może wszystkie te pytania – wyjęte jakby z innej epoki, owiane secesyjną maligną dekadencji fine de siecle’u – rażą dziś tych, którzy uznają, iż żyją w czasach rozumu i racjonalizmu. Czasami obłęd – zarówno indywidualny, jak i zbiorowy – daje o sobie znać, i to bez względu na historyczny moment, cywilizacyjny postęp i geograficzne położenie. Skazani jesteśmy na okazjonalną irracjonalność choćby tylko dlatego, że nie potrafimy znieść zbyt dużej dawki rzeczywistości.
Poza tym: czy człowiek nie walczy stale ze swoim alter ego – z tym drugim, zazwyczaj mrocznym Ja? To, co jeszcze i dzisiaj wielu uznaje za podszepty szatana, to przecież nic innego, jak podejmowanie dialogu z samym sobą, zmaganie się z tkwiącym w każdym człowieku Złym.
To właśnie dlatego opowiadanie Stevensona “Dr. Jackyll & Mr. Hyde” weszło na stałe do naszych pojęć dotyczących dylematów ludzkiej psyche, stając się uniwersalną metaforą toczącej się w duszy każdego człowieka walki Dobra ze Złem, która w ekstremalnych wypadkach jawi się nam jako “opętanie”.
Na szczęście jednak “Mary Reilley” - jeszcze jeden film oparty na stevensonowskim wątku – nie zamienia się w kolejna spłaszczoną alegorię tego fundamentalnego dla ludzkiej kondycji manichejskiego konfliktu między Dobrem a Złem. Główna w tym zasługa reżysera Stevena Frearsa, który nie uległ presji producentów i nie zrezygnował z wieloznaczności i moralnej złożoności filmu, starając się wykazać nie tylko czerń i biel, ale i wszystkie odcienie szarości między Jeckyllem a Hydem; jak również Julii Roberts i Johna Malkovicha zamieniających się na naszych oczach w parę martyrologicznych kochanków.
To prawda, że nic z tego co napisałem nie zapowiada radosnej rozrywki. Podobnie jak za radosną rozrywkę trudno uznać duchowe i cielesne rozdarcie dr. Jeckylla. Jednak czy aby chodzimy do kina tylko po to, by się beztrosko i radośnie rozrywać?
Podszyty grozą mroczny romans – a tym właśnie jest “Mary Reilley” – może być także pretekstem, by wejść głębiej w nawiedzoną i potraktowaną przez demony duszę człowieka – by zrozumieć miłość rodzącą się ponad Złem i brzydotą… Wreszcie, by w potworze dostrzec zagubione ziarno Dobra. Czy jednak archetypiczny fenomen “pięknej i bestii” przerabiany po raz kolejny – tym razem w mglistych, zabłoconych i poszarzałych dickensowskich sceneriach, nie wykoślawia się na naszych oczach, zamieniając w karykaturę i groteskę? Nie odniosłem takiego wrażenia.“WORKING GIRL” (reż. Mike Nichols)
Sigourney Weaver i Melanie Griffith w “Working Girl”
Tess i Katharine są kobietami 30-letnimi. I na tym wydają się kończyć wszelkie między nimi podobieństwa – wszystko inne wydaje się je dzielić. Tess (Melanie Griffith) jest sekretarką, która już kilkakrotnie wyleciała z pracy, gdyż była na tyle bezczelna, że odmawiała swym bossom zmiany stanowiska pracy z biurka na łóżko. I choć sama mówi, że “ma głowę do interesu, a tyłek do grzechu, to koledzy i przełożeni wyraźnie doceniają jedynie ten drugi aspekt jej osobowości. Trzeba przyznać, że Tess jest osóbką energiczną, czasami nawet agresywną, lecz ze względu na trzpiotowaty styl bycia (ech ten jej dziewczęcy szczebiot), krzykliwe szmatki i fryzurę, nikt jej nie bierze na poważnie w businessowych kręgach. A jednak stać ją na błyskotliwe pomysły dotyczące maklerskich operacji. Jedną z takich rewelacji dzieli się ze swoim najnowszym szefem, a właściwie szefową. Jest nią właśnie Katharine (Sigourney Weaver). Praca w jej firmie jest dla Tess “ostatnią szansą”.
Kartharine reprezentuje to, co podziwia i czego pragnie Tess: silną pozycję kobiety niezależnej, styl i klasę damy budzącej wśród mężczyzn zarówno pożądanie, jak i poważanie. Wyraża się pewnie i precyzyjnie, z namaszczeniem dobierając odpowiednie słowa. Ubiera się wytwornie, używa najlepszych perfum, nosi “poważną” (określenie Tess) fryzurę, w każdej sytuacji stara się mieć kontrolę nie tylko nad sobą, ale i nad otoczeniem. Jednym słowem – wzór kobiety nowoczesnej.
Mimo przepaści w hierarchii zawodowej i społecznej, Katharine deklaruje wobec Tess partnerstwo oparte na zasadach równości i solidarności w stawianiu czoła zdominowanemu przez mężczyzn światu interesów. Kiedy jednak szefowa, wyjechawszy w góry na narty, łamie nogę i zostaje unieruchomiona na kilka tygodni, Tess odkrywa jej prawdziwe oblicze, przesłuchując nagrane wcześniej przez nią na taśmie memo. Okazuje się, że Katharine przywłaszczyła sobie ów pomysł Tess, dotyczący pośrednictwa przy wielomilionowej, niezwykle intratnej transakcji kupna radiowej stacji. Wychodząc z założenia, że najlepszą zemstą na wrogach jest odniesienie sukcesu, Tess postanawia (podając się za dyrektorkę firmy) przeprowadzić cały proces kupna i sprzedaży samodzielnie. By sfinalizować deal, kontaktuje się z maklerem innej firmy, Jackiem Trainerem (Harrison Ford). Jak możemy przewidzieć, między Jackiem a Tess wywiązuje się romans. Komplikuje go nieco fakt, iż Katharine była dotychczasową kochanką Jacka i to taką, która wiązała z nim całkiem “poważne” nadzieje.
Nie brakuje więc klasycznych dla komedii perypetii, gwałtownych zwrotów akcji i niejednego qui-pro-quo, a wszystko przy uroku i brawurze Melanie Griffith, wyważeniu i powściągliwości, a jednocześnie wielkiej sugestywności Harrisona Forda oraz determinacji (i także niewątpliwej urodzie) Sigourney Weaver, która nie bała się podjąć roli tak niewdzięcznej i mało sympatycznej roli podstępnej megiery.
“Working Girl” jest jedną z najlepszych komedii, jakie pojawiły się pod koniec lat 80-tych na amerykańskich ekranach. Skonstruowany z prostotą, bezpretensjonalny wątek, okazał się doskonałym pretekstem dla aktorskich popisów wspomnianego tria. Szczególnie dla Melanie Griffith, która zdominowała cały obraz, wspinając się dzięki tej roli na wyżyny hollywoodzkiego gwiazdorstwa (nominacja do Oscara). A stwierdzenie to, akurat w tym przypadku, odebrać należy jako komplement. Także Mike Nichols odnalazł się tu jako reżyser znakomity (jakiego pamiętamy od czasów “Absolwenta”, czy “Pięciu łatwych utworów”) odświeżając ograne wydawałoby się schematy klasycznej komedii. Przefarbowując i przestawiając dekoracje, przemycając społeczno-obyczajowe aktualia, zrobił to na tyle dyskretnie, iż nie odebrana nam została przyjemność uczestnictwa w świetnej zabawie.“GREAT BALLS OF FIRE” (reż. Jim McBride)
Dennis Quaid w “Great Balls of Fire”
Biografa słynnego rock&rollowca Jerry’ego Lee Lewisa (Dennis Quaid), w której dokonano rzeczy niezwykłej. To zdumiewające jak łatwo ta apologetyczna i pobłażliwa laurka lakierująca swego bohatera, zdradza bezwiednie jego oblicze rozhisteryzowanego i nieodpowiedzialnego bufona i fanfarona. Jej twórcy bowiem (w tym reżyser filmu Jim McBride) nie mogli się posunąć do zmiany kluczowych dla życiorysu Lewisa faktów. A te dość jednoznacznie określają charakter showmana. Mogli natomiast wiele z nich zignorować – co też radośnie i skwapliwie uczynili. Oczywiście – wszystko w imię zabawy i rozrywki. Postawili na legendę “króla życia” i kwiecistego dandysa szalonej i złotej epoki rock&rolla. Dzięki temu natrafiamy w filmie na parę momentów, w których krzesane są iskry prawdziwej radości tej muzyki; chwile, kiedy dochodzi do wybuchu energii, jaką generować może tylko ten rodzaj muzyki. Cała reszta zaś może irytować tak, jak irytujący był w rzeczywistości ten człowiek. Jego życia naprawdę nie nadawało się na budującą przypowiastkę o losach jednej zawrotnej kariery. Co najwyżej, na raczej mroczną i dramatyczną przypowieść o człowieku miotającym się wśród oparów narkotyków i alkoholu, skandali i ekscesów, rozwodów, pijatyk i bijatyk. Wprawdzie wszystko to w filmie wyliczono, ale na palecie zabawnej, barwnej i beztroskiej.
Akcja filmu obejmuje kilka lat z życia Jerry’ego Lee Lewisa, a konkretnie okres kiedy rozpoczął on współpracę z Samem Phillipsem (prezydentem słynnej wytwórni płytowej Sun Records), trafił na szczyty list przebojów, ożenił się ze swą kuzynką Myrą Gale Brown. I kończy się dość bezceremonialnie w roku 1959. Zaiste wygodny to sposób, by pominąć milczeniem jego dwa wcześniejsze małżeństwa i kilka późniejszych oraz zignorować tragedie innych ludzi, za które odpowiedzialny był po części Lewis. Jednak, nawet i to, co przedstawiono w “Great Balls of Fire”, pozwala na wyrobienie sobie opinii o charakterze “Killera”, jak niektórzy nazywali Lewisa.
Interpretacja Dennisa Quaida wydaje się bliska karykatury i parodii, a jednak ci, którzy pamiętają Jerry’ego z tamtego okresu, mówią o uderzającym i niekwestionowanym podobieństwie. Cóż to więc za łobuz i pajac: próżny, nieznośnie manieryczny, głupio uparty – niezrównoważony zadufek i zarozumialec.
Związek z 13-letnią Myrą Gale (Winona Ryder) ukazany jest w konwencji komediowej frajdy. Nawet epizody, z których możemy wnioskować o poważniejszych konsekwencjach tego szaleńczego i nieodpowiedzialnego kroku (rodzic Myry uganiający się z pistoletem za Lewisem, który uwiódł mu córkę; dziecięca bezradność nieletniej dziewczynki w roli żony… etc.) obliczone są wyraźnie na efekt komediowy. Jednak, zamiast śmiechu, reakcją bardziej na miejscu jest zażenowanie.
Trzeba jednak przyznać, że Dennis Quaid przystępując do pianina staje się prawdziwym żywiołem – wzniecając ogień, dosłownie i w przenośni. To są właśnie te momenty, w którym czuć prawdziwy czad rock&rolla. Ta muzyka bowiem to energia w stanie czystym. Refleksja przychodzi później.
*
Filed under: NOTATNIK FILMOWY Tagged: film, kino, kino amerykańskie, recenzje
