Quantcast
Channel: NOTATNIK FILMOWY – WIZJA LOKALNA
Viewing all articles
Browse latest Browse all 183

CZAS KRWAWEGO KSIĘŻYCA – rzecz o banalności ludzkiej nikczemności

$
0
0

.

Co się wydarzyło w Osage County? (Robert De Niro i Leonardo DiCaprio w „Czasie krwawego księżyca” Martina Scorsese)

.

       Na film ten czekałem od dawna i to z kilku powodów. Po pierwsze, jego reżyserem jest Martin Scorsese, jeden z najwybitniejszych reżyserów amerykańskich, który mimo słusznego wieku – należąc ponadto do wymierającej już niestety kasty twórców solidnego, prowokującego do myślenia kina pre-marvelowskiego i nie franczyzowego – nadal kręci ekscytujące filmy stające się niemal natychmiastową klasyką.
Po drugie, występuje w nim genialny duet aktorski, a mianowicie Robert de Niro i Leonardo DiCaprio, z którymi Scorsese już nieraz współpracował w przeszłości, czego rezultatem były takie znakomite filmy, jak np. „Mean Streets”, „Taxi Driver”, Raging Bull”, „Goodfellas” lub „The Irishman” (De Niro) oraz „Gangs of New York”, „The Aviator”, „Shutter Island” czy „The Wolf of Wall Street” (DiCaprio).
Po trzecie, film zajmuje się fascynującym, a zarazem niebywale okrutnym epizodem z historii amerykańskiego Pogranicza i relacji białych z rdzennymi mieszkańcami kontynentu, jakimi byli Indianie. Ta niesamowita, a jednocześnie tragiczna opowieść, byłaby wręcz niewiarygodna, gdyby nie była prawdziwa.

      Jestem na świeżo po projekcjach „Czasu krwawego księżyca” (piszę w liczbie mnogiej, gdyż zdecydowałem się obejrzeć film dwukrotnie) i chciałem się teraz podzielić swoimi wrażeniami jakie wyniosłem z kina. Przyznaję, że nie całkiem na gorąco, bo poświęciłem temu filmowi sporo przemyśleń, co już świadczy o tym, że warto było z nim się spotkać.

       A jednak: co mógłbym napisać zaraz po wyjściu z kina? Otóż to, że film jest bardzo dobry, może nawet wybitny, choć nie będący arcydziełem. Przykuwał moją uwagę w każdej minucie swojej projekcji (a było tych minut – bagatela – aż 260!), tak, że zupełnie nie czułem upływu czasu. Fantastyczna filmowa robota! – takie było wówczas moje dominujące wrażenie.

       Następna faza mojej relacji z filmem była bardziej krytyczna, zwłaszcza kiedy zapoznałem się bliżej z opisywaną w nim historią, jak również z intencjami jego twórców (reżysera i aktorami grającymi główne role) i porównałem to z ostatecznym rezultatem, czyli z tym, co zobaczyłem na ekranie. Wtedy nie wszystko wydało mi się zrealizowane tak bezbłędnie, akuratnie i fortunnie, mimo, że film nadal sprawiał wrażenie dopiętego na ostatni guzik. A jednak pozostanę szczery w swojej opinii – oddając przy tym sprawiedliwość filmowi – jeśli napiszę o nim ogólnie tak: „Czas krwawego księżyca” imponuje pod względem epickiej zamaszystości i produkcyjnej solidności. Zachwyca wręcz widoczna w nim scenograficzna perfekcyjność i dbałość o detale – wykreowanie from the scratch świata z innej epoki i ukazanie go na ekranie za pomocą różnych środków formalnych. Jednym z nich jest np. wykorzystanie koloru nie tylko w jego roli estetycznej, ale i semantycznej (gdyż wspomaga on filmową narrację). Podobnie jest z muzyką: Robbie Robertson (notabene w nim samym płynęła indiańska krew) zharmonizował ją nie tylko z poszczególnymi scenami i sekwencją zdarzeń, ale i z samymi obrazami, dzięki czemu stała się ona integralną częścią opowiadanej historii i jej projekcji na ekranie. Ponadto, zawierając motywy muzyki rdzennych Amerykanów, przyczyniła się do lepszego wybrzmienia filmu w jego kontekście kulturowym. No i wreszcie pierwiastek ludzki, czyli to, co tchnęło w film ducha: świetnie zagrali nie tylko de Niro i Di Caprio, ale i bez wyjątku wszyscy występujący w nim aktorzy, a nawet społeczność Osedżów, którą na pół roku zaangażowano w tej produkcji, dzięki czemu film mógł jeszcze bardziej – i autentyczniej – zanurzyć się w ich kulturze.

.

Kobiety z plemienia Osedżów – ich atrakcyjność w oczach białych kawalerów wzrosła niepomiernie po odkryciu na ich ziemiach bogatych złóż ropy naftowej

.

        Scenariusz filmu oparty jest na książce reportażowej Davida Granna Killers of the Flower Moon: The Osage Murders and the Birth of the FBI, dzięki której historia stała się szerzej znana. Pamiętam, jak przykuła moją uwagę, kiedy kilka lat temu wysłuchałem w radiu PBS wywiadu z autorem książki, który przez 5 lat zbierał materiały potrzebne do jej napisania. Już wtedy uderzył mnie kontrast między potwornością uczynków, jakiego dopuścili się jej „bohaterowie”, a zwyczajnością i (mimo wszystko) normalnością ich samych. Po raz kolejny urzeczywistniła się słynna teza Hanny Arendt o banalności zła: w pewnych warunkach zwykli ludzie mogą postępować niezwykle odrażająco i nikczemnie.

       Ad rem: w latach 20. XX wieku, na ziemi Osedżów (plemię indiańskie, które po trwającej wieki tułaczce osiedliło się w końcu na niewielkim terytorium w stanie Oklahoma) odkryto złoża ropy naftowej, jedne z najbogatszych w Stanach Zjednoczonych. Jako że Osedżowie byli właścicielami ziemi (szczęśliwym dla nich trafem weszli w jej posiadanie drogą kupna, a nie „obdarowania” ich przez rząd), do nich należało prawo eksploatacji złóż i czerpania z tego korzyści majątkowych. W krótkim czasie stali się najbogatszą (per capita) społecznością na świecie: rocznie ich dochody (podzielone na 2000 członków plemienia) osiągały wysokość równoważną 400 mln. dolarów, biorąc pod uwagę obecną ich wartość. Dzięki temu cały dotychczasowy system hierarchii społecznej został postawiony na głowie: ci, którzy dotychczas byli najbiedniejsi, podlegli, pomiatani, lekceważeni i wykorzystywani stali się najbogatsi, zatrudniając białych w charakterze służących, kierowców i pokojówek. Nie muszę pisać jak wielkie resentymenty to wzbudziło – jak bardzo zawiść i zachłanność zaczęły przeżerać mieszkańców hrabstwa Osage, zwłaszcza tych, którzy przybyli z zewnątrz, zlatując się tu niczym muchy do miodu.

       Niestety, na zawiści się nie skończyło, gdyż w gwałtowny i niewyjaśniony sposób życie kończyło coraz więcej spadkobierców tej krezusowej fortuny. Mimo, że ewidentnie były to morderstwa, to jednak nie przeprowadzano żadnych śledztw – nikogo nie oskarżano i nie karano. To świadczyło o tym, jak bardzo całe to środowisko stało się skorumpowane, wliczając w to najwyżej postawione figury: sądziów, gubernatorów, szeryfów, prokuratorów, lekarzy, adwokatów… Sami Osedżowie byli więc bezradni, czuli się sterroryzowani (okres ten określa się nawet jako „reign of terror”).
Ginęli najczęściej członkowie rodzin, w które wcześniej „wżenili” się biali. To oni właśnie, dzięki tym zgonom dziedziczyli majątek i nabywali prawa (tzw. head rights) do udziału w zyskach, jakie przynosiła eksploatacja złóż ropy.
Sytuacja zaczęła się zmieniać, kiedy do hrabstwa przybyli agenci nowo utworzonego wówczas Biura Śledczego (bedącego zalążkiem późniejszego FBI). Zaczęto metodyczne śledztwo, które udokumentowało 27 przypadków, w których zachodziło podejrzenie popełnienia morderstwa. W rzeczywistości, jak twierdzi David Grann, zamordowano znacznie więcej ludzi, i być może były ich setki, ale tego już pewnie nigdy się nie dowiemy – o ukaraniu wszystkich winnych nie wspominając.

.

Molly i Ernest – czy to jest miłość, czy to jest (mamony) kochanie? (Lily Gladstone i Leonardo DiCaprio)

.

       No i w to wszystko wchodzi Martin Scorsese razem z całym swoim filmowym majdanem, dwoma gwiazdami kina światowego formatu i dysponując 200 milionami dolarów (wyłożonymi z kiesy Apple TV+) kręci film, w którym – jak sam twierdzi – chce ukazać prawdę, respektując przy tym Osedżów, traktując ich empatycznie i czyniąc zadość sprawiedliwości wobec tragedii, jaka ich dotknęła. Czy jednak sprostanie tym ambicjom było w ogóle możliwe?

       O tym, co z tego wyszło, w ogólnym zarysie napisałem powyżej, teraz chciałbym poświęcić więcej uwagi filmowi w aspekcie bardziej detalicznym – ale tak, by nie zanudzić ewentualnego czytelnika tego tekstu jakimiś rozwlekłymi analizami. Może więc, dla większej przejrzystości, wyszczególnię to, co wydaje mi się najbardziej istotne w mojej bardziej krytycznej ocenie filmu (mogą być spoilery).

  • Scorsese już na etapie sporego zaawansowania pracy nad filmem, zmienił w nim perspektywę. Nie chciał bowiem opowiadać historii, w której głównym bohaterem byłby prowadzący śledztwo agent Biura Śledczego Tom White (tak, jak to jest w książce – nota bene postać tę miał grać początkowo DiCaprio), a przedstawić ją z punktu widzenia Osedżów. Sam DiCaprio zaproponował, by raczej skupić uwagę na małżeństwie Molly (której rodzinę najbardziej chyba dotknęły liczne morderstwa) z Ernestem, (którego w końcu sam zagrał), białym przybyszem z zewnątrz, siostrzeńcem lokalnego barona „bydlęcego” Williama Kinga Hale (w tej roli Robert De Niro), benefaktora Indian, mającego ugruntowaną, wysoką pozycję wśród lokalnej społeczności.
    Moim zdaniem owa zmiana perspektywy nie za bardzo się udała, bo mimo poświęcenia większej uwagi Molly, to właśnie Ernest został głównym protagonistą, stając się tym samym punktem ciężkości całego filmu. Oczywiście, w dużej mierze przyczyniła się do tego charyzma, jaką posiada DiCaprio i intensywność z jaką wcielił się on w postać Ernesta. Niestety, nawet po dwukrotnym obejrzeniu filmu nie jestem pewien, czy Ernest kochał swoją żonę, czy jej nie kochał – DiCaprio przedstawia go tak, jakby kochał, wszystko inne (a zwłaszcza jego postępki) wskazuje jednak na to, że tak nie było. Nawiasem mówiąc, większego buca i głąba, jakim był w rzeczywistości Ernest, Leo chyba jeszcze do tej pory nie zagrał.
  • Właściwie od samego początku domyślamy się who is who i „co jest grane” – dość szybko wykłada się nam jak kawę na ławę to, kto morduje i dlaczego. Widzimy, że właściwie wszyscy umoczeni są w jakąś tam konspirację, uwiązani zmową milczenia, a „sprawiedliwych” wśród mieszkańców hrabstwa można by policzyć na palcach jednej ręki. Moim zdaniem pozbawia to film suspensu, a my stajemy się biernymi świadkami chirurgicznej wręcz precyzji odbierania ludziom życia – i to jakby mimochodem, bez większych ceregieli: pif paf! i po krzyku. Mord – w swojej powtarzalności – staje się na ekranie czymś rutynowym i banalnym.
  • Mimo epickiego rozmachu oraz trzy i półgodzinnej projekcji, zbyt mało w filmie poświęca się czasu na ekspozycję, czyli zarysowanie jakiegoś szerszego tła wydarzeń, uświadomienie nam i wyjaśnienie pewnych spraw kluczowych w relacji Osedżów z białymi, jak np. pozycji tzw. „opiekuna prawnego”, który w imieniu swojego podopiecznego dysponował jego pieniędzmi. Właściwie nikt z Indian się temu nie sprzeciwia. Podobnie biernie poddają się upokarzającemu – stricte rasistowskiemu – uznaniu ich za „niekompetentnych”. Dają też świadectwo słabości własnej kultury, zbyt łatwo pozwalając skorumpować się przez pieniądze. Bez zastanowienia schodzą z drogi przodków („pogrzeb” plemiennej fajki jest tego symbolem), naśladując sposób bycia białych i znajdując upodobanie w konsumpcyjnym ekscesie (wypasione rezydencje, najnowsze samochody, szykowne ubrania, biżuteria, spożywanie w nadmiarze mięsa, słodyczy i alkoholu, osobiści kierowcy i służący).
  • Właściwie żadna z postaci, jakie widzimy w filmie, nie jest pogłębiona psychologicznie. Nawet Molly (w tej roli Lily Gladstone) jest zbyt bierna i wycofana, z wyjątkiem paru momentów, kiedy targa nią rozpacz (nie podzielam powszechnego zachwytu nad jej kreacją, według mnie zbyt pasywną i niepewną). Żaden z filmowych arcy-łotrów nie przejawia najmniejszych wyrzutów sumienia, o jakiejś walce wewnętrznej o zbawienie duszy nie wspominając. Ernest DiCaprio i King De Niro zrazu postąpują jak ludzie dobrzy, by za chwilę dopuszczać się czynów ohydnych i haniebnych, lecz zupełnie nie czuć tego, że jest to dla nich problematyczne, psychicznie konfliktujące. To są ewidentnie cechy charakterów psychopatycznych, ale takie wytłumaczenie jest jednak zbyt łatwe, bo w rzeczywistości były to postaci bardziej złożone i mimo wszystko „ludzkie”. (Pozwolę sobie zaznaczyć, że moja żona, przeczytawszy to zdanie zaprotestowała, bo ona żadnej „ludzkości” w tych mordercach nie dostrzegła, widziała natomiast ich bezgraniczną podłość i nikczemność. Niestety, skłonny jestem teraz przyznać Jej rację.)

       Jak widać, w tej wyliczance nie brakuje zarzutów – tak, jakbym miał pretensje do tego, że Scorsese nie zrobił arcydzieła. Być może wynika to również z tego, że po tym filmie spodziewałem się naprawdę wiele. Jest on jednak mimo wszystko na tyle świetny i wyjątkowy, że doprawdy poczucie zawodu byłoby tutaj nie na miejscu. W końcu nikt od nikogo nie może wymagać, by dostarczono mu na tacy arcydzieło. To bowiem zawsze powstaje niejako samoistnie – w pewnym sensie nieintencjonalnie. A Scorsese po prostu robił swoje – jak zwykle z sercem i solidnie.

.

Prawdziwe współczucie, czy cyniczna gra? William King Hale (Robert De Niro) na pogrzebie matki Molly

.

       Epilog „Czasu krwawego księżyca” jest dowodem na to, że sam Scorsese zdaje sobie sprawę z daremności wysiłku tych, którzy posługując się pop-kulturowym kodem chcą wpływać na ludzką świadomość, jeśli chodzi o szersze, bardziej kompleksowe ogarnianie świata, jego zrozumienie, czy dotarcie do historycznej prawdy. Innymi słowy: ludzie karmieni pop-kulturą przez to nie mądrzeją. Nie ma też co liczyć w tej sferze na zadośćuczynienie ofiarom za doznane przez nich krzywdy – choćby z tego powodu, że jest już na to za późno. Dochodzi do tego powszechna wśród ludzi obojętność na zło, jakie jest wyrządzane innym. Przejęcie się nim tylko w czasie oglądania filmu jest jedynie substytutem autentycznej empatii, która miałaby jakiś wymierny wpływ na rzeczywistość.

       Koniec końców kino jest tylko jednym ze sposobów opowiadania bajek, które przeżywamy w swojej wyobraźni, poddając się iluzji udającej tylko rzeczywistość. Częściej kreuje mity, niż je obala. Poza tym, każdy film jest czymś immanentnie fałszywym, czy też – wyrażając się bardziej elegancko – sztucznym. Czy naprawdę sądzimy, że „Czas krwawego księżyca” adekwatnie – i prawdziwie – oddaje rzeczywistość w jakiej sto lat temu żyli ludzie, którymi zajmuje się scenariusz filmu? Myślę, iż mocno byśmy się zdziwili, gdybyśmy za pomocą jakiegoś wehikułu czasu znaleźli się w miasteczku Fairfax w hrabstwie Osage AD 1922 i porównali z tym, co zobaczyliśmy na ekranie w kinie. Wtedy już na pewno nie uwierzylibyśmy twórcom filmu, że oddają tamtą rzeczywistość zgodnie z prawdą. Wszystko – dosłownie wszystko – wyglądałoby inaczej. Wystarczy choćby porównać to, jak w rzeczywistości wyglądali Molly i Ernest Burkhartowie, z ich filmowymi odpowiednikami w osobach Lili Gladstone i Leonarda DiCaprio. Nie, w hrabstwie Osage nie było nikogo, kto by przypominał jednego z najbardziej popularnych aktorów współczesnego kina, a w plemieniu Osedżów kobiety podobnej do tej, którą wybrał do swojego filmu Scorsese. Ten przykład jest oczywiście trywialny, jednak myślę, że może nam pomóc w uświadomieniu sobie pewnej oczywistości. Bez wątpienia filmowy świat na 200 mln. dolarów, który zobaczyliśmy w kinie, jest bardziej fotogeniczny, kolorowy i atrakcyjny, niż obraz jakiegoś zadupia w Oklahomie sto lat temu.

       Bo wszyscy lubimy brać udział w tej zbiorowej ułudzie, jaką nas karmią w kinowej sali – zwłaszcza jeśli robią to artyści takiego formatu, jak twórcy „Czasu krwawego księżyca”.

7.5/10  (jakość produkcji i scenografia: 10/10)

* * *


Viewing all articles
Browse latest Browse all 183

Trending Articles


TRX Antek AVT - 2310 ver 2,0


Автовишка HAULOTTE HA 16 SPX


POTANIACZ


Zrób Sam - rocznik 1985 [PDF] [PL]


Maxgear opinie


BMW E61 2.5d błąd 43E2 - klapa gasząca a DPF


Eveline ➤ Matowe pomadki Velvet Matt Lipstick 500, 506, 5007


Auta / Cars (2006) PLDUB.BRRip.480p.XviD.AC3-LTN / DUBBING PL


Peugeot 508 problem z elektroniką


AŚ Jelenia Góra