.
.
„Życie jest jak spektakl: nie chodzi o to, jak długo trwa, ale jak jest odegrane.”
Seneka
Nie spodziewałem się aż tak intensywnego doświadczenia, wybierając się do kina na film, który po raz pierwszy obejrzałem mając kilkanaście lat, czyli jakby w innej epoce. Nigdy nie zapomniałem muzycznej miłości mojej młodości, czyli Pink Floydów (jak ich wtedy nazywaliśmy) – wracając co jakiś czas do fantastycznych płyt tego zespołu, z genialną „Ciemną stroną księżyca” na czele. I chociaż David Gilmour, Roger Waters, Nick Mason i Richard Wright wystąpili w Pompejach przed powstaniem tej płyty – grając utwory naznaczone jeszcze mocno psychodelią, jaka cechowała ich muzykę w drugiej połowie lat 60. – to ich wielkość już wtedy była widoczna (a raczej słyszalna) w ruinach rzymskiego amfiteatru. I nawet wówczas można już było odnieść wrażenie, że ci dwudziestokilkuletni młodzieńcy są w swojej najlepszej formie, osiągając najwyższy poziom, na jaki byli zdolni się wznieść – tak znakomita (dojrzała i zaawansowana) była ich muzyka. Jak się jednak okazało, był to dopiero początek muzycznej świetności, która w całej swojej glorii ukazała się na ich następnych – nagranych już po koncercie w Pompejach – płytach, takich jak wspomniana już „The Dark Side of the Moon”, „Wish You Were Here”, czy „The Wall”. Teraz, po latach, wróciłem do tego koncertu – tym razem oglądając go w kinie na gigantycznym ekranie IMAX, gdzie wszystko ożyło, rozbrzmiewając jakby nigdy nie kończącym się echem. Przyznaję, że zanurzyłem się w tych dźwiękach – i obrazach – ze ściśniętym gardłem, poruszony do głębi… Zapraszam na relację z tego niezwykłego filmowo-muzycznego widowiska, które śmiało można uznać za artystyczne wydarzenie najwyższej próby.
.
To zdumiewające, jak często do powstania czegoś genialnego prowadzi przypadek. A może przypadku wcale nie ma, a wybitne, skończone dzieło sztuki jest wypadkową twórczego geniuszu artysty i jego woli splecionej z podświadomym impulsem kreacji – próbą wyrażenia czegoś, co dotąd pozostawało niewyrażone? Podobnie chyba było z koncertem zespołu „Pink Floyd” w Pompejach. Pomysł wyszedł od reżysera filmu Adrian Mabena, który podczas zwiedzania Neapolu zgubił paszport i zmuszony był pozostać we Włoszech dłużej. Wykorzystał ten czas na wizytę w Pompejach. I właśnie tam, pod Wezuwiuszem, przechadzając się wśród ruin zagubionej cywilizacji – wsłuchując się w panującą wśród kamieni i powalonych kolumn ciszę – wpadł na pomysł, by w tej scenerii i atmosferze umieścić muzykę Pink Floydów.
Członkowie zespołu – początkowo bynajmniej nie zachwyceni tą koncepcją – zapakowali tony swojego sprzętu do ciężarówek i wyruszyli do Włoch. I dopiero w Pompejach dotarło do nich to, że znaleźli się w miejscu, gdzie ich muzyka może zabrzmieć szczególnie mocno i nabrać dodatkowych znaczeń. I tak się stało: genius loci poprowadził ich swoją magiczną siłą i muzycy stworzyli coś, co wpisało się w legendę zespołu.
Przypadek? Nie sądzę.Pusty rzymski amfiteatr – wraz z rozbrzmiewającą w nim muzyką – stał się przestrzenią wręcz symboliczną, w której teraźniejszość łączy się z przeszłością; to, co umarło splata się z młodością – nieuchronność śmierci konwersuje z intensywnością życia. Zresztą, ten dialog istnieje już w samej muzyce „Pink Floydów”, zwłaszcza w słowach towarzyszących ich utworom – co doskonale widoczne jest choćby w „Echach”.
Pustka amfiteatru (ważny jest fakt, że koncert odbywał się bez publiczności, jeśli nie liczyć ekipy realizacyjnej filmu i dwóch chłopców, którzy przypadkowo znaleźli się w pobliżu) okazała się idealnym tłem dla muzyki, w której cisza stała się jednym z jej elementów. Dzięki nieobecności tłumów (które wkrótce miały pojawić się na ich bombastycznych występach stadionowych), muzycy mogli się skupić – nie tyle na sobie (odsuwając niejako w cień swoje ego, które z czasem doprowadzi ich do konfliktów), co właśnie na samej muzyce. W efekcie to, co zobaczyliśmy i usłyszeliśmy, okazało się czystym aktem sztuki – niemalże rytuałem. I pełne było osobliwej magii. Odczułem ją nawet wtedy, gdy na ekranie pojawił się biały motyl, który nad głowami muzyków – w ogromnej przestrzeni amfiteatru – zatańczył swój efemeryczny taniec. Dzięki kamerze został uwieczniony i przez millenia (?) będzie powracał w świadomości ludzi oglądających ten film.
Przypadek? Nie sądzę.Nie ulega wątpliwości, że centralnym – i najważniejszym – utworem koncertu w Pompejach jest suita „Echa”. I to nie tylko dlatego, że jest ona najdłuższym z wszystkich zagranych tam utworów (stanowiąc prawie jedną czwartą całego materiału koncertowego filmu). „Echa” dominują przede wszystkim dzięki swojej artystycznej świetności, będąc jednocześnie doskonałym przykładem muzycznej ewolucji Pink Floydów – przejścia z psychodelii charakteryzującej ich wcześniejsze płyty (ta tranzycja była już dobrze widoczna w całym albumie „Meddle”, z którego właśnie pochodzi ten utwór, zajmując całą jej drugą stronę), do „The Dark Side of the Moon” i płyt następnych, gdzie elementy psychodeliczne i eksperymentalne schodzą na dalszy plan, a kompozycje Pink Floydów przybierają bardziej koherentną, spójną i „zdyscyplinowaną” formę – z bardziej tradycyjną (nie chcę pisać „piosenkową” czy „popową”, choć coś w tym jest) melodyką. Działo się to głównie dzięki śpiewnej, lirycznej gitarze Gilmoura i jego wokalizom oraz niezwykle klimatycznej i harmonijnej grze na klawiszach Wrighta (któremu zresztą Echa zawdzięczają swój początek i duszę). Mason i Waters trzymali zaś wszystko w rytmicznych – basowo-perkusyjnych – ryzach, co zresztą robili zawsze, kiedy Pink Floydzi w swoich utworach wracali z „odlotowych” psychodelicznych eksploracji do form bardziej konwencjonalnych.
Innymi słowy: zespół ten, jak mało który w historii rocka, potrafił łączyć intuicję z dyscypliną, eksperyment z autentyzmem, intelektualną intensywność z emocjonalnością, wyobraźnię z kreatywnością, chaotyczność (pozorną) z konstrukcyjnym ładem… Dzięki temu muzyka ta zdolna była uchwycić ulotne stany ludzkiej duszy: lęk, samotność, nadzieję i poczucie tajemnicy istnienia – tłumacząc je na język dźwięków w sposób, który wydaje się nam zarazem prosty i niepojęty. To świadczy o tym, że Pink Floydzi miejscami naprawdę dotykali geniuszu.
„Echa” tym wszystkim wybrzmiewają – i są tego kulminacją. Słuchając tej suity w sali kinowej (w doskonałym nagłośnieniu) i oglądając muzyków na gigantycznym ekranie w momencie jej tworzenia – odnosiłem wrażenie uczestnictwa w czymś niezwykłym i czułem, jak przeszywają mnie dreszcze. Kolosalne twarze Gilmoura i Wrighta śpiewających w unisono – nagie torsy tych młodych ludzi w promieniach grackiego słońca – wszystko to nabierało jakiegoś mitycznego wymiaru: oto miałem przede sobą współczesne reinkarnacje Adonisa i Apolla – młodych bogów muzyki i piękna. (Swoją drogą jestem ciekaw, czy to moje uniesienie ujdzie mi płazem.)
.
Pierwotnie, francuski reżyser filmu Adrian Maben, zaproponował członkom zespołu nakręcenie filmu, w których ich muzyka byłaby ilustrowana obrazami Chirico, Delvaux, Magritte’a i innych malarzy modernistycznych. Nie byli tym zachwyceni i pomysł wysłany został na Berdyczów. Ale powrócił w innej odsłonie i muzycy wybrali się w podróż. Jak już wspomniałem, dopiero na miejscu – wśród ruin zgładzonego przez wulkan miasta – przekonali się oni do koncepcji zagrania koncertu w Pompejach. Tragiczna historia, wraz z ocalałymi w katastrofie artefaktami, okazały się doskonale współgrać z charakterem muzyki Pink Floydów. Wykorzystano to np. w efekcie przenikania się obrazów w filmie: mające dwa tysiące lat freski, malowidła, mozaiki, rzeźby, czy fragmenty domów, zestawiono z ujęciami koncertujących muzyków. Na szczęście nie wyglądało to tak pretensjonalnie, jak można było się obawiać, choćby dlatego, że pompejańska sztuka zachowała w sobie coś, co okazuje się ponadczasowe: ekspresję, sens i estetyczną jakość. Ten aspekt filmu mi się podobał. Nieco mniej przekonujące wydały mi się natomiast ujęcia przedstawiające członków zespołu hasających po zboczu Wezuwiusza, wśród wulkanicznego żużlu i fumarolowych bulgotek. Ich jakość techniczna również pozostawia wiele do życzenia (ziarnistość, brak ostrości), co kontrastuje z bardzo dobrze odrestaurowanym materiałem koncertowym. Podobnie jest z doskonale odnowionym dźwiękiem – brzmi on w kinie krystalicznie czysto, a zarazem dynamicznie.
Wiedząc o perypetiach związanych z realizacją tego filmu, pogodziłem się z faktem, że wykorzystano w nim jedynie około godziny nagrań koncertowych. To właśnie one są dla mnie najcenniejsze. Odczuwam więc pewien niedosyt – i o to mam trochę pretensji do twórców filmu. Chcąc zapełnić lukę, nakręcono dodatkowy materiał – we Francji (w Paryżu piękna i szykowna suka o wyszukanym imieniu Mademoiselle Knobs „zaśpiewała” bluesa) oraz w ikonicznym londyńskim studio Abbey Road. Tam też Maben zarejestrował członków zespołu prowadzących luźne rozmowy przy posiłku w kantynie – sceny istotne o tyle, że ukazują nam tych muzycznych geniuszy jako zwykłych ludzi. Inny charakter mają natomiast ujęcia ze studia, w których widzimy Pink Floydów pracujących nad nową płytą, którą oczywiście była „The Dark Side of the Moon”. Wtedy jeszcze nawet im się nie śniło, że oto tworzą ponadczasowy album, który wejdzie do historii rocka, jako arcydzieło i ogromny hit).
* * *
Maben nie chciał ograniczać się do dokumentalnej rejestracji występu. Zależało mu na zachowaniu w filmie struktury narracyjnej, posiadającej własną dramaturgię, budującej emocje i oddającej charakter poszczególnych kompozycji – wraz z ich sensem i intensywnością. Temu podporządkowano zarówno kolejność wykonywanych utworów, jak i wplecione w film obrazy związane z cywilizacją pompejańską. „Echa” spinają całość niczym klamra – otwierając koncert i zamykając go majestatycznym finałem.
Po pierwszej części suity wybrzmiało „Careful with That Axe, Eugene” – prawdziwy muzyczny horror kulminujący przerażającym krzykiem Watersa; z kolei „A Saucerful of Secrets” przywodziło na myśl apokaliptyczny pejzaż dźwiękowy, złagodzony w kodzie pięknym śpiewem Gilmoura; „One of These Days” stało się niemalże one-man show Masona, choć energia tego utworu opierała się równie mocno na grze Watersa; wreszcie zetknęliśmy się z cichym żywiołem „Set the Controls for the Heart of the Sun” – pulsującym minimalistyczną linią basu, z hipnotyzującym wokalem Watersa i eksplodującym uderzeniami w wielki gong, drżący i lśniący w promieniach zachodzącego słońca.
Cieszę się, że byłem świadkiem tego widowiska w kinie. Zwłaszcza, że oprócz samej muzyki, która dostarczyła mi mocnych wrażeń i autentycznego wzruszenia, odnalazłem w nim całą gamę znaczeń zmuszających do refleksji w wymiarze prawdziwie egzystencjalnym. Film jest bowiem celebracją ponadczasowej, transcendentalnej siły muzyki, stanowiąc zarazem requiem dla utraconej cywilizacji. Wymowne jest również to, że koncert odbywał się w przestrzeni historycznej traumy – w miejscu, które niegdyś tętniło życiem, a tym co pozostało są tylko szkielety i popioły uduszonych i spalonych ludzi. Ale nie wszystko zginęło bez śladu. To właśnie z tym prowadzi dialog muzyka Pink Floydów w Pompejach. Kontempluje stratę i przemijanie, uświadamia nieuchronność rozpadu, ale zarazem dostarcza nowych impulsów do tworzenia i przeżywania świata.
Wprawdzie echo tego, co człowiek tworzy, kiedyś w końcu zamilknie, ale zanim to nastąpi, ci, którzy przyjdą po nas, nadal będą je słyszeć. Tak długo, jak istnieć będzie człowiek – ze swoją wrażliwością, bijącym sercem i gotowością na przyjęcie sztuki – tak długo echo dawnych dzieł będzie rozbrzmiewać. Zwłaszcza tam, gdzie po wielkich cywilizacjach pozostały już tylko szczątki, pustka i błąkająca się wśród ruin cisza.
7.5/10 (muzyka: 10/10)
.