.
„Roma” to prawdziwy fenomen kina ostatnich miesięcy. 10 nominacji do Oscara wzmacnia famę tego niezwykłego filmu. Czy jest on wart tych wszystkich zachwytów?
.
.
„ROMA” (reż. Alfonso Cuarón)
Nie chciałbym tu powielać wszystkich superlatyw, jakimi (w wielkiej obfitości) obdarzono film Alfonso Cuaróna, napiszę więc o moim odbiorze „Romy” i o tym, co sam w tym filmie dostrzegłem – co mnie w nim poruszyło, a w pewnych momentach nawet uderzyło.
Przede wszystkim, wielkie wrażenie (nawet jeśli ogląda się ten obraz na ekranie monitora) robi forma tego filmu i jego estetyka. To co wykreował na ekranie Cuarón (który był również operatorem zdjęć), to prawdziwe mistrzostwo świata. Obraz jest czarno-biały, ale ma w sobie takie bogactwo tonów i odcieni, że określenie „monochromatyzm” wydaje się tu nie na miejscu, gdyż sugeruje pewne ograniczenie. Niemal każdy kadr, który najczęściej wypełnia szeroka panorama, jest niczym piękna fotografia, którą można oprawić w ramki, powiesić na ścianie i wpatrywać się w nią godzinami. W głowie mi się nie mieści, jak można było osiągnąć takie inscenizacyjne i scenograficzne bogactwo – przenieść nas do Meksyku początku lat 70. i wypełnić plan takim mnóstwem szczegółów – a jednocześnie wszystko to ożywić w zachwycającej kompozycji tak, że wciąga nas to niczym rzeczywistość, która na naszych oczach zamienia się w prawdziwe dzieło sztuki, mimo że pozostaje autentyczna, naturalna i prawdziwa.Właśnie – mimo, że forma „Romy” jest olśniewająca i doskonała plastycznie, mimo że każdy element obrazu wydaje się wystudiowany i zaplanowany, to jednak nie odnosi się wrażenia, że film jest przeestetyzowany. Dlaczego? Otóż dlatego, że te niezwykłej urody obrazy nie tłamszą emocjonalnej tkanki opowiadanej historii, gdyż w centrum – i tym co najważniejsze – pozostaje człowiek, który w spektakularnym, głośnym i ruchliwym świecie zachowuje swoją prostotę, głębię i prawdziwość uczuć.
Cuarón mówił, że chciał w swoim filmie „uhonorować” czas i przestrzeń. I to mu się znakomicie udało – stąd ten epicki niemal oddech, stąd ta nieśpieszność, stąd tyle w jego obrazie „powietrza” i przestronności, mieszczącej nie tylko zwykłą ludzką krzątaninę wypełniającą leniwie biegnący czas, ale i nagłe wybuchy dramatycznych zdarzeń, które docierają tutaj z „zewnętrznego” świata, bardziej lub mniej wpływając na życie filmowych bohaterów.Wydaje się, że ryzykowne były (zważywszy na ewentualne znużenie widza) te pierwsze kwadranse filmu, w których właściwie nic szczególnego się nie dzieje, ale później zrozumiałem, że tak właśnie miało być: powoli oswajaliśmy się z bohaterami i miejscem, przesiąkaliśmy jego atmosferą, wyczuwaliśmy na detale, uwrażliwiali na niuanse… To było czymś w rodzaju przedłużonego preludium do tego, co działo się potem, eskalując dramaturgicznie i coraz mocniej oddziałując na nasze emocje.
Reżyser powraca w „Romie” do swojego dzieciństwa. Ukazuje życie rodziny należącej do wyższej klasy średniej, ale największą uwagę poświęca Cleo – służącej, którą ona zatrudnia (Cuarón zadedykował film swojej niani, której odpowiednikiem jest Cleo). Cicha, skromna, ciepła, łagodna, opiekuńcza dziewczyna z sąsiedniej wioski (akcja dzieje się w Ciudad de México, Roma to jedna z dzielnic miasta), wywodząca się z autochtonicznej grupy Indian Mixtec, traktowana jest jak członek rodziny – dobrze i z empatią – niemniej jednak to, jak się zachowuje, i jakie obowiązki musi wykonywać, nie pozwala zapomnieć o jej podrzędnym statusie, wynikającym zarówno z odmienności rasowej, jak i klasowej niższości.
Można by sądzić, że wspominając dzieciństwo, Cuarón podda się w mniejszym lub większym stopniu sentymentalizmowi, ale jego „Roma” nie ma w sobie krzty nostalgii. Mimo obrazowego piękna ukazuje rzeczywistość zupełnie nieuromantycznioną. Zresztą, czy mogło być inaczej, skoro widzimy na ekranie rozpadającą się rodzinę, zachowujących się nikczemnie mężczyzn, klasowe podziały, materialną przepaść, niechcianą ciążę, krwawe zamieszki, kilogramy psich fekaliów, czy wreszcie… fałszującą niemiłosiernie, maszerującą po ulicy, wyglądającą jak chodzący absurd, orkiestrę dętą?
Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że „Roma” nie ma nic z komedii. Co ciekawe, ona nie ma też nic z tragedii – mimo, że więcej w niej goryczy, niż słodyczy. To jest w ogóle film paradoksalny, bo z jednej strony odrzuca on sentyment, a z drugiej wzrusza. Ukazuje rzeczy odpychające, ale jednocześnie mające w sobie jakąś tajemniczą moc atrakcji. Objawia nam piękno, odbijając rzeczywistość, która taka piękna już nie jest, a wręcz przeciwnie.
Spotkałem się z zarzutem, że w „Romie” wszystkie poważniejsze tematy zostały potraktowane zbyt powierzchownie. Bo niewiele się dowiadujemy o walce klas, o ówczesnej sytuacji politycznej kraju, o stosunku Cuaróna do podrzędnej – w sumie degradującej i w jakiś sposób upokarzającej – pozycji jego ulubionej niani… etc. Czy przypadkiem art-housowa konwencja – wynosząca, zdaniem niektórych, film do rangi arcydzieła – nie była ważniejsza od dyskomfortu jaki musiałby wynikać z głębszej analizy psychologicznej i społecznej wypełniającej go treści?
No cóż, to są spekulacje. Ja uważam, że Alfonso Cuarón zrobił film bardzo uczciwy – bez kalkulacji, bez osądzania, ale też bez uchylania się od dotknięcia prawdy. Ten świat, który widzimy na ekranie, to świat widziany po części z perspektywy Cleo, po części z perspektywy nastoletniego chłopca i jako taki nie mógł być społecznym, politycznym czy historycznym traktatem.
Czy „Roma” jest arcydziełem? Nie wiem, choć skłaniałbym się do odpowiedzi twierdzącej. Nie wahałbym się jednak uznać obrazu Cuaróna za jeden z najlepszych filmów ostatnich lat.
* * *