Moje przygoda z pisaniem o filmie zaczęła się dwadzieścia parę lat temu od kilku publikacji w miesięczniku “KINO” oraz w kwartalniku polskich DKF-ów “Film na Świecie”. Po przybyciu do Stanów Zjednoczonych podjąłem współpracę z prasą polonijną (“Dziennik Chicagowski”, “Gazeta Polska”, Relax”), w której zamieszczałem większe lub mniejsze teksty o filmie. Mimo to zawsze uważałem się bardziej za miłośnika kina niż jego krytyka – i mam nadzieję, że odzwierciedla się to na moim blogu.
Nie tak dawno zajrzałem do swojego archiwum (czyt. pudła) skąd wyszperałem krótkie recenzje z filmów, które napisałem w tamtym czasie, publikując je we wspomnianych pismach. Papier żółknie, wszystko przemija, wiele rzeczy przepada… więc chciałbym choćby część z tych mini-recenzji ocalić (choć na chwilę) od zupełnej zagłady, zamieszczając je tutaj, na mojej stronie. Kto wie, może kogoś zaciekawią? Może komuś się przydadzą w poszukiwaniu starych dobrych filmów? Tym bardziej, że zdecydowana większość z nich dotyczy obrazów, do obejrzenia których na pewno warto wrócić. Jest wśród nich sporo pozycji klasycznych, które po prostu wypada znać każdemu, kto bliżej interesuje się kinem – i kino lubi.*
“STOWARZYSZENIE UMARŁYCH POETÓW” (reż. Peter Weir)
Robin Williams w buntowniczym “Stowarzyszeniu umarłych poetów”
Na oryginalny, przepojony liryką i mistycyzmem styl Petera Weira, ma wyraźny wpływ jego australijski rodowód. Dzikość i surowość dziewiczej natury pogwałconej przez “cywilizowanych” intruzów, odbija się echem choćby w słynnym “Pikniku pod Wiszącą Skałą”. Podobna kolizja światów występuje w wyreżyserowanym przez niego filmie “Stowarzyszenie umarłych poetów”, ukazującym grupę uczniów “najlepszej szkoły w Ameryce”, buntującej się przeciw anachronicznej, odhumanizowanej dyscyplinie i mechanicznemu kultywowaniu świętej tradycji Alma Mater, dawno już skostniałej w snobiźmie i życiowej niekompetencji.
“Stowarzyszenie umarłych poetów” jest hołdem składanym poezji. Tytułowe Stowarzyszenie zakłada siedmiu uczniów nobliwej Welton Academy, zainspirowanych przykładem Johna Keatinga (Robin Williams), nauczyciela literatury, który otwiera przed chłopcami nieznany im – lecz przeczuwany – świat alternatywny, zupełnie odmienny temu, jaki narzucony jest im przez wygaszonych i zapatrzonych w przeszłość rodziców i wychowawców. Ich sekretne nocne spotkania w odludnej pieczarze, gdzie recytują opiewającą wolność i radość życia poezję, nie są li tylko kaprysem, przejściową fanaberią znudzonych młodzieńców, odreagowujących akademicki dryl. To wyzwanie rzucone autorytaryzmowi i apodyktyczności dorosłych – akt odwagi, dzięki któremu mogą oni żyć uważniej i pełniej. Wyzwala to w nich energię, a także pozwala ujawnić się represjonowanym dotychczas – a skrytym pod powierzchnią – twórczym impulsom.
“Stowarzyszenie umarłych poetów” ukochane zostało przez publiczność. Może właśnie dlatego film Weira podwyższył czujność niektórych krytyków. Powtarzały się zarzuty o zbyt pedantycznej reżyserii, manipulacji wątkiem i stereotypowości. Część z nich można jednak postrzegać jako zalety. Zamiast mówić np. o pedantyczności Weira, można wskazać na jego wielką zdolność do panowania nad filmową materią, wyrastającą z warsztatowej sprawności i skutkującą stylem przywodzącym na myśl klastyczne (konserwatywne?) amerykańskie wzory. Weir miał odwagę stworzyć film będący pewnego rodzaju anomalią: obraz elegancki, budzący respekt, a jednocześnie biorący stronę młodości, buntu i poezji.“ŻAR CIAŁA” (reż. Lawrence Kasdan)
Kathleen Turner i William Hurt w gorącym “Żarze ciała”
Film noir przesiąknięty erotyką i suspensem, nawiązujący do najlepszych, klasycznych wzorów gatunku. Opowiada o miłości, zbrodni i zdradzie, potwierdzając nieustanne zainteresowanie kina (i widowni) kobietą fatalną. W roli Matty Walker, knującej wraz ze swoim kochankiem zabójstwo bogatego męża biznesmena, wspaniale zadebiutowała Kathleen Turner, której następne role w takich filmach, jak np. “Zbrodnie namiętności”, “Miłość, szmaragd i krokodyl”, “Honor Prizzich”, czy w leciutkiej a błyskotliwej komedii Coppoli “Peggy Sue wyszła za mąż”, potwierdziły tylko jej niezwykłą wszechstronność aktorskich kreacji: od kobiety uwodzicielskiej, bezwzględnej i wyrachowanej, po subtelną i czarującą dziewczęcość.
Kochanka pięknej i demonicznej Mrs. Walker gra nie mniej znakomicie William Hurt. Omotany siecią jej intryg, powoli grzęźnie w zgubnej i fatalnej atrakcji do jej gorącego ciała. Nawet doświadczenie prawnika nie jest temu w stanie zapobiec: hormony biorą górę nad rozsądkiem. Florydzkie plenery, egzotyczna roslinność, upalne fale wilgotnego powietrza, tworzą klimat nie tylko dla rozpalonego imperium zmysłów, ale i powikłanej walki na śmierć i życie. Paleta filmu Lawrence’a Kasdana jest bardzo ciemna, większość scen rozgrywa się nocą lub w spowitych mrokiem wnętrzach. Naturalnie, wzmacnia to skutecznie i zagęszcza erotyczną aurę wokół (licznych) scen przedstawiających gwałtowne zbliżenia pary kochanków. Należy jednak dodać, iż sposób filmowania tychże daleki jest od pruderii. Daleki jest również od wulgarności.“ŁOWCA JELENI” (reż. Michael Cimino)
Robert De Niro w “Łowcy jeleni”
“Łowca jeleni” Michaela Cimino to bez wątpienia – obok “Czasu Apokalipsy” Coppoli, “Full Metal Jacket” Kubricka i “Plutonu” Stone’a - najgłośniejszy, najwybitniejszy i najbardziej “obrabiany” przez krytykę film o Wietnamie.
Każdy z tych filmów reprezentuje odmienne podejście do tematu wietnamskiego, ale tylko “Łowca jeleni” nie czyni w stosunku do tej wojny żadnego określenia – nie słyszymy w nim bowiem ani jednego zdania potępiającego, czy też gloryfikującego konflikt w Indochinach. W tym sensie jest to utwór doskonale apolityczny.
Film trwa trzy godziny, a jednak nie możemy oderwać oczu od ekranu. Jak w wielu obrazach “wojennych”, pierwsza część prezentuje bohaterów w ich naturalnym środowisku – w tym przypadku jest to robotnicze osiedle, “gdzieś w Ohio”, co pewnie ma oznaczać amerykańską “zabitą dechami”, głuchą prowincję. Trójka przyjaciół (wśród nich Robert De Niro) celebruje powołanie do wojska, traktując to jako jeszcze jedną okazję do zabawy i balangi. Wspólne polowanie na jelenie antycypuje wietnamską strzelaninę. Nie to jednak w części drugiej kaleczy nasze myśli i uczucia. W najbardziej wstrząsającej scenie filmu żołnierze Vietkongu szykują amerykańskim jeńcom “rosyjską ruletkę”, gdzie ślepy los ma zadecydować o tym, czy kula roztrzaska ich mózgi. Wielka to metafora ślepoty wojennego szaleństwa, która o życiu i śmierci człowieka każe decydować grze przypadków. To właśnie owa ruletka zostawi największe piętno w psychice bohaterów, determinując ich przyszłe życie… ewentualnie śmierć.“FRANCUSKI ŁĄCZNIK” (reż. William Friedkin)
Gene Hackman w alternatywnym “Francuskim łączniku”
Niezapomniany film Williama Friedkina uznany powszechnie za żelazny kanon policyjno-detektywistycznej klasyki. Również i “Francuski łącznik” należy do tej alternatywnej grupy filmów, które ze swych bohaterów czyniły postaci moralnie dwuznaczne, zrywały ze stereotypami, dokonywały przewartościowań i rewizji utrwalonych mitów, unikały utartych schematów.
Dwójka głównych bohaterów filmu, Jimmy “Popeye” Doyle” (Gene Hackman) i Buddy Russo (Roy Scheider) miała swój pierwowzór w rzeczywistości – w postaciach nowojorskich policjantów z wydziału narkotyków, którzy na początku lat 60-tych udaremnili przemyt z Francji do Ameryki ogromnej ilości heroiny. Doyle i Russo w interpretacji Hackmana i Scheidera to para brutalnych, nieprzebierających w środkach gliniarzy, terroryzujących swe ofiary, nadużywających przemocy. Spora ilość widzów gotowa była zaakceptować ich sposoby działania – ową twardość, zdecydowanie a nawet bezwzględność – z uwagi na specyfikę ich zawodu, ciągłe obcowanie z pełnym śmiertelnych zagrożeń przestępczym światem Manhattanu. Trudniej już byłoby ich uznać za “naszych” bohaterów – zbyt wiele jednak było w nich sadyzmu, wulgarności i obsesji. Prym wiedzie tu Gene Hackman, kreujący Doyle’a na centralną postać obrazu. To właśnie sceny z jego udziałem są owymi niezapomnianymi, klasycznymi momentami “Francuskiego łącznika”.
Film Friedkina okazał się w 1971 roku ogromnym sukcesem kasowym. Otrzymał aż pięć Oscarów. W kategorii “najlepszy film” wygrywając nawet z takimi znakomitościami, jak “Skrzypek na dachu”, “Mechaniczna pomarańcza” czy “Ostatni seans filmowy”. Gene’a Hackmana uznano za najlepszego aktora. Cztery lata później dokręcono dalszą część, która niestety nie potrafiła dorównać sukcesowi i klasie oryginału.“POCZTÓWKI ZNAD KRAWĘDZI” (reż. Mike Nichols)
Shirley MacLaine i Meryl Streep w “Pocztówkach znad krawędzi”
Nie łudźmy się, że Hollywood kiedykolwiek się przed nami tak naprawdę obnaży. Naturalnie nie mam tu na myśli erotycznego stripteasu, ani też plotkarskiego ekshibicjonizmu obyczajowego, będącego w gruncie rzeczy niczym innym, jak jednym z mechanizmów napędzających star(e) system, który z kolei napełnia przepastne skarbonki filmowych bonzów. Chodzi mi o szczere i odważne zdarcie maski, wyprostowanie się z pozy, może nawet uderzenie się w piersi (własne, nie cudze). Bowiem, nawet wtedy, kiedy uchyla się nam rąbka niewygodnej prawdy i odsłania widok na te ciemniejsze i bardziej błotniste rejony “fabryki snów”, to ma to coś z wyrachowania i kokieterii. Dokładnie tak się sprawy mają z “Pocztówkami znad krawędzi” Mike’a Nicholsa.
Historia o rywalizacji starzejącej się hollywoodzkiej divy-alkoholiczki z córką-narkomanką, staje się kolejną opowiastką (“ku pokrzepieniu serc”) o Kopciuszku. Po raz któryś wpadamy po pachy w cierpko-słodki sos sentymentalizmu i histerii, udający “kawał prawdziwego życia”. (Scenariusz oparty jest na autobiograficznych wątkach książki hollywoodzkiej “insajderki” Carrie Fisher.) Shirley MacLaine i Meryl Streep ożywiają obraz, a jednak nie przydają mu autentyzmu. To prawda, ich wystąpienia są wirtuozerskimi popisami, ale takimi, które niejako “wydzierają” odgrywane przez nie postaci rzeczywistemu życiu. Tak więc: ich cierpienia nie są dość przejmujące, ich tryumf niezbyt radosny.
To, aby Shirley MacLaine obsadzić w roli matki Meryl Streep, wymagało pewnej odwagi. Tym bardziej, że obie aktorki przynależą jakby do innych filmowych wymiarów. Być może ma to swoje uzasadnienie, jako że od MacLaine wymaga się portretu gwiazdy, która chce się jeszcze ogrzać w swoim dawnym blasku. Jej epoka odeszła w przeszłość, ona sama pozostała – nie trzeba dodawać, że w pewnej konsternacji, tudzież frustracji – ze swoimi chimerami, alkoholizmem i więdnącym ciałem… łasym wszak na ostatnie komplementy. Meryl Streep ugrzęzła zaś w innej pułapce, zastawionej przez scenariusz i reżysera. Otóż reprezentować ma ona młode i agresywne (często zanarkotyzowane i wulgarne) Hollywood, ale z drugiej strony chce się ją wynieść na poziom moralnej i duchowej supremacji nad otoczeniem, przedstawiając ją dodatkowo w świetle cokolwiek martyrologicznym i ofiarniczym.
Dlaczego film Mike’a Nicholsa nigdy nie sięga realistycznych głębi, nie dając nam możliwości zakosztowania prawdziwego smaku ludzkiego dramatu? Zahaczamy tu o wspomniany brak szczerości Hollywoodu. Jego ekshibicjonizm jest pozorny – nie wszystko okazuje się na sprzedaż. Być może ten nowy, gładzący filmową materię styl Nicholsa sprawdza się w takich niewinnych, komediowych fantazjach, jak np. “Working Girl”, ale pobrzmiewa już fałszywie w rejestrze tonów bardziej przyziemnych, dotykając prawdziwych ludzkich problemów (aż trudno uwierzyć, że ten sam człowiek wyreżyserował “Absolwenta” i “Kto się boi Virginii Wolf?”). Mimo tych zastrzeżeń, nie można stwierdzić, że zetknięcie się z “Pocztówkami znad krawędzi” należy do doświadczeń nieprzyjemnych. Warto się z nimi zapoznać choćby ze względu na śpiewającą Meryl.“NIETYKALNI” (reż. Brian De Palma)
Nieustraszeni w walce z mafią “Nietykalni”
Chicago, rok 1930. Prohibicja. Wojna między gangami dążącymi do dominacji i kontroli milionowych interesów – w całej swej okazałości, okrutna i krwawa. Al Capone w szczytowej formie genialnego organizatora przestępczego procederu. Skorumpowana policja, sprzedajni politycy, przekupne władze… Istne targowisko zbrodni, występku i zepsucia. Federalny agent Eliot Ness – jako jeden z niewielu “sprawiedliwych” – wytacza półprywatną wojnę królowi gangsterów.
Ileż to filmów obrabiało ten temat? Trudno zliczyć. Mit amerykańskiego bohatera-mafiozo musi karmić się coraz innymi, celuloidowymi pożywkami. Okazuje się, że popyt na niego znacznie większy i trwalszy, niż na archaicznego cowboy’a gun-fightera. “Nietykalnych” Briana De Palmy zaliczyć można do rodzaju bardziej jędrnego, soczystego i krwistego.
Obraz to pięknie sfilmowany, z fantastycznym autentyzmem epoki, znakomicie obsadzony. Kevin Costner jako Eliot Ness, jeszcze niezepsuty patosem człowieka pogranicza późniejszych “Tańców z wilkami” i kontrowersyjnością prokuratora Garrisona z “JFK”. Sean Connery ze swym rozbrajającym sepleniącym szkockim akcentem, jako stary policyjny wiarus, wspierający Nessa w jego zmaganiu z bandytami. Kilka pomniejszych, lecz równie barwnych i wyrazistych postaci drugoplanowych. To już gangsterska klasyka, może nie dorastająca do poziomu (bezkonkurencyjnego przecież) “Ojca Chrzestnego”, ale plasująca się jednak w czołówce amerykańskiego kina.“PRZYJDŹ ZOBACZYĆ RAJ” (reż. Alan Parker)
Tamlyn Tomita i Dennis Quaid w “Przyjdź zobaczyć raj”
Wcale nie dziwi fakt, że za sfilmowanie scenariusza “Come See the Paradise” wziął się Alan Parker, choć wydawałoby się, że inne jego filmy są tematycznie tak odległe: “Midnight Express”, “Fame”, “Pink Floyd – The Wall”, “Birdy”… Ale przecież już “Mississippi Burning” wskazywało na zainteresowanie Parkera tymi bardziej wstydliwymi epizodami w historii współczesnej Ameryki.
Parker jest Anglikiem. Może to właśnie zadecydowało, że wygrzebał on z nie tak znowu odległej historii amerykańskiej (II wojna światowa) epizod, o którym niewielu Amerykanów pamięta (albo chce pamiętać). Otóż po ataku Japończyków na Pearl Harbor i wypowiedzeniu wojny Japonii, w Stanach Zjednoczonych zamknięto w specjalnych obozach koncentracyjnych obywateli pochodzenia japońskiego. Należy podkreślić, że byli to właśnie obywatele amerykańscy, którym przysługiwały prawa konstytucyjne takie same, jak całej reszcie społeczeństwa. Wprawdzie w końcu uznano obozy za sprzeczne z prawem i konstytucją, ale zdążono do tego czasu złamać życie tysiącom ludzi oraz podważyć (po raz kolejny) tezę o autentycznym zrozumieniu istoty wolności i jej respektowaniu. Jeszcze raz okazało się, że praktyka amerykańska - zwłaszcza wobec “innych”, “obcych” – nie zawsze pokrywa się z deklaracjami.
W filmowej opowieści dany problem uświadamia się nam ukazując życie jej bohaterów. Mogąc się z nimi identyfikować, głębiej wchodzimy w warstwę emocjonalną obrazu. Parker posłużył się losami rodziny Kawamura, zdewastowanej wspomnianym zarządzeniem Roosevelta. Chcąc obnażyć całą absurdalność i okrucieństwo tego aktu, który bez wątpienie był gwałtem dokonanym na niewinnych ludziach, z rodziną tą związał Amerykanina: Jack Mc Gurn (Dennis Quaid) zakochuje się i żeni z jedną z córek Kawamury, Lilly (Tamlyn Tomita). Jeszcze przed wojną rodzi się im dziewczynka, która parę lat później znajdzie się z matką i jej krewnymi za kolczastymi drutami. Tak oto ziszcza się ideał amerykańskiego raju dla ludzi, z których historia nie tylko zakpiła, ale i niszczyła, drwiąc z wolnościowej utopii.“THE ROSE” (reż. Mark Rydell)
Bette Midler w “The Rose”
Jest to film o gwiazdorstwie zstępującym w piekielne czeluście. Słyszymy i widzimy fragmenty koncertów, jednak ostatnią rzeczą, jaką się możemy po nim spodziewać jest to, że dostarczy nam lekkiej rozrywki. Obnaża w sposób wręcz brutalny absurdalność popularnego mitu o heroiczno-nadludzkim formacie tragicznych śmierci pop-kulturowych bożyszczy. Elvis Presley, James Dean, Marylin Monroe, Jim Morrison, Jimi Hendrix, Janis Joplin… Ich śmierć była tragedią ludzi ze wszystkimi ich słabościami, którzy nie wytrzymali presji idolizmu, zgnieceni przez show-businesową machinę i własne słabości. Niczym więcej. A już na pewno nie heroicznym fenomenem, jak to sugerują współcześni mitotwórcy, bez umiaru faszerujący pop-kulturę aferami, kupczący złudzeniami i cynicznie wykorzystujący to wszystko do robienia interesów.
Film Marka Rydella oparty jest luźno na biografii pieśniarki blues-rockowej Janis Joplin, zmarłej w 1970 roku wskutek przedawkowania narkotyków. Przedstawia stopniową degradację fizyczną i psychiczną gwiazdy estrady, prowadzącą do jej tragicznego końca. “The Rose” – pierwsza to, do tej pory chyba najbardziej dramatyczna i najwybitniejsza kreacja Bette Midler. To prawda, że drzemie w tej artystce prawdziwy dynamit, jednak podczas oglądania filmu nie mogłem się powstrzymać od odniesień jej wokalnych interpretacji od tych, autorstwa Janis Joplin. Jeszcze raz okazało się, że ten diaboliczny głos Janis nie poddaje się żadnej imitacji. Chyba jednak niepotrzebnie dokonywałem takich porównać, bo mimo wszystko, to właśnie dla wystąpienia Bette Midler warto do “Róży” wrócić.*
Filed under: NOTATNIK FILMOWY Tagged: film, kino, kino amerykańskie, recenzje
