Moja przygoda z pisaniem o filmie zaczęła się dwadzieścia parę lat temu od kilku publikacji w miesięczniku “KINO” oraz w kwartalniku polskich DKF-ów “Film na Świecie”. Po przybyciu do Stanów Zjednoczonych podjąłem współpracę z prasą polonijną (“Dziennik Chicagowski”, “Gazeta Polska”, Relax”), w której zamieszczałem większe lub mniejsze teksty o filmie. Mimo to zawsze uważałem się bardziej za miłośnika kina niż jego krytyka – i mam nadzieję, że odzwierciedla się to na moim blogu.
Nie tak dawno zajrzałem do swojego archiwum skąd wyszperałem krótkie recenzje z filmów, które napisałem w tamtym czasie, publikując je we wspomnianych pismach. Papier żółknie, wszystko przemija, wiele rzeczy przepada… więc chciałbym choćby część z tych mini-recenzji ocalić (choć na chwilę) od zupełnej zagłady, zamieszczając je tutaj, na mojej stronie. Kto wie, może kogoś zaciekawią? Może komuś się przydadzą w poszukiwaniu starych dobrych filmów? Tym bardziej, że zdecydowana większość z nich dotyczy obrazów, do obejrzenia których na pewno warto wrócić. Jest wśród nich sporo pozycji klasycznych, które po prostu wypada znać każdemu, kto bliżej interesuje się kinem – i kino lubi.
“WYBÓR ZOFII” (reż. Alan J. Pakula)
Meryl Streep w “Wyborze Zofii”
Gorzka i na wskroś pesymistyczna opowieść o ludziach pokaleczonych i zdewastowanych przez szalony świat i cierpienie. Zofia Zawistowska (Meryl Streep) jest Polką pochodzącą z katolickiej rodziny, córką profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego (rozstrzelanego przez Niemców). Byłą więźniarką obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, w którym zginęła dwójka jej dzieci. Jest 1947 rok. Zofia znalazła się na nowojorskim Brooklynie. Mieszka w domu, do którego właśnie wprowadza się młody literat, pracujący nad swoją pierwszą powieścią. Stingo pochodzi z protestanckiego Południa, jest naiwnym, nieostruganym jeszcze idealistą z głową pełną wielkich słów, za którymi – ze względu na brak doświadczenia – niewiele stoi. Znajomość, a wkrótce i przyjaźń z Zofią i jej kochankiem – romantycznym, błyskotliwym, energicznym i szalonym Nathanem (Kevin Klein), jest dla niego rodzajem życiowej inicjacji, doświadczeniem, dzięki któremu dojrzeje… pozbywając się złudzeń, ale i wzmacniając swoje przekonanie o niezbywalności, istocie i mocy takich wartości, jak ludzka godność i szlachetność.
Związek Zofii z Nathanem jest pełen pasji – gwałtowny i… masochistyczny. Zofia, wskutek tragicznych przejść wojennych, jest załamana cieleśnie i duchowo, zadręcza się poczuciem winy za to, że to ona pozostała przy życiu, podczas gdy jej najbliżsi zginęli. Mocno okaleczony psychicznie jest również Nathan. Ongiś cudowne dziecko, w którym pokładano wielkie nadzieje. Teraz człowiek niezrównoważony i nieodpowiedzialny, gwałtowny, targany przez obsesje, Taki jest jednak tylko wtedy, gdy przeżywa swoje złe chwile. Kiedy czuje się dobrze, jest człowiekiem czarującym, romantycznym, inspirującym – o nieskrępowanej wyobraźni i niepospolitej inteligencji. To jest ten Nathan, którego kocha Zofia; Nathan, który porywa ją swoją fantazją, daje jej ukojenie, pozwala zapomnieć o przeżytym koszmarze. Ale również ta druga strona Nathana jest jej potrzebna. Gdy poniżą ją, jest dla niej okrutny, Zofia odbiera to masochistycznie, jako rodzaj kary, czy też pokuty za przeżycie Holocaustu, w którym zginęli jej rodzice, dzieci i miliony innych ludzi.
I jeszcze ten sekret Zofii, tajemnica, z której do tej pory nikomu się nie zwierzyła – wielkie brzemię przygniatające jej duszę. Zarówno Zofia, jak i Nathan są ludźmi, którzy chcą zakryć – jak i uleczyć – swe rany. Te jednak bez przerwy się otwierają i ropieją. A ból jest nie do zniesienia.
Meryl Streep dominuje na ekranie (otrzymała za swą rolę Oscara). Wcale nie dziwię się tym częstym zbliżeniom jej twarzy. Podejrzewam, że zachwycony byłby nią również sam Bergman: tą nadwrażliwą mimiką, ekspresją przebogatą a jednocześnie dyskretną i powściągliwą, tą intensywnością i nerwowym napięciem… Wybaczamy Meryl nawet ten jej sfingowany polski akcent (również sam język polski), jak również celowe kaleczenie angielskich słówek. Możemy się obruszyć nieco na histeryczny antysemityzm ojca Zofii, także lekko poskarżyć się na pewne dłużyzny i ostentacyjność narracji. Są to jednak ledwie usterki ginące w mnogości scen znakomitych, dzięki którym cały obraz Alana J. Pakuly ma dla nas moc rewelacji.“TRIUMF DUCHA” (reż. Robert M. Young)
Willem Dafoe w “Triumfie ducha”
Holocaust nigdy nie leżał w obrębie szczególnego zainteresowania Hollywoodu. Oferował bowiem temat, który był antytezą tego, co produkowała “fabryka snów” gwoli dostarczenia rozrywki tzw. masowej widowni. Do czasów “Listy Schindlera”, jeżeli Holocaust pojawiał się na ekranach, to raczej w tle, będąc kanwą dla indywidualnych losów bohaterów. Tych obrazów zresztą powstała dość znikoma ilość: “The Diary of Anne Frank” (1959), “Judgment at Nuremberg” (1962), “The Pawnbroker” (1965), “Voyage of the Damned” (1976), “Sophie’s Choice” (1982)…
“Triumf ducha” Roberta M. Younga jest jednym z nich. O tyle jest to film bez precedensu, że jako produkcja amerykańska, prawie w całości rozgrywa się w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu. Przedstawia losy greckiego Żyda (Willem Dafoe) i jego rodziny – ich walkę o przetrwanie w piekle “fabryki śmierci”.
Trzeba przyznać, że film jest odpowiedzialną próbą rekonstrukcji tamtych okrutnych czasów, odbijając koszmar bez zbytniej histerii, acz zabarwiony chyba za bardzo sentymentalizmem i nokturnowym patosem (sceny martyrologii ilustrowane heroiczno-pompatyczną muzyką, przypominającą pasyjne misterium Drogi Krzyżowej). Sama historia bokserskich zmagań Dafoe, który walczy o życie, staczając pojedynki ku rozrywce SS-manów, nabiera znamion alegorii. Sceny obozowe są dobrane starannie, co pozbawia nieco scenariusz spontaniczności i autentyzmu. Niemniej jednak, realizm – w swym ogólnym zrębie – zostaje w “Triumfie ducha” zachowany. W początkowej fazie filmu przedstawia się nam migawki niemieckich kronik, ukazujące początki panoszenia się faszyzmu w Niemczech, co możemy uznać za (skromną wszak) próbę nakreślenia historyczno-politycznego tła filmowych wydarzeń. Jednak później, całkowita uwaga scenariusza skupia się na indywidualnym losie bohaterów, rezygnując tym samym z ogólniejszego opisu Holocaustu i kierujących nim mechanizmów zła.“FILADELFIA” (reż. Jonathan Demme)
Tom Hanks w “Filadelfii”
“Filadelfia” jest nie tylko filmem o “gejach”. To również film o AIDS. Dwa tematy tabu, niemile widziane – szczególnie w rozrywce. O homoseksualistach robi się czasem filmy, które, niestety – mimo, że reprezentują najczęściej liberalny punkt widzenia – przyczyniają się (paradoksalnie) do utrwalania stereotypów. Nie było jednak do tej pory wysokobudżetowego filmu o pladze AIDS. “Filadelfia” łamie pierwsze lody. Jest to historia młodego zdolnego adwokata Becketta (Tom Hanks), zatrudnionego w prestiżowej firmie prawniczej, z której zwalnia się go po odkryciu, że jest chory na AIDS. Jest to niezgodne z prawem, dlatego czyni się to pod pretekstem jego braku kompetencji i zaniedbań. Oczywiście, adwokat okazuje się również “gejem”, co wydaje się już być jedynie prostą konsekwencją tej rewelacji. Beckett skarży firmę. Chce odnieść ostatnie zwycięstwo przed śmiercią, która jest nieunikniona.
Wszyscy adwokaci odmawiają jednak podjęcia się jego sprawy, mając na względzie potęgę przeciwnika. Dopiero dynamiczny Joe Miller (Denzel Washington) – czarny, wygadany i nie pozbawiony serca (acz nie dla “pedałów” – Miller jest bowiem homofobem, “pedalastwo” napawa go wstrętem) – zgadza się reprezentować Becketta w sądzie. Ewolucja postawy Millera jest dość przewidywalna: zaczyna on w końcu dostrzegać w swoim kliencie “człowieka”, błyskotliwego i kompetentnego prawnika. Łatwo przy tym spostrzec, że owa indywidualna ewolucja ma symbolizować i sugerować ewolucję postawy (pełnej uprzedzeń) widowni, przełamanie atawistycznej społecznej ksenofobii, lęku przed “trędowatym”. Takie są intencje twórców, ale wszystko to zalatuje dydaktyką, która według mnie omal nie pogrąża “Filadelfii” w odmętach propagandowej publicystyki.
Jest to również film o umieraniu. Sama śmierć jest częstym motywem wykorzystywanym przez kino – zwłaszcza przez melodramat. To najskuteczniejszy “wyciskacz łez”. Rzadko jednak ukazuje się w nim śmierć naturalistycznie. Jej obraz się łagodzi, poddaje estetyzacji, gwoli lepszego przyswojenia przez tzw. “masowego”, a więc nastawionego głównie na rozrywkę, widza. Reżyser Jonathan Demme (“Silence of the Lamb”) myślał zapewne, że tego eufemizmu uniknie, gdy plastycznie i wręcz ostentacyjnie ukaże rozkładające się ciało Becketta: rakowate liszaje na skórze, sino-bladą przezroczystość twarzy, podkrążone i przekrwione oczy, upiorne wysuszenie… A jednak jest to “tylko” degradacja i ruina cielesna. Bardziej bolesne są chyba dla świadomego, myślącego i wrażliwego człowieka, zmagania duszy. Tego w filmie brakuje: duchowej walki Becketta o własną godność, wewnętrzne paranie się ze śmiertelnością. Jedna scena, w której słucha on arii w wykonaniu Marii Callas – przeżywając pełen bezbrzeżnego bólu i cierpienia własne pożegnanie z tak ukochanym przez niego życiem – nie może nam tego zastąpić, jest bowiem bardziej wyjątkiem potwierdzającym regułę. Może znów zadziałał tu ów mechanizm wyparcia, który łagodzi naszą konfrontację ze śmiercią? Otóż jest ona czymś co przydarza się innym – a nie nam samym. Podobnie koili nas stoicy: “Śmierć? Dlaczego mamy się jej bać? Gdy my jesteśmy – śmierci nie ma; gdy jest śmierć – nas już nie ma”.
Również homoseksualizm moim zdaniem jest w “Filadelfii” ugrzeczniony i wyidealizowany. Liberalizm twórców tego filmu wygląda trochę na premedytację, staje się jakby modelem, taką tolerancją “wzorcową”. Poparcie rodziny i przyjaciół dla Becketta jest budujące – zbyt jednak piękne, by było prawdziwe. Dlatego wydaje się cierpieć na tym obyczajowa wiarygodność filmu.“WERDYKT” (reż. Sidney Lumet)
Paul Newman w “Werdykcie”
Życie Franka Galvina, starzejącego się adwokata, dawno już utknęło w martwym punkcie. Swoją samotność, bezsilność i frustrację topi w alkoholu. Stopniowo zatraca własną godność i resztki szacunku – nawet w stosunku do samego siebie. Całe dnie spędza w okolicznym barze, pijąc z przygodnymi ludźmi i walcząc z “jednorękimi bandytami”. Liczba spraw, które prowadzi nie jest zbyt imponująca: jedna na kilka miesięcy. Jego biuro adwokackie przypomina mu już tylko o świetniejszej przeszłości.
W roli Franka występuje Paul Newman – aktor, którego niepospolitą aparycję i pewien arystokratyzm bycia eksponuje się skwapliwie w każdym filmie z jego udziałem. W obrazie Sidney’a Lumeta natomiast, trzeba było raczej ten gładko-elegancki image zamienić w jego przeciwieństwo – tak aby odpowiadało to postępującej degradacji psychicznej i fizycznej jakiej ulega grana przez niego postać. Zmęczona twarz, przygarbione plecy, siwe włosy w nieładzie, dreszcze spowodowane alkoholowym głodem i napadami lęku… Wszystko to dzięki Newmanowi nosi cechy niewątpliwego autentyzmu. Nie sposób zapomnieć tej kreacji. Pamięta się ją – biorąc pod uwagę poczet ekranowych alkoholików – na równi z wystąpieniem Alberta Finney’a w “Pod wulkanem”, czy Mickey’a Rourkego w “Bar Fly”.
Frank staje przed ostatnią szansą zachowania swej godności, wydźwignięcia się z upokarzającej stagnacji i marazmu. Przyjaciel podsuwa mu sprawę dotyczącą lekarskiego zaniedbania, które doprowadziło pewną młodą kobietę do stanu śpiączki. Z początku wydaje się, że będzie to sprawa raczej rutynowa i formalna – Galvin rezygnuje z oficjalnego przewodu w zamian za jednorazowe (blisko ćwierć miliona dolarów) odszkodowanie dla rodziny ofiary, sam zadowalając się jego trzecią częścią. Lecz oto ma miejsce coś, czego nie mógł przewidzieć nawet Frank. Widząc nieprzytomną, wegetującą dziewczynę, Galvin przeżywa szok. Być może sam, do pewnego stopnia, identyfikuje się z ofiarą pozbawioną wszelkiej władzy nad swoim ledwie tlącym się życiem. Rzuca wyzwanie nie tylko szanowanym dotychczas lekarzom oraz kościelnej instytucji, będącej gospodarzem szpitala – ale także i własnym słabościom, lękom i nałogowi.
Jako reżyser pamiętnych “Dwunastu gniewnych ludzi”, Sidney Lumet bardzo dobrze radzi sobie z budowaniem napięcia i sądowej dramaturgii, zaś jako twórca “Sieci” – potrafi obdarzyć postaci filmu prawdziwym nerwem, czyniąc z nich ludzi z krwi i kości, których tragizm nie może pozostać nam obojętny. Oczywiście, zasługa w tym również Davida Mameta, jednego z najbardziej uzdolnionych (i najpopularniejszych) współczesnych dramaturgów amerykańskich, flirtujących z filmową muzą.“HAMBURGER HILL” (reż. John Irvin)
“Hamburger Hill”
To jak bardzo różniły się od siebie filmy o Wietnamie, może świadczyć o tym, że każdy z nich obarczony był a priori jakimś metaforycznym konceptem. Chcąc powiedzieć “prawdę” o tamtej wojnie, uciekały się do form, które zamykały je w obrębie pewnej sztuczności. Tak było z wizyjno-halucynerskim “Czasem Apokalipsy” Coppoli, z moralitetowym “Plutonem” Stone’a, wydeliberowanym “Full Metal Jacket” Kubricka, rozśpiewanym “Hair” Formana, socjologiczno-obyczajowym “Łowcą jeleni” Cimino, czy na poły kryminalną przypowieścią “Ofiary wojny” De Palmy.
Film Johna Irvina także wchodzi na specyficzne tereny, zbliżając się nieco do kombatanckiej klasyki typu “Piaski Ivo Jimy”, niemniej jednak odkrywa prawdę o Wietnamie w bardziej bezpośredni sposób, nie siląc się nawet (lub wyrażając po prostu niemoc) na zajęcie własnego stanowiska co do zasadności i sensu tamtej wojny. “Hamburger Hill”, przedstawiając żołnierzy w morderczym boju, w sposób bezpośredni i realistyczny daje nam obraz bitewnego piekła, w którym ludzie usiłują dociec racjonalnych przesłanek i sensu przelewania krwi dosłownie za kupę błota.
Epizod do jakiego nawiązuje film, jest prawdziwy. 10 maja 1969 roku odział amerykańskich żołnierzy dostaje rozkaz zdobycia wzgórza Dong Ap Via, okupowanego przez Wietnamczyków. Przez następne 10 dni Amerykanie przypuszczają 10 ataków na wzgórze, odnosząc przy tym 70% strat w ludziach. W tym czasie lotnictwo dokonuje 272 nalotów na znajdujące się na wzgórzu pozycje Wietnamczyków, zrzucając przy tym 600 tys. ton bomb (w tym 80 ton napalmu). Przy jedenastej próbie ataku na bunkry, marines zdobywają szczyt. Po miesiącu opuszczają go jednak, a na ich miejsce ponownie wchodzą Wietnamczycy.
Film właściwie nie posiada wyraźnego wątku. Tworzą go odizolowane od siebie sceny, w których żołnierze – w przerwach między morderczymi szturmami – wikłają się w dyskusje, deklaracje, konflikty (również na tle rasowym)… Z tego też powodu “Hamburger Hill” wydaje się filmem nieco przegadanym – tak, jakby scenarzysta chciał ogarnąć w dialogach każdy aspekt tamtej wojny i dokonać polityczno-społecznej analizy całego konfliktu – za jednym zamachem i w jednym filmie. Jednakże po latach, patrząc z dystansu na “Hamburgerowe Wzgórze”, nabiera to wszystko innego wydźwięku. Mniej już mamy pretensji o to, że owa analityczność rozbija nieco dramaturgiczny porządek filmu, a zaczynamy doceniać to, że jednak rozszerza nam to optykę w spojrzeniu na tamtą wojnę, naświetlając ją bardziej wielostronnie i chyba prawdziwiej niż reszta obrazów zajmujących się tym samym tematem.“LADY SINGS THE BLUES” (reż. Sidney J. Furie)
Diana Ross jako Billie Holiday w “Lady Sings the Blues”
Jak większość filmowych biografii muzycznych, “Lady Sings the Blues” jest interpretacją życiorysu artysty, bardziej lub mniej dyskretnie wykorzystującą licentia poetica. Ktoś zauważył, iż życie Billie Holiday wyglądało tak, jakby napisał je Dostojewski. W wieku 10 lat została zgwałcona przez sąsiada. Wkrótce oddano ją do poprawczaka. Przez jakiś czas – po przeprowadzce z Baltimore do Nowego Jorku – mieszkała w domu znajomych matki, pracując jako sprzątaczka. Wkrótce trafiła do burdelu. Za uprawianie prostytucji zamknięto ją w więzieniu. W początkach lat 30-tych zaczęła śpiewać w jednym z nocnych klubów Harlemu. W połowie tej dekady była już sławna. Niestety, w latach 40-tych, wraz z artystycznym uznaniem i nagraniami, które ujawniły jedną z największych śpiewaczek jazzu swojej epoki, uzależniona od heroiny Billie, ulegała stopniowo autodestrukcji. Narkotyki zabiły ją gdy miała 44 lata.
Niewielu śpiewaków w historii muzyki zdołało osiągnąć jej głębię emocjonalnego zaangażowania i tak wielką złożoność interpretacji, często nawet banalnego materiału. Billie Holliday była zarówno krucha, jak i gorąca; subtelna, jak i wyzywająca. Ta dlatego, gdy śpiewała, raz przypominała buntowniczkę, innym zaś razem ofiarę. Jak ktoś sugestywnie to ujął: “śpiew Billie jest jak atłas, na który padają krople kwasu”. Ból i lęk wydobywają się z samego dna jej duszy, nasycając jej muzykę niepokojącą intensywnością i gorzkim liryzmem.
Wielu zdumiało się aktorskim debiutem Diany Ross, pupilki wytwórni Motown, gwiazdy muzyki popowej i rhythm and bluesowej. Nie dawano wiary, że może ona tak dogłębnie oddać tragizm i złożoność postaci Billie Holiday. Jednak, dosłownie już od pierwszych scen, podobne wątpliwości znikają. Interpretacja Diany jest przejmująca, odkrywcza, ale i naturalna. I choć nie usiłuje ona imitować Billie (a szczególnie jej śpiewu), to jej kreacja staje się na naszych oczach jakby hołdem złożonym jej osobowości, cierpieniu, wrażliwości, subtelności i pasji. Diana nie śpiewa jak Billie Holiday, ale też nie śpiewa jak Diana Ross z “The Supremes”, którą wszyscy znamy. Słyszymy natomiast jakiś trzeci rodzaj wokalnego artyzmu – to właśnie on jest hołdem dla legendarnej śpiewaczki. (Warto tu wspomnieć, że sama Billie Holiday powiedziała kiedyś: “If I’m going to sing like someone else, then I don’t need to sing at all.”)
Zwolennicy ściślejszego przystawania filmowej fabuły do faktów biografii Billie Holiday, mieli jednak za złe twórcom filmu, że zbyt lekko potraktowali pewne aspekty jej życiorysu. Zignorowano np. jej kontakty z wielkimi muzykami ówczesnego jazzu, takimi jak Count Bassie, Artie Shaw, Benny Goodman, John Hammond, Lester Young… A przecież były one niezmiernie ważne dla jej artystycznej ewolucji, a tym samym i dla niej samej. Dopełniały jej osobowość, nierozerwalnie związaną z muzyką jazzową. Nic nie wspomina się także o jej małżeństwie z Jimmy’m Monroe. Zamiast tego uromantycznia się jej związek z Louisem Mc Kay, nałogowym hazardzistą – czego zresztą w filmie zbytnio się nie podkreśla, idealizując jego miłość i oddanie dla naszej bohaterki.
Myślę, że “przeoczenia” te były popełnione jak najbardziej świadomie. Najprawdopodobniej po to, by uprościć melodramatyczny wątek. Wydaje się, że poddano obróbce życiorys Holiday, by uczynić go bardziej “przyswajalnym” dla tzw. “szerokiej” publiczności, innymi słowy: by zaspokoić popularne gusta. Dość istotną rolę odegrały tu zapewne wymogi komercyjne. A jednak wzbraniałbym, się dyskredytować z tego powodu film Sidney’a J. Furiego. Bowiem i tak zalety biorą w nim górę nad (nie tak znów znacznymi) przypadłościami, a zetknięcie się z tym obrazem – i z towarzyszącą mu muzyką – może stać się dla nas wyjątkowym doświadczeniem.
*
Filed under: NOTATNIK FILMOWY Tagged: film, filmowe archiwum, kino, kino amerykańskie, recenzja
