.
Czasem wydaje się nam, że – wspomagając się empatią – możemy ogarnąć wyobraźnią stany psychiczne innych osób, ale to jest jednak złudzenie. To, co czujemy, to tylko namiastka – blade odbicie tego, co odczuwają inni ludzie – a najczęściej: projekcja własnych stanów (tego, co znamy z autopsji) na drugiego człowieka. Mówi się, że aby zrozumieć i poczuć to, co przeżywa i czuje ktoś inny, musimy sami „znaleźć się w jego butach”. Nieprawda, cudze buty to za mało – trzeba by dopiero wejść w czyjąś skórę – oddychać czyimiś płucami, zabić czyimś sercem… A to w rzeczywistości jest niemożliwe.
Dlatego, oglądając „Ojca” – film ukazujący tragedię starego człowieka stopniowo „tracącego rozum” z powodu demencji – sami tego rozumu nie tracimy i cały czas też wiemy, gdzie jesteśmy: w kinie. Wiemy kim jesteśmy, kim byliśmy, kto siedzi obok nas (jeśli wybraliśmy się do kina z kimś bliskim). Nie czujemy panicznego strachu, grozy osamotnienia, pomieszania myśli, duchowego cierpienia, bólu coraz bardziej psującego się ciała… Nie doświadczamy tych przerażających luk w pamięci, które powodują, że nie rozpoznajemy członków własnej rodziny – osób, które były nam najbliższe przez całe życie; tych, których przez lata kochaliśmy.
Tego wszystkiego tak naprawdę nie jesteśmy w stanie czuć – nawet wtedy, kiedy oglądając kreację Anthony’ego Hopkinsa na ekranie, jesteśmy wstrząśnięci do głębi, gardło mamy ściśnięte, a z oczu płyną nam łzy.
Doświadczamy jednak tej reakcji nie dzięki prawdziwemu życiu, a sztuce kina – a przede wszystkim dzięki mistrzostwu aktorskiemu Hopkinsa, który rzeczywiście sprawia wrażenie, jakby wszedł w umysł – i w ciało – człowieka cierpiącego na demencję, (a nie przeżywał wszystko „na niby” przed kamerą, co tak naprawdę ma miejsce w rzeczywistości).
Dawno nie czytałem tak zmasowanych zachwytów nad czyjąś grą aktorską, jak właśnie w tym przypadku. Bo ten film to jest rzeczywiście tour de force Hopkinsa – grana przez niego postać Antohny’ego (tak, tak, zbieżność imion nie jest przypadkowa, podobnie jak identyczne daty urodzin bohatera filmu i wcielającego się weń aktora) dominuje ekran, choć na szczęście nie przytłacza innych kreacji, zwłaszcza znakomitej (jak zawsze) Olivii Colman grającej jego córkę Anne.*
Po raz pierwszy widzimy Anthony’ego w jego dużym, bogato i gustownie urządzonym mieszkaniu w Londynie, jak słucha muzyki klasycznej – delektuje się nią z zamkniętymi oczami jak koneser. W takim momencie zjawia się Anne. Ma do niego pretensje, że znów swoim zachowaniem spowodował, że odeszła kolejna osoba, zatrudniona do opieki nad nim. Anthony odpowiada, że czuje się dobrze, nie potrzebuje żadnej opiekunki, sam sobie świetnie radzi, a poza tym to ta dziewczyna ukradła mu zegarek, (który oczywiście odnajduje się wkrótce w miejscu, gdzie sam go schował). Anne oświadcza mu, że musi kogoś przyjąć, bo ona sama wyjeżdża do Paryża, gdzie mieszka jej nowy partner. Spotyka się to z sarkazmem ojca („Ty!? Z mężczyzną!? Tam nawet nie mówią po angielsku!”), a w końcu z podszytą niepokojem pretensją: („A więc chcesz mnie opuścić! Zostawić samego!”)
Następne sceny wpędzają nas jednak w jeszcze większą konsternację: Anthony, słysząc jakieś szmery, uzbraja się w kuchni w widelec i idzie do drugiego pokoju, gdzie spotyka obcego mężczyznę (Mark Gatiss), który na pytanie kim jest, odpowiada – ku jego zdumieniu – że jest mężem Anne. Na dodatek twierdzi, że to jest jego mieszkanie, a Anthony został przez nich przygarnięty, bo już nie mógł mieszkać sam. Wkrótce zjawia się jego żona, a zszokowany Anthony widzi, że to przecież nie jest jego córka – nigdy tej kobiety nie widział na oczy! (Tę wersję Anne gra Olivia Williams).
Minie jakiś czas, zanim się zorientujemy, że to co widzimy na ekranie tak naprawdę (w dużej części) znajduje się w głowie Anthony’ego: to nic innego, jak halucynacyjne pomieszanie pamięci, osób, czasu i miejsc z tym, co go spotyka w rzeczywistości. Co gorsza (ale nie dla naszego filmowego przeżycia i swoistej fascynacji tym wszystkim) my sami nie wiemy, co jest fantasmagorią, a co realnością – co jest miejscem wyobrażonym, a co konkretem – co jest wynikiem paranoi Anthony’ego, a co działaniem prawdziwych ludzi.
Może się wydawać, że takie zapętlenia i pomieszanie wpłyną deprymująco na nasz odbiór filmu, ale tak się nie dzieje. Wręcz przeciwnie: to wszystko zmusza nas do większej koncentracji, a przede wszystkim pomaga naszej wyobraźni, by wejść do świata, w jakim żyje Anthony. Dzięki temu łatwiej jest nam sobie uświadomić i odczuć to, co go przeraża, co boli; jakie ma obawy, przez co cierpi – jaką trudność sprawia mu zrozumienie tego, co się z nim – i wokół niego – dzieje… Wreszcie: ile wysiłku kosztuje go, by z tego wszystkiego nie oszaleć.
Taka konstrukcja scenariusza (napisał go na podstawie własnej sztuki teatralnej, debiutujący również w roli reżysera, Florian Zeller) – i tak stworzona postać, umożliwiła Hopkinsowi po raz kolejny wspiąć się na wyżyny aktorstwa (być może jest to najlepsze jego wystąpienie w kinie od czasu, kiedy zagrał Nixona w filmie Olivera Stone’a).*
Jak bardzo potrafimy się utożsamić z drugim człowiekiem i poczuć jego cierpienie – zarówno jako widz, jak i aktor? (Anthony Hopkins)
.
Hopkins używa całego siebie jak instrumentu, na którym wygrywa całą gamę uczuć i nastrojów człowieka doświadczającego własnej umysłowej degradacji, postępującej paranoi – zagubienia, konfuzji, strachu, cierpienia. Ale wracającego też do tego kogoś, kim był przed starością i chorobą – mężczyzny mającego kontrolę nad swoim życiem, inteligentnego, błyskotliwego… A kiedy pojawia się przed nim młoda, ładna dziewczyna (kolejna kandydatka do opieki nad nim), to jest nawet szarmancki i czarujący. I te nagłe zmiany w zachowaniu, ciągłe wahania nastrojów: od cichej łagodności i grzeczności dżentelmena, przez stanowczy upór patriarchy i sobka, po wybuchy gniewu i wściekłości, kiedy coś nie idzie po jego myśli. W zależności od stanu własnego umysłu i rozeznania w tym, co go otacza i co się wokół niego dzieje, Anthony zachowuje się normalnie lub (co najmniej) dziwnie. Chce mieć kontrolę (nad sobą i otoczeniem) ale coraz bardziej ją traci – nie wie już, co jest prawdziwe, a co nie. Nie wie, czy ludzie go okłamują, czy mówią prawdę. Często nie ma pojęcia, gdzie tak naprawdę jest – i w jakim momencie życia się znajduje. Ten stan się pogłębia: Anthony staje się coraz bardziej zdezorientowany, smutny, załamany, nieufny, podejrzliwy, zrozpaczony…
To wszystko nie może skończyć się dobrze. Łudzimy się, że dzięki sztuce przeżyjemy w kinie jakieś katharsis – ale kiedy w ostatniej scenie widzimy eksplozję rozpaczy Anthony’ego, to serce pęka i rozdziera się nam dusza. (Nic dziwnego, że podczas odgrywania tej sceny przez Hopkinsa, popłakała się cała ekipa filmowa, która to nagrywała. Bo taki z tego aktora jest potwór.)Tak, jak napisałem na początku: tragedię człowieka tracącego rozum i zmysły możemy sobie tylko wyobrazić, poczuć jedynie namiastkę horroru jaki przeżywa – jego cierpienie pozostaje dla nas abstrakcyjne. Lecz nie jest to tylko niemożność wynikająca z praw fizyki czy sposobu działania ludzkiej psychiki. Mamy tu do czynienia z mechanizmem obronnym, chroniącym nas samych. Z tej samej przyczyny nie uświadamiamy też sobie tak naprawdę naszej śmiertelności – mimo, że wszyscy wiemy, że umrzemy. Takim mechanizmem obronnym jest również to, że w końcu bardziej nas zajmuje kreacja aktorska Hopkinsa, niż to, co ona przedstawia, a co odnosi się do ludzkiego życia – do rzeczywistego cierpienia człowieka z krwi i kości.
8/10
* * *