Trzy filmy nawiązujące do sprawy polskiej, w tym dwa widowiska historyczne. „Solid Gold” to współczesność – prowokuje pytania o mafijny i korupcyjny charakter związków biznesu z polityką; „Kurier” to powrót do patriotycznego heroizmu polskiego czasów II wojny światowej; „Piłsudski” cofa się do początków XX wieku, ukazując ikonę polskiej walki o niepodległość, ale odbrązowioną i odmitologizowaną. A wszystko to przekłada się na dobre i na złe. Dokładnie tak jak w kinie – i w życiu.
.
Zaklęte rewiry III RP (Andrzej Seweryn, Krzysztof Stroiński i Olgierd Łukaszewicz w filmie „Solid Gold”)
.
„SOLID GOLD”
O filmie „Solid Gold” było głośno zanim jeszcze trafił na ekrany kin. Przyczyniła się też do tego pamiętna awantura na ostatnim Polskim Festiwalu Filmowym w Gdyni, gdzie tytuł ten z przeglądu wpierw wycofano, później pokazano – a wszystko z powodów politycznych i zatargu Jacka Bromskiego z producentami filmu, którzy stwierdzili, że reżyser ich oszukał, bo bez ich wiedzy przemontował film, który im wcześniej pokazał, i którą to wersję oni zaakceptowali. Z kolei Bromski i inni zaczęli krzyczeć, że to jest cenzura a on ma prawo zmontować film według swojego uznania.
Nie dociekając tego, kto miał rację (ja sceptycznie podchodzę do wyjaśnień i zarzutów obu stron), zwraca w tym wszystkim uwagę obłędne upolitycznianie w naszym kraju wszystkiego co się rusza, psucie sobie nawzajem krwi i to z byle jakiego powodu.
A film „Solid Gold” – bardzo luźno oparty na aferze Amber Gold – jest po prostu filmem sensacyjnym, który wprawdzie nawiązuje do korupcji, jaka istnieje w każdym środowisku biznesmenów i polityków (zwłaszcza na styku świata polityki i biznesu), ale robi to w ramach kina gatunkowego, nie odwołując się konkretnie do żadnego układu politycznego, będąc po prostu fikcją. Tak więc „Solid Gold” jest przede wszystkim produktem z kategorii „popularne kino rozrywkowe”, a nie jakimś dziełem demaskatorskim, czy tym bardziej polityczną manifestacją.
Tak mi wpadło teraz do głowy, że gdyby w Stanach Zjednoczonych politycy reagowali równie gwałtownie i urazowo na każdy film, nawiązujący do ich osób i działań, to już dawno doszłoby do jawnej wojny – i to nie tylko w Hollywood – a powołana do zwalczania takiej niepoprawności czy wręcz bezczelności twórców cenzura, miałaby pełne ręce roboty.
Muszę przyznać, że mi się ostatni film Jacka Bromskiego podobał bardziej , niż jego wcześniejsze tytuły, (takie np. jak „Anatomia zła” czy „Uwikłanie”). Jest to twórca będący bardzo sprawnym reżyserem, „czującym” ekran, a jeśli coś mu w przeszłości nie wychodziło, to była to zwykle wina scenariusza, a nie reżyserii. Tym razem napisał moim zdaniem bardzo dobry scenariusz, z niezłymi dialogami, dzięki czemu aktorzy takiej klasy, jak Andrzej Seweryn, Olgierd Łukaszewicz czy Janusz Gajos mieli co grać i – co tu kryć – wypadli świetnie. Choćby dla nich warto się wybrać do kina. Ale też sama historia – dzięki sposobowi, w jaki opowiada ją film – jest zajmująca. Wszystkie postacie rozpisane są ciekawie – łącznie z policjantką Kają (w tej roli zaskakująco naturalna Marta Nieradkiewicz) czy policjantem „Smokiem” (szorstki, nieogolony i ziemisto-poszarzały Marcin Czarnik). A tu jeszcze Danuta Stenka, Andrzej Konopka, Krzysztof Stroiński, Sławomir Orzechowski, Mateusz Kościukiewicz i inni.
Końcówka filmu pozostawia trochę do życzenia, ale „Solid Gold” ogólnie jest solidnym widowiskiem, które potrafi wciągnąć widza w swoje rewiry.7/10
.
.
„KURIER”
Jako kino gatunkowe „Kurier” sprawdza się całkiem nieźle. Władysław Pasikowski jest dobrym rzemieślnikiem kina, więc nakręcił film w miarę poprawnie, choć można wyczuć, że jest to robota mu zlecona, a nie wydarta z trzewi (czy też zrodzona z wewnętrznej potrzeby nakarmienia własnych demonów) jak to często ma miejsce w przypadku kina autorskiego, choćby u Wojtka Smarzowskiego. Jak na dysponowanie budżetem, z którym widowiskowo zaszaleć raczej nie sposób, film prezentuje się na ekranie wcale nie ubogo – ładne obrazki i kompetentna scenografia są jego sporą zaletą. Mimo dość przedziwnego scenariusza (z nieco szkolnymi dialogami), akcja posuwa się naprzód w tempie, które nie tylko nie usypia widza, ale zdolne jest zająć jego uwagę. Choć też zbytnio do wysiłku umysłowego nie zmusza, bowiem wymowa i charakter filmu balansuje na granicy patriotycznej agitki i komiksu dla młodego widza. Który, nota bene, po obejrzeniu „Kuriera”, nadal niewiele będzie wiedział o prawdziwej postaci Jana Nowaka-Jeziorańskiego, na biografii którego (a właściwie na jednym z jej epizodów) oparto fabułę filmu.
Aktorzy dobrze sobie radzą – ale przecież po to są profesjonalistami. Z przyjemnością zobaczyłem na ekranie kilka nowych twarzy, choć skecz z weteranem Pasikowskiego Cezarym Pazurą też dostarczył mi frajdy.
Pewną kuriozalnością scenariusza było to, że przez cały film jego akcja opierała się na determinacji kuriera Nowaka, aby się przedostać z Londynu do okupowanej przez Niemców Warszawy i wręczyć dowództwu AK depeszę Naczelnego Wodza mówiącą o tym, by nie dopuścić do wybuchu powstania, gdyż alianci im nie pomogą i nie będzie to miało żadnego wpływu na położenie Polski (którą i tak postanowiono sprzedać Stalinowi). Tak więc powstanie pochłonie życie tysięcy ludzi, których ofiara i śmierć będą bezcelowe i pójdą na marne, nie przynosząc żadnego pożytku. Nowak ryzykując życiem dokonuje cudów, by przekazać tę wiadomość Warszawie. Cały czas mamy pewność, że i on sam jest przekonany o słuszności tej przestrogi, a tu nagle, po dostarczeniu depeszy generałowi Borowi, oświadcza władzom podziemnej Warszawy, że on jak najbardziej jest za wybuchem powstania, bo nie ma nic piękniejszego jak zginąć za Ojczyznę (oczywiście jego kwestia dialogowa trwała dłużej, ale była równie schematyczna, patetyczna i frazesowa).
Tak więc nie ma co spodziewać się po filmie tego, że przybliży nam sylwetkę Jana Nowaka-Jeziorańskiego, albo że ukaże nam złożoność ówczesnej sytuacji politycznej i niesłychanie trudne położenie Polaków, którzy walcząc o wolność, pozbywają się jednego wroga z Zachodu, by zaraz uzależnić się od swoich „wyzwolicieli” ze Wschodu. Film nie podejmuje też kwestii związanych z tragizmem decyzji o wybuchu powstania, zadowalając się opcją hurra-patriotyczną. Niestety, wszystko jest zbyt schematyczne, uproszczone, powierzchowne i płytkie. Nasi bohaterowie – i samo powstanie – nadal czekają na godne ich wielkości kino..
„PIŁSUDSKI”
Bardzo cenię niektóre rzeczy, które do tej pory zrobił Michał Rosa. Podobał mi się jego ostatni film „Szczęście świata” – bardzo klimatyczny, na pograniczu realności i magii; ciepły, może nawet dotknięty nostalgią? W każdym razie zdradzający to, że Rosa wie, jaki efekt – zarówno jeśli chodzi o klimat, jak i wizualność – chce uzyskać na ekranie. Innymi słowy, jest to twórca, który panuje nad filmową materią, urabiając ją po swojemu, dzięki temu jego utwory mają… no cóż… dość mocny charakter.
Jego najnowszy film „Piłsudski” mnie zaskoczył, i to z kilku powodów.
Po pierwsze: jego ton jest zupełnie inny, niż „Szczęście świata” – bardziej „przyziemny”, po męsku chropawy i solidny, nie miękki i kolorowy, ale raczej twardy i szary. Wydaje się jakby był bliżej krwistego i kościstego życia.
Po drugie: znakomita kreacja Borysa Szyca, który doskonale się w ten charakter filmu wpisuje, ukazując bohatera – polską legendę i historyczna ikonę – jako… surprise, surprise!… człowieka. Nie ze spiżu ani z brązu, tylko właśnie z krwi i kości – zdeterminowanego, choć narwanego; otwartego na innych ludzi, choć despotycznego. Patriotę i socjalistę z jednej strony – rewizjonistę i bezwzględnego, stosującego terror zamachowca – z drugiej. No i oprócz tego idealistę, który jednocześnie zdradza swoją żonę (w czym być może przejawiał się też jego pragmatyzm).
Po trzecie: okazało się, że film pt. „Piłsudski” jest o… surprise, surprise again… Piłsudskim. Innymi słowy: bardziej skupia się na osobie i charakterze Józefa Piłsudskiego, niż na historycznych przemianach, które doprowadziły do uzyskania przez Polskę niepodległości. Wydaje się, że Rosę bardziej interesowały przemiany we wnętrzu „Ziuka”, niż jego droga do zdobycia władzy i stania się najważniejszą postacią Polski międzywojennej. A w to wszystko graj Szycowi. Choć nie tym, którzy spodziewali się bardziej sprecyzowanej faktograficznie narracji, a nie tak szybkiego galopowania filmu po historycznych łebkach. Mnie to jednak tak bardzo nie przeszkadzało.
Mniej więcej w tym samym czasie obejrzałem „Legiony” Dariusza Gajewskiego które również nawiązywały do postaci Piłsudskiego (a konkretnie do formowania przez niego wojska polskiego) i do tego samego okresu historycznego. I muszę powiedzieć, że ta konfrontacja zdecydowanie wypada na korzyść filmu Rosy, bo obraz Gajewskiego w wielu miejscach był – co tu kryć! – żenujący. Ale tak to jest jak się robi obrazy na patriotyczne zamówienie – nawet największy budżet nie jest w stanie filmu uratować, jeżeli ma on kiepski scenariusz, kulejącą reżyserię – męczy nas drętwym romansem, infantylnym podejściem do historii – oraz wypełniony jest po brzegi patosem.
„Piłsudski” Michała Rosy był tego wszystkiego zaprzeczeniem i właśnie dlatego wydał mi się – w tej swojej niepatetycznej i odmitologizowanej przyziemności – o niebo prawdziwszy.Recenzje innych filmów, które można było obejrzeć na Festiwalu: „BOŻE CIAŁO”, „SŁODKI KONIEC DNIA”
.