Są takie filmy, które dzięki tylko jednej zawartej w nich scenie zasługują na to, by przejść do historii kina (oczywiście mam na myśli taką, która nie jest lamusem). W wielkiej, solidnej, zrobionej z rozmachem i ambicją hiszpańskiej produkcji “The Impossible” taką sceną jest… – a właściwie są, bo wszystko to trwa dobrych kilkanaście minut – obrazy odtwarzające horrendalne tsunami, które uderzyło w wybrzeża Oceanu Indyjskiego w 2007 roku, pochłaniając ponad 200 tysięcy ludzkich ofiar. Mimo wyjaśnień reżysera Bayony, (który nota bene był obecny na amerykańskiej premierze swojego filmu w Chicago), nadal nie wiem jak udało się coś takiego twórcom tego obrazu zrobić (tym bardziej, że sam reżyser stwierdził, że nie wspomagano się przy tym żadną techniką cyfrową – w co doprawdy trudno jest uwierzyć). Realizm tych scen jest więc powalający: skręcający trzewia, przyprawiający o zawrót głowy, wręcz nie do zniesienia – trudno mi sobie wyobrazić szeregowego widza, który patrząc na to, nie czułby się jak ktoś, kogo wali się obuchem w głowę i ściska żołądek. Ale tak naprawdę, wedle intencji jego twórców, ma to być film o przetrwaniu, mocnej więzi rodzinnej, wzajemnej pomocy, odwadze i determinacji człowieka, którego chcą zmiażdżyć szalejące żywioły, nic nie robiące sobie z kruchości ludzkiego ciała. Także o szczęśliwym (cudownym?) trafie wśród okoliczności przerastających ludzką wytrzymałość, doświadczenie i wyobraźnię. I myślę, że w przypadku widowni, do której ten film jest skierowany (a tzw. “targetem” jest tu widz tzw. “szeroki”, przyzwyczajony do “poetyki” raczej hollywoodzkiej, np. spielbergowskiej, niż “arthouse’owej”) to wszystko zostanie przyjęte i połknięte tak, jak zostało podane – czyli w mainstreamowym sosie widowiska popularnego, nie stroniącego od psychologicznych uproszczeń, narracyjnych schematów i sprawdzonych chwytów scenariuszowych.
Pisząc to nie chcę ukrywać, że sam się temu zrazu poddałem (początkowe kwadransy filmu są zrealizowane znakomicie), jednakże z czasem mina mi nieco rzedła – w takt coraz bardziej pompatycznej muzyki i sentymentalizmu, który przebrał jednak w końcu miarę mojej tolerancji na ckliwość i zaczął się wylewać z ekranu w ilościach porównywalnych z małym tsunami. Wprawdzie nie chcę z melodramatyzmu czynić zarzutu (bo przecież jest on esencją kina – czymś rdzennie ludzkim, zwłaszcza w dolnych, prostych rejestrach ludzkiego doświadczania świata i życia), to jednak mój gust zaczął się z lekka buntować, a to z kolei nie pozwoliło mi się tym filmem totalnie – głęboko i z głową na karku – przejąć.
A jednak mógłby to być film wybitny – i to nie tylko w klasie filmów skierowanych głównie dla masowego widza. Bo rzeczywiście jest on wyprodukowany z wielkim rozmachem, świetnie rozpracowany technicznie, momentami błyskotliwie reżyserowany (może niektórzy z nas pamiętają nietuzinkowy “Sierociniec”, w którym po raz pierwszy Bayona ujawnił swój niepośledni reżyserski talent?), świetnie sfotografowany i zmontowany, znakomicie zagrany przez profesjonalnych aktorów z najwyższej, światowej półki (Naomi Watts i Ewan McGregor)… Aż szkoda, że to wszystko nie przełożyło się na dzieło prowokujące do żadnych głębszych dysertacji na temat ludzkiej kondycji. I to niekoniecznie tylko tej, będącej udziałem wakacjujących w tajlandzkim resorcie all inclusive przedstawicieli rasy białej, doświadczających katastrofalnej zamiany wyidealizowanego “raju” w prawdziwe “piekło”, ale również (może nawet przede wszystkim) tubylców. Trudno więc po obejrzeniu filmu uzmysłowić sobie i ogarnąć pełniejszy obraz tej wielkiej tragedii – zrozumieć to, czym była ona dla milionów ludzi zamieszkujących wybrzeża Oceanu Indyjskiego.
PS. Właśnie: nie mogę się oprzeć temu, by wspomnieć o jeszcze jednej sprawie, którą sobie uświadomiłem po obejrzeniu tego filmu. Zrozumiała jest ludzka potrzeba chwytania się jakiejś nadziei, wypatrywania promieni słońca po burzy, wyławiania czegoś cennego z błota, szukania w zgliszczach diamentu, poszukiwania sensu wśród otaczających nas wszystkich absurdów, ratowania jednostkowego życia w morzu trupów… Ale mnie jednak przeszkadzało to milczenie o kilkuset tysiącach Azjatów, którzy stracili życie w tym samym momencie, kiedy (uwaga: spoiler!) ocala się uprzywilejowana rodzina z Europy, transportowana prywatnym medycznym samolotem do nowoczesnego szpitala na Filipinach. Wprawdzie od pewnego momentu widzimy w filmie ułożone w długich szeregach, owinięte w całuny zwłoki ofiar, to jednak w miejscu gdzie szalało tsunami, żadnych zabitych ludzi już nie można było zobaczyć: uderzyła mnie ta izolacja głównych bohaterów, którzy walczyli o swoje życie podczas katastrofy. Co się okazało? Otóż wyjaśnił to sam reżyser filmu: te trupy na początku były, ale ostatecznie zostały wymazane (cyfrowo) z obrazu. Dlaczego? Bayona podał swoją wersję (wg niego zrobiono to aby utrzymać gradację wzrostu dramaturgicznego napięcia całej opowieści), ale mnie wydaje się, że prawdziwym powodem ich usunięcia było to, iż zbyt obrazowo uświadamiały nam prawdziwy humanitarny rozmiar tamtej tragedii, odwracając niejako uwagę od ludzi, którzy zdołali się uratować. (Czyżby dlatego, że burzyło to optymistyczne przesłanie filmu?) Czy nie jest to aby pewien rodzaj manipulacji rzeczywistością – tym, co wydarzyło się naprawdę w pełnej skali?
*
Film obejrzany w ramach trwającego w Chicago 48. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego. O innych festiwalowych filmach przeczytać można TUTAJ (“Za wzgórzami” reż. Cristiana Mungiu) oraz TUTAJ (“Like Someone in Love”, reż. Abbas Kiarostami).
Filed under: NOTATNIK FILMOWY Tagged: Ewan McGregor, film, Juan Antonio Bayona, kino, kino hiszpańskie, Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Chicago, Naomi Watts, recenzja, The Impossible, tsunami
